Nie wiem, jak wytrzymałbym lipiec i sierpień bez myśli o tych spektaklach (i „Gry o tron”). Teatralne podpowiedzi i zapowiedzi Krzysztofa Jurusia.
Lipiec i sierpień to najgorsze miesiące w życiu miłośników teatru. W krakowskim Bunkrze sami turyści. Na e-teatrze nic ciekawego. Jeśli komuś nie udało się dotrzeć na żaden festiwal, w ostateczności mógł wejść na stronę Encyklopedii Polskiego Teatru i obejrzeć nagrania spektakli z Bydgoszczy, ale wiadomo – nagrania służą do pokazywania student(k)om teatrologii Wymazywania i Kalkwerku, a nie do sprawdzania aktualności w Kujawsko-Pomorskiem (ETP i Teatrowi Polskiemu w Bydgoszczy i tak należą się podziękowania – dzięki udostępnieniu materiałów wideo mogę w kółko tańczyć do mojej ulubionej piosenki z Komuny Paryskiej).
czytaj także
Potem nadchodzi wrzesień. Teatry powoli zaczynają grać, można już nadrabiać zaległości sprzed wakacji, ale to nadal nie to. Premiery pojawiają się nieśmiało, na przygotowanie niczego spektakularnego nie było czasu. Prawdziwy początek sezonu to październik. A ten sezon będzie wyjątkowy. Według Mike’a Urbaniaka ostatni. Potem, jak rozumiem, wszyscy uciekną do Niemiec, albo Kanady. W Polsce zostanie tylko Krzysztof Garbaczewski w okularach VR. Choć oczywiście do poważnej historii najbliższy sezon przejdzie jako ten, w którym wreszcie doszło do premiery Procesu Krystiana Lupy. Jeśli dojdzie. Głupio by było, gdyby nie doszło. Boże, ale bym się śmiał, gdyby nie doszło. Cztery warszawskie teatry i zagraniczni przyjaciele musieli się złożyć, żeby sprostać wymaganiom mistrza. Miejmy tylko nadzieję, że słuszny gniew artystów z dawnego zespołu wrocławskiego Polskiego nie przerodzi się ostatecznie w nieznośny resentyment i że nie powstanie oskarżycielski, czarno-biały spektakl bez cienia autorefleksji i dystansu.
A jeśli kogoś obchodzi w polskim teatrze ktoś poza Krystianem Lupą, to dobrze trafił. Podzielę się z państwem paroma refleksjami na temat ubiegłego sezonu i nadziejami na sezon właśnie rozpoczęty. Nie wiem, jak wytrzymałbym lipiec i sierpień bez myśli o tych spektaklach (i Gry o tron). Piszę o tym, co się działo, co się dzieje i co dziać się będzie. Podpowiedzi i zapowiedzi.
W końcu zanim repertuary zapełnią nowe spektakle, teatry i festiwale pokazywać będą głównie zeszłoroczne hity.
To wszystko nie trzyma się kupy, czyli Kapela spoiluje „Grę o tron”
czytaj także
Anna Karasińska
Spektakl Ewelina płacze był eksplozją świeżości i bezpretensjonalnego humoru, której nikt się nie spodziewał. Teraz Karasińska balansuje między własnym, rozpoznawalnym stylem a powtarzalnością. Nie wiem, ile jeszcze może wyciągnąć ze swojego pomysłu na teatr. A pomysł jest tyle nieskomplikowany, co oryginalny: robić jak najmniej, mówić jak najwięcej i zmuszać wyobraźnię widowni do działania. Teksty są dowcipne i diabelsko błyskotliwe. Widownia się śmieje, czyli wszystko działa, ale ile jeszcze będzie działać? Fantazji (TR Warszawa) i Wszystkiemu zmyślonemu (Narodowy Stary Teatr) można by właściwie pozamieniać tytuły i nikt by się nie zorientował. Teatralne przytulanki, czy też – jak powiedział mi znajomy aktor – spektakl, który niczym krótkometrażówki Pixara można by pokazywać przed dłuższymi przedstawieniami. Przez godzinę robi mi bardzo dobrze, ale godzina to niestety za mało. Wierzę w talent Karasińskiej i czekam na więcej czegoś nowego. Na przykład w marcu w warszawskim Nowym Teatrze.
czytaj także
Anna Smolar (i Michał Buszewicz)
Przyznaję – jeszcze dwa lata temu jej nazwisko prawie nic mi nie mówiło. Teraz powiedzieć o niej „jedna z najciekawszych polskich reżyserek” to nie powiedzieć nic. To jest TA polska reżyserka.
W Nowym Teatrze widziałem niedawno jej Henriettę Lacks (premiera odbyła się rok temu w Centrum Nauki Kopernik). Smolar jest w stanie opowiedzieć o historii medycyny i etycznych rozterkach bez nachalnego moralizowania, za to z poczuciem humoru. Nie chodzi o o to, by widzowie doznawali filozoficznych objawień, raczej o to, by choć na chwilę pozbawić ich światopoglądowej pewności siebie bez zadawania bólu (Primum non nocere). A przy okazji zaprezentować rewelacyjne aktorstwo, świetną choreografię i perfekcyjną ścieżkę dźwiękową. Janek Sobolewski jako stepująca personifikacja raka? Polecam najgoręcej.
Co najważniejsze, Anny Smolar nie zepsuł Paszport „Polityki” – pierwsza premiera po nagrodzie, Kopciuszek w Starym, to bezdyskusyjnie jedna z najlepszych propozycji poprzedniego sezonu. Dla dzieci czy nie dla dzieci – nieistotne. Niewiele spektakli sprawiło mi równie dużo radości. Oczywiście spora w tym zasługa samego tekstu Joëla Pommerata – i właśnie za wprowadzanie na polskie sceny tego typu perełek tak bardzo cenię Smolar. Zapomnijmy o wszystkim, co wiemy na temat Kopciuszka. Zapomnijmy o Disneyu. Na scenie nawet w najbardziej absurdalnych momentach widzimy postaci z krwi i kości. Każdej postaci z czasem robi się żal – nawet macochy i sióstr. Autentycznie wzruszający spektakl ze wspaniałą obsadą. Dodam jeszcze, że scenografka Anna Met przeszła samą siebie – zachwycił mnie zaprojektowany przez nią dom ze szkła, o który rozbijają się ptaki.
Z tego co pamiętam, w którymś z wywiadów Smolar spytano o brak stałego dramaturga. Odpowiedziała, że za swojego współpracownika uważa Michała Buszewicza, który napisał scenariusz Aktorów żydowskich. I rzeczywiście – w najbliższym sezonie będą pracować razem nad spektaklami w Komunie Warszawa (tu można wesprzeć realizację tego spektaklu) i Teatrze Żydowskim.
Sam Buszewicz w połowie września pokazał Kibiców – właściwie pierwszą w miarę głośną premierę sezonu. Reżyser zaprosił na scenę dwie grupy – tytułowych kibiców i aktorów Teatru Żydowskiego, jednak nie ma mowy o konfrontacji. Przez kilka tygodni prób udało się – oczywiście na małą skalę – połączyć przedstawicieli dwóch bardzo różnych środowisk w zaskakująco zgrany zespół. Nie obyło się bez komplikacji (jeden uczestnik zrezygnował pod wpływem kolegów), ale efekt jest krzepiący – okazuje się, że czasem da się rozmawiać z ludźmi, z którymi pozornie nic nas nie łączy. Nie wiem, jak inni widzowie, ale ja w trakcie oglądania spektaklu trochę pozazdrościłem kibicom poczucia wspólnoty, o jakie trudno w ramach publiczności (może poza skrajnymi przypadkami, jak wrocławski Teatr Polski w Podziemiu). Odważny i całkiem udany społeczno-teatralny eksperyment.
Jestem autorem złośliwej przepowiedni, wedle której Buszewicz reżyser za swoje spektakle – kameralne, nieśmiało dowcipne i budujące nieoczywiste sojusze – Paszportu „Polityki” nigdy nie dostanie, natomiast będzie najczęściej wymienianym w podziękowaniach dramaturgiem. Przyjmuję zakłady.
Aneta Groszyńska (i Jan Czapliński)
No i nie doczekałem się adaptacji Płomieni w Teatrze Polskim w Poznaniu. Premiera przesuwała się, przesuwała, aż w końcu w ogóle ją odwołano. Nie będę płakać, Płomienie w końcu ktoś wystawi, a lepiej, żeby były raczej udane niż raczej wymuszone.
Groszyńska ostatnio skupia się głównie na swoich sosnowieckich obowiązkach. Jako kierowniczka artystyczna do Teatru Zagłębia zaprosiła Weronikę Szczawińską, Justynę Sobczyk i Jakuba Skrzywanka. Dość fascynująca lista nazwisk – wygląda na to, że znowu będzie się opłacać mieszkać w Sosnowcu (pozdrawiam Kaję Puto). Pod koniec sezonu w koprodukcji z festiwalem Malta Groszyńska ma wystawić adaptację Mesjaszy Gyorga Spiró. Temat niemal ten sam, co w moich ukochanych Towiańczykach ze Starego. Nie mogę się doczekać.
A znacznie wcześniej w Wałbrzychu zobaczymy „sequel” jej wspaniałego spektaklu Zapolska Superstar. Tym razem skupi się na Sienkiewiczu, którego zresztą mieliśmy okazję widzieć na scenie w części pierwszej. Liczę na to, że maltretowanie noblisty będzie co najmniej równie zabawne, co emancypowanie Zapolskiej.
czytaj także
Monika Strzępka (i Paweł Demirski)
Poprzedni sezon rozpoczęli nie teatralnie, a telewizyjnie – sześcioodcinkowym serialem Artyści. Przez półtora miesiąca moje życie składało się z piątkowych wieczorów i oczekiwania na piątkowe wieczory – i dopiero po pewnym czasie zdałem sobie sprawę, że serial nie jest aż tak wybitny, jak z początku mi się wydawało. Choć i tak znacznie powyżej średniej polskiej telewizji, przyznaję.
czytaj także
Sylwestra świętowałem z nimi przy okazji premiery Triumfu woli w Starym – i pozwoliłem sobie włączyć ten spektakl do nurtu „teatru bezkrytycznego”, ale bezkrytyczność nie mogła trwać za długo. Strzępka ostatnio udzieliła portalowi Jagielloński24 wywiadu na temat dyrektorskiej sytuacji w Krakowie i lekko zdissowała zadających pytania młodych konserwatystów. Do jej klasycznego „Paweł, wkurwiłam się, wychodzimy” z Tok FM jeszcze daleko, ale dobrze wiedzieć, że reżyserka wraca do formy. A forma się przyda, bo już w listopadzie w Poznaniu premiera teatralnego political fiction o Kaczyńskim w noc wyborczą 2019. Scenariusz konsultowano ze specjalistą od cynizmu polskich polityków, Robertem Krasowskim. Poza tym – niespodzianka – duet przygotuje w tym sezonie dwie adaptacje prozy: najpierw Jądro ciemności Conrada (koprodukcja Teatru Żeromskiego w Kielcach i warszawskiego Teatru IMKA), następnie Króla według powieści Szczepana Twardocha (Teatr Polski w Warszawie).
czytaj także
Wiktor Rubin (i Jolanta Janiczak)
Żony stanu, dziwki rewolucji, a nawet uczone białogłowy to w moim prywatnym rankingu absolutny numer jeden ubiegłego sezonu. Niestety, szkalowanie Robespierre’a i Dantona nie przyciąga aż takiej uwagi mediów jak szkalowanie papieża, poza tym kto by się tam interesował Bydgoszczą? W Żonach stanu… Janiczak w czasach czarnych protestów zadaje nieoczywiste pytania o rewolucję francuską i dosłownie wyciąga widzki i widzów z transparentami na ulicę. Spektakl wcale nie słabszy w wymowie niż Klątwa Frjlicia, za to bez krztyny fałszu poradził sobie z równowagą między sceniczną fikcją a sceniczną rzeczywistością.
Niedawno Dwutygodnik opublikował tekst Jolanty Janiczak o alternatywie dla Głównego Bohatera – bohaterce jednej z wielu. Żony stanu… są świetną ilustracją tez artykułu, a przecież wcale nie jest łatwo pokazać los wielu bohaterek, autentycznie angażując publiczność. Wiktorowi Rubinowi się udało. Spora w tym zasługa fenomenalnych aktorek – zespół Teatru Polskiego w Bydgoszczy jest wyśmienity – a właściwie był, rozpadł się na skutek powołania nowego dyrektora. Artystyczne indywidualności, które razem wytwarzają rzadko spotykaną dodatkową kolektywną jakość – będzie mi brakować bydgoskiej ekipy (pozostają nam jedynie nagrania na stronie ETP).
Rubin i Janiczak są już po pierwszej premierze tego sezonu – w Kielcach, tam, gdzie niegdyś awansowali do ekstraklasy Carycą Katarzyną, wystawili Rasputina (o nim napiszę już wkrótce). Na otwarcie Boskiej Komedii pokażą nam adaptację powieści Vernon Subutex w Teatrze Słowackiego, w planach mają biografię Andy Rottenberg, a w warszawskim Powszechnym zajmą się Neronem – to zresztą już drugie podejście, na ich spektakl o rzymskich cesarzu, zapowiadany przez Stary Teatr, czekałem (i się nie doczekałem) już dwa lata temu. A w kwietniu musieli przerwać próby do Marzycieli w Teatrze Jaracza w Łodzi. Mam nadzieję, że tym razem uda im się zaliczyć sezon bez odwołanej premiery.
Halo, tu mówi wolny rynek [„dobra zmiana” w Teatrze Polskim w Bydgoszczy]
czytaj także
Radosław Rychcik
Załamany jego koszmarnym Weselem z Teatru Śląskiego nie spodziewałem się zbyt wiele po Wyzwoleniu w Teatrze Słowackiego. Oczekiwania miałem aż tak niskie, że wyszedłem ze spektaklu pozytywnie zaskoczony. Rychcik potraktował Wyspiańskiego wojennymi wspomnieniami i traumami J.D. Salingera. Nie jest to aż tak głupie, jak może się wydawać. Bo czy Wyzwolenie nie jest po części obnażaniem heroicznych mitów? Oczywiście wszystkiego (poza sensem) było tam za dużo, choć finał à la High School Musical mimo wszystko przypadł mi do gustu. A sceniczna wariacja na temat Tanga Rybczyńskiego była choreograficzną perełką. Swoją drogą – przez cały spektakl nie mogłem odgonić jednej myśli. Jeśli – jak podejrzewam – ambitny aktor, jakim z pewnością jest Rafał Dziwisz, marzył kiedyś o głównej roli w Wyzwoleniu, raczej nie wyobrażał sobie Konrada jako zmęczonego życiem nauczyciela w amerykańskim liceum. Rychcika łatwo wykpić, ale jedno jest pewne: nigdy nie brakuje mu oryginalnych pomysłów, z których część bywa rewelacyjna.
A co dalej? Nad wejściem do warszawskiego Teatru Studio wisi wielki baner z tytułami zaplanowanymi na ten sezon – wśród nich Kartoteka Różewicza w reżyserii Radosława Rychcika właśnie.
Krzysztof Garbaczewski (bez Marcina Cecki)
Jak wiadomo, w teatrze nie wypada spoglądać na zegarek, tym bardziej na komórkę, dlatego istnieje wiele wersji na temat tego, jak długo Anna Paruszyńska, aktorka Teatru Studio, maltretowała widownię. Niby nie jestem zwolennikiem ciągania spektakli po sądach, ale jej monologiem w Wyzwoleniu powinien zająć się trybunał w Hadze. I nie pomaga tu wysilona autoironia twórców objawiająca się wyświetleniem nad sceną hasła do WiFi.
czytaj także
Inaczej niż Jolanta Nabiałek, która pisała o spektaklu na łamach KP, nie umiem znaleźć jakiegokolwiek atutu Wyzwolenia. Na plus mogę zapisać chyba jedynie Marcina Kowalczyka „łapiącego” na kartonie wyświetlaną z rzutnika komputerową postać. Nie byłem w stanie zachwycić się nawet rymowanką o San Escobar w wykonaniu Roberta Wasiewicza (mam nadzieję, że gdzieś są absolwenci Wydziału Tańca w Bytomiu umiejący mówić wierszem). Garbaczewski schował za scenografią kilku rewelacyjnych aktorów i kazał im nic nie robić. Nie wyszło najlepiej. Chciałbym mieć w sobie tyle zajebistości co profesor Dariusz Kosiński, który w „Tygodniku Powszechnym” napisał (rzecz jasna parafrazuję): „Nikomu się nie podoba? Genialne!”. Rychcikowi w krakowskim Wyzwoleniu przeszkadzał nadmiar pomysłów, Garbaczewskiego w Studiu pogrążył ich brak.
Natomiast niemal jednogłośnie uznano za rewelacyjny spektakl Chłopów w Powszechnym. Niestety adaptacji Reymonta cały czas nie widziałem, udało mi się za to zobaczyć chyba najbardziej nietypowe dzieło Garbaczewskiego – The Madrigal Opera do muzyki Philipa Glassa w trakcie krakowskiego festiwalu Opera Rara. Minimalistyczna muzyka i brak libretta daje realizatorom całkowitą wolność interpretacji – a wyobraźnia Garbaczewskiego i jego towarzyszy w takich sytuacjach pracuje na najwyższych obrotach. Są tacy, którym wydaje się, że nie da się tańczyć o architekturze, a w The Madrigal Opera udowodniono, że można tańczyć nawet o ewolucji i sztucznej inteligencji (chyba o tym, bo pewności nigdy mieć nie można). Było to wszystko dość niesamowite. Warto dodać, że w tym przypadku jeszcze większą niż zazwyczaj rolę w uzyskaniu ostatecznego kształtu spektaklu odegrali inni artyści, z których wymienić trzeba Izę Szostak (choreografia) i Bartosza Nalazka (światła). Oraz oczywiście Capellę Cracoviensis.
czytaj także
Na początku lipca w Nowym Teatrze wznowiono Życie seksualne dzikich, za które Garbaczewski został nagrodzony Paszportem „Polityki”. Jacka Poniedziałka w roli Bronisława Malinowskiego zastąpił genialny Bartosz Bielenia. Spektakl nie szokuje tak bardzo jak sześć lat temu, ale zawsze dobrze sobie przypomnieć, skąd wziął się fenomen reżysera. To właśnie w Nowym Garbaczewski wystawi za kilka miesięcy Ucztę Platona. Wbrew fejsbukowym dowcipom jest on piekielnie oczytanym reżyserem, a ten tytuł wydaje się wręcz idealnie dopasowany do jego artystycznego temperamentu.
Jeszcze jedna sprawa – jeśli ktoś wciąż ma wątpliwości, czy życie teatralne przesadnie koncentruje się w stolicy, niech pomyśli, w jakich warszawskich teatrach można obejrzeć spektakle Garbaczewskiego. Przygotujcie palce do liczenia. Studio, Powszechny, Nowy, TR Warszawa (Robert Robur), ostatnio jeszcze Makroteatr w Komunie Warszawa. Wygląda na to, że Garbaczewski, na początku kariery pracujący głównie na Dolnym Śląsku, stał się reżyserem w stu procentach stołecznym.
czytaj także
Paweł Miśkiewicz (i Joanna Bednarczyk)
Mam wrażenie, że ich Idiocie nie poświęcono wystarczająco dużo uwagi. A jest o czym pisać. Poza oczywistą kategorią Wybitnych Aktorów Po Pięćdziesiątce, których wybitność jest tak oczywista, że aż nudna, zachwyciła mnie Dominika Kluźniak w roli Jepanczynowej – miała w sobie tyle szaleństwa, że widziałbym ją u Strzępki. Pewien problem sprawiła mi natomiast odtwórczyni głównej roli kobiecej. Przed premierą filmu 50 twarzy Greya John Oliver spopularyzował hasztag #NotMyChristian, ja o Wiktorii Gorodeckiej mógłbym napisać #NieMojaNastazjaFilipowna. Sorry, po prostu nie. Nie tak ją widziałem, kiedy czytałem Idiotę, i trudno mi pogodzić się ze zmianą.
Ale właśnie na tym opiera się siła spektaklu z Narodowego – Miśkiewicz bawi się naszymi czytelniczymi przyzwyczajeniami, przeciwstawia się klasycznym wyobrażeniom na temat bohaterów Dostojewskiego. Nastazja Filipowna nie jest żadną dominującą femme fatale, tylko ofiarą okrucieństwa Tockiego, którą cierpienie doprowadziło do szaleństwa. Myszkin i Rogożyn wycofali się do drugiego planu, nawet w najmniejszym stopniu nie panują nad sytuacją. Reżyser i dramaturżka postawili akcenty w bardzo nieoczywisty sposób, wpletli w spektakl cytaty z dzieł rosyjskiej filozofii i literatury. Jest to oczywiście trochę za długie (który spektakl Miśkiewicza nie jest za długi?), ale i tak świetne i bardzo odkrywcze.
W grudniu w Teatrze Soho (!) Miśkiewicz i Bednarczyk mają pokazać adaptację ości Karpowicza. W wywiadzie dla portalu Legalna Kultura Roma Gąsiorowska pochwaliła się, że zagra główną rolę. Co prawda nie wydaje mi się, żeby ości miały jedną główną bohaterkę, ale jeśli ona się cieszy, ja podzielam jej radość.
czytaj także
Michał Borczuch (i Tomasz Śpiewak)
Wszystko o mojej matce jeździ po Polsce, zachwyca, zdobywa nagrody, zupełnie jakby w międzyczasie Borczuch nic innego nie robił. A przecież robił! Akurat Zew Cthulhu z Nowego raczej mnie wynudził, choć przyznaję, miał świetne momenty. Po prostu pokazany po raz kolejny zestaw tych samych artystycznych tricków Borczucha przestał na mnie działać.
czytaj także
Do gustu przypadło mi natomiast łódzkie Czekając na Godota, wyjątkowe na tle jego pozostałych przedstawień. Zagrany zaledwie kilka razy spektakl został asekuracyjnie zdjęty z repertuaru przez dyrektora Teatru Jaracza – zgodnie z testamentem Becketta jego dramaty trzeba wystawiać w stu procentach zgodnie z tekstem, a to dla reżysera z wyobraźnią zawsze nie lada wyzwanie. Borczuch niby wystawił dramat słowo w słowo, ale obudował całość kontekstem sugerującym, że się wygłupia, nie robi Czekając na Godota, tylko spektakl o wystawianiu Czekając na Godota. Coś w stylu reżyserskiego strajku włoskiego – wystawić Becketta wiernie, ale na złość Beckettowi i jego nieznośnym apologetom. W pewnym momencie aktorzy wpatrzeni w nagranie klasycznej adaptacji próbowali jak najdokładniej powtarzać ich ruchy. Wyglądało to oczywiście komicznie i żałośnie, dokładnie tak, jak cała sytuacja z „policją artystyczną” w postaci Towarzystwa Beckettowskiego. Koniec końców Borczuch przegrał z nadgorliwością dyrektora-służbisty, ale warto było spróbować.
Kilka dni temu w TR Warszawa odbyła się premiera Mojej walki na podstawie Knausgarda. Adaptacja tych sześciu tomów to teatralne mission impossible i bardzo jestem ciekaw, co ostatecznie z tego wyniknie – bo jeszcze nie miałem okazji się przekonać. Nie ukrywam, trochę obawiałem się kopii Kronosa Garbaczewskiego, ale moje obawy rozwiała nieco jedna scena, którą widziałem w trakcie próby medialnej. Zupełnie uspokoję się dopiero, gdy zobaczę całość. Następnie w warszawskim Studio Borczuch weźmie się za Żaby Arystofanesa.
czytaj także
Michał Gieleta
Żartowałem.
czytaj także
Magda Szpecht (i Szymon Adamczak)
W tym sezonie udało mi się nadrobić zaległości i zobaczyć wreszcie jej pierwszy ważny spektakl, Delfin, który mnie kochał. Kto nie przeżył wspólnej widzowsko-aktorskiej medytacji w intencji zagrożonych waleni u wybrzeży Japonii, nie może powiedzieć, że w teatrze widział już wszystko.
Wyjątkowy teatralny język Szpecht trudno pojąć i jeszcze trudniej opisać, ale nie sposób odmówić mu intensywnego działania. Tak było w rewelacyjnym Schubercie z Wałbrzycha, o którym pisałem przy okazji Boskiej Komedii. Po zwycięstwie w „młodzieżowej” sekcji Paradiso Szpecht przygotowała dwa spektakle dla teatrów Bartosza Szydłowskiego – In dreams begin responsibilites w Małopolskim Ogrodzie Sztuki i Ostatnie zwierzęta w Łaźni Nowej (tym razem dramaturgiem nie był Adamczak, tylko odpowiednio Łukasz Wojtysko i Marcin Cecko). W onirycznym opowiadaniu Delmore’a Schwartza narratorowi śni się, że ogląda w kinie film o pierwszej randce swoich rodziców. Adaptacja w przestrzeni MOS-u pozwala w fantastyczny sposób przeplatać film, teatr i literaturę, a widzowi nigdy nie daje pewności, który poziom narracji właśnie śledzi.
czytaj także
W Ostatnich zwierzętach za pomocą kilku jednoczesnych performansów odbudowuje się nadwątlone związki człowieka z naturą (Szpecht to chyba pierwsza polska reżyserka posthumanistyczna). Jeśli ktoś ma ochotę położyć się na trawie zasadzonej na szkolnym korytarzu, przytulić aktora grającego drzewo albo zobaczyć inscenizację stworzenia świata, w której boga gra zabawkowa panda – niech wybierze się do Nowej Huty. W obydwu spektaklach można, kiedy tylko się chce, przejść się i zmienić miejsce, by zobaczyć coś z – dosłownie – innej strony.
Oczywiście po każdej premierze Szpecht słyszy pytania typu „Czy to jeszcze teatr?”. Dla mnie terminologia jest nieistotna, liczy się wyjątkowość przeżyć. Szpecht uruchamia w moim umyśle przestrzenie, o których istnieniu nie miałem pojęcia.
Szymon Adamczak, za „późnego Klaty” etatowy dramaturg w Starym, współpracował ze Szpecht przy Delfinie i Schubercie, a ostatnio doszkala się w amsterdamskiej szkole teatralnej DAS i, jak podejrzewam, jeszcze nie raz zaskoczy rodzimą publiczność. Jego rumuński spektakl Forbidden books, w którym ponoć ciśnie „konstruktywną bekę z Frjlicia”, na razie nie dotarł do Polski, ale nie tracę nadziei. Niedawno Adamczak znów połączył swoje siły ze Szpecht, tym razem w Tel Awiwie przy okazji projektu Staging the obvious. Mam nadzieję, że artystyczna przyjaźń polsko-izraelska jest na tyle silna, byśmy mogli zobaczyć efekty ich pracy na przykład w – nie będę się silił na oryginalność – warszawskim Muzeum Historii Żydów Polskich.
A Magda Szpecht ma pokazać w Teatrze Żydowskim spektakl według tekstu Tomasza Śpiewaka pod tytułem Polacos o (cytuję za Mikiem Urbaniakiem) „polskich Żydówkach, które pod koniec dziewiętnastego wieku sprowadzane były przez mafię do południowoamerykańskich burdeli”. Natomiast (wiadomość niemal z ostatniej chwili) wiosną w lalkowym Teatrze Andersena w Lublinie wyreżyseruje… Hamleta. Wow.
czytaj także
Jan Klata (w Starym i bez Starego)
– Ktoś wreszcie musi napisać, że Wesele jest chujowe. Weź ty napisz – powiedział mi parę miesięcy temu dobry znajomy. Długo nie mogłem się do tego zebrać, a nawet teraz robię to z ciężkim sercem. W końcu jestem wiernym fanem Klaty, a Stary Teatr to dla mnie miejsce szczególne. Nawet ponownie obejrzałem spektakl, żeby dać mu drugą szansę. Było lepiej, ale nadal niedobrze. Wszystkie truizmy na temat aktualności dramatu są bezwartościowe. Nie wierzę, że Wesele jest w stanie powiedzieć nam coś nowego o polskiej współczesności.
Nie wierzę, że Wesele jest w stanie powiedzieć nam coś nowego o polskiej współczesności.
Nie jestem przekonany do muzyki. Z piosenek, które w swoich spektaklach do tej pory puszczał Klata, można by utworzyć genialną playlistę, jednak tym razem postawił na zespół metalowy grający na żywo. Kiedy wokalista Furii śpiewa partię Chochoła – na równych prawach z pozostałymi uczestnikami spektaklu, efekt jest niesamowity. Niestety, większość czasu zespół po prostu akompaniuje tańczącym, a wtedy gra jedynie bardzo przeciętny metal. Poziom choreografii, po bardzo efektownym numerze na początku, niespodziewanie się załamuje. A scenografia jest po prostu brzydka. Ja wiem, że tak ma być, ale nic nie poradzę na to, że mi się nie podoba. Najbardziej razi jednak dyskotekowo-biesiadna atmosfera, która kompletnie rujnuje aktorstwo zespołu. Krzysztofowi Zawadzkiemu ktoś powinien zabrać mikroport, bo jako Czepiec drze się nie do wytrzymania. W weselnym zgiełku przestaje zachwycać nawet Roman Gancarczyk. Klata tylko raz pozwala rewelacyjnej przecież Monice Frajczyk naprawdę zagrać – w scenie rozmowy Panny Młodej z Poetą. Kiedy aktorka na chwilę przestaje mazurzyć, na moment znika otoczka komizmu i przerysowania, a ja nie dowierzam, że właśnie wzruszyłem się na dźwięk słów „A to Polska właśnie”. Dla tego jednego momentu warto wybrać się na Wesele.
Dziwi mnie powszechny zachwyt nad spektaklem. Najpierw przeczytałem recenzję Jacka Wakara – okej, jeszcze nigdy nie miałem na żaden temat takiego zdania jak on. Ale potem następne i następni zaczęli nazywać Wesele arcydziełem, a ja nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Czy najważniejsi polscy krytycy obyli się ze spektaklem Klaty tak łagodnie, żeby odchodzącemu dyrektorowi Starego nie było przykro? Bo nie wypada dobijać leżącego? A może część z nich naprawdę dała się ponieść antypisowskim emocjom i widzi w spektaklu coś wielkiego? Istnieje jeszcze jedno wyjaśnienie: Wesele rzeczywiście jest arcydziełem. Ale trudno mi w to uwierzyć. Rozmawiałem z wieloma osobami w moim wieku i opinie były jednogłośnie negatywne. Może to po prostu pęknięcie pokoleniowe – ja i moi rówieśnicy, znudzeni oczywistymi estetykami i szukający nowych rozwiązań, nie jesteśmy już w stanie zachwycać się tego typu spektaklami?
Co teraz będzie dziać się z Klatą? Łatwo było przewidzieć, że przygarnie go jego dawny „mecenas”, Maciej Nowak, obecnie dyrektor artystyczny Teatru Polskiego w Poznaniu. Klata wystawi tam Wielkiego Fryderyka Adolfa Nowaczyńskiego. Główną rolę ma zagrać Jan Peszek. Tekst endeka w reżyserii wyklętego przez prawicę postprawicowego reżysera – będzie na co patrzeć. W wywiadzie dla krakowskiej „Wyborczej” Klata wspomniał jeszcze o tajemniczym „Szekspirze w Pradze”. Do stolicy Czech jest na szczęście znacznie bliżej niż do Bochum czy Moskwy, trzeba będzie trzymać rękę na pulsie. Jedno wiem na pewno: im więcej czasu Klata spędzi za granicą, tym gorzej dla Polski – akurat jego patriotyzm zawsze wydawał się autentyczny i zaskakująco nieironiczny.
czytaj także
Jaśmina Polak i Bartosz Bielenia
Tekst miał być głównie o reżyser(k)ach, ale na koniec pozwolę sobie na laurki aktorskie: Jaśmina Polak i Bartosz Bielenia, chyba najbardziej charakterystyczne twarze swojego (mojego) pokolenia, pierwsze dyrektorskie „dzieci” Jana Klaty z roczników 90. Przez kilka lat zagrali razem w tylu spektaklach, że pozwalam sobie pisać o nich jak o duecie. Zwłaszcza że – o czym za chwilę – czekają ich kolejne wspólne występy.
Odkąd zobaczyłem Delfina Magdy Szpecht, zastanawiam się, jak Polak wytrzymała te kilka lat w Starym. Teatrze proponującym nieoczywiste i nieraz progresywne estetyki, ale nie aż tak radykalne, by mogły jej w pełni pasować (szczególnie dociekliwym polecam rozmowy Moniki Kwaśniewskiej z Polak i Janem Sobolewskim w „Didaskaliach” z grudnia 2016). Nawet Witold w Kosmosie Garbaczewskiego to jeszcze nie była TA Jaśmina. Dopiero Annie Smolar udało się wykorzystać w pełni jej wyjątkową energię, kiedy powierzyła jej główną rolę w Kopciuszku. Kosia jest fascynująca – naiwna, słodka, bezbronna, wredna, uparta. Ale przede wszystkim nieprawdopodobnie dojrzała, nawet kiedy zachowuje się komicznie, wbrew zdrowemu rozsądkowi. Na tym polega fenomen Kopciuszka – okazało się, że w spektaklu dla dzieci najbardziej atrakcyjna może być dojrzałość. Jedyna w swoim rodzaju ekspresja Jaśminy Polak nadawała się do tego idealnie.
Oczywiście zawsze znajdą się malkontenci. Że dykcja nie taka, że cały czas gra tak samo, a właściwie w ogóle nie gra, tylko jest sobą na scenie (czasami podejrzewam, że ktoś na krakowskiej teatrologii prowadzi zajęcia z narzekania na Jaśminę Polak). To kompletne nieporozumienie – ale wcale nie dlatego, że zarzuty są nietrafione. Coś w nich jest, ale nie powinny być zarzutami. Polak proponuje zupełnie nowy rodzaj warsztatu aktorskiego, na który nie wszyscy są gotowi. To aktorstwo samoświadome, jednocześnie poważne i autoironiczne. Aktorstwo przekornego warsztatu.
Z kolei Bartosz Bielenia to, zaryzykuję tę tezę, po prostu najwybitniejszy aktor młodego pokolenia i nie wydaje mi się, by prędko miał się zjawić ktoś, komu uda się go przebić. Pierwszy raz zobaczyłem Bielenię na scenie w Edwardzie II (reż. Anna Augustynowicz). Trudno uwierzyć, że od tego czasu minęły zaledwie trzy lata. Kiedy myślę o wielu spektaklach ze Starego, do głowy jako pierwsze przychodzą mi sceny z udziałem Bieleni. Hamlet Garbaczewskiego? Uszminkowany Bielenia na okrągłym ekranie, przez moment będący i Ofelią, i księciem Danii. Król Lear Klaty? Bielenia tańczący w sutannie do Bronski Beat. Wesele? Bielenia, znów w sutannie, śpiewający Chrześcijanin tańczy – jedyna bezbłędna rola w spektaklu. Podopieczni Miśkiewicza? Bielenia w drgawkach, wygląda, jakby zaraz miał umrzeć – trudno powiedzieć, czy z podniecenia, z wyczerpania. I wreszcie jego podwójna rola w Kopciuszku – Wróżka i Książę. Wykonując magiczne sztuczki od niechcenia, zdradzając ich fałsz, czaruje całą widownię.
Poza tym regularnie udowadnia, że nie ma aktorów niezastąpionych. Wejdzie za Wiktora Logę-Skarczewskiego w Pawiu królowej i Piotra Głowackiego w Orestei. W razie potrzeby w Kosmosie może być albo Katasią, albo wiszącym wróblem. Ostatnio w Życiu seksualnym dzikich zastąpił Jacka Poniedziałka. I w każdym z tych spektakli jest co najmniej tak dobry jak aktor, którego dubluje. Jak on to robi? Spotkałem się kiedyś z teorią, że ludzie z Białegostoku są po prostu zdolniejsi, ale żeby aż tak?
Od stycznia Polak i Bielenia mają dołączyć do zespołu Nowego Teatru w Warszawie. Mam nadzieję, że skończy się to raczej współpracą z najwybitniejszymi reżyserami teatralnymi (i filmowymi), a niekoniecznie rolami w serialach TVN-u. Bartku, Jaśmino – oby was nie zepsuł ten cały Warlikowski!
Teatrze publiczny – oby cię nie zepsuł ten cały Gliński!
PS Postanowiłem nie pisać o:
Grzegorzu Jarzynie, bo godni zaufania znajomi sugerowali, żeby trzymać się jak najdalej od Wału Miedzeszyńskiego, kiedy grają tam G.E.N.
czytaj także
Grzegorzu Jaremce, bo zadebiutuje w Wałbrzychu dopiero jutro.
Krzysztofie Warlikowskim, bo zdążył w tym roku wyreżyserować aż cztery (!) opery – w Amsterdamie, Monachium, Paryżu i na Ruhrtriennale, ale na pracę Polsce czasu nie starczyło.
Katarzynie Kalwat, bo jej Blackout w łódzkim Powszechnym odwołano kilka dni przed premierą (co się dzieje w tej Łodzi?!).
Justynie Sobczyk, bo, choć trudno w to uwierzyć, jakimś cudem nadal nie udało mi się zobaczyć żadnego jej spektaklu (pół generalnej Szewców w Starym się nie liczy).
Januszu Opryńskim, bo kompletnie nie rozumiem fenomenu jego Łaskawych. Mnie byłoby wstyd pokazywać spektakl z tak fatalną muzyką.
Michale Kmieciku, bo za bardzo go lubię. Mimo wszystko. Pomimo Jakuba Szeli.
Marku Mikosie i Cezarym Morawskim. Bo – cytując klasyka – szkoda strzępić ryja.