Boska Komedia dobiegła końca i znamy już zwycięzców, ale zanim o nagrodach, napiszę jeszcze o spektaklach, które pokazano pod koniec festiwalu.
Pozwalam sobie nieco zaburzyć rzeczywistą chronologię festiwalu, by skupić się na pewnym męczącym mnie od pewnego czasu problemie. Problem ten nazywa się Wesele i w zeszłym tygodniu szczególnie dał mi się we znaki. Przestałem wierzyć, że Wyspiańskiego da się jeszcze naprawdę dobrze wystawić.
Najpierw widziałem fatalny spektakl Radosława Rychcika z Teatru Śląskiego. Reżyser przeniósł akcję dramatu z Bronowic do Belfastu. Powiecie, że głupi pomysł? Że bez sensu na siłę wpisywać w Wesele historię, której po prostu tam nie ma? Ja mam problem dokładnie odwrotny – chętnie zobaczyłbym Rychcikową opowieść o bojówkach z Belfastu, ale dlaczego musiał tam wciskać Wyspiańskiego? To, co w tym spektaklu interesujące, wynika z nieoczywistego kontekstu – ale niestety zupełnie nietrafionego. Północnoirlandzki konflikt zupełnie nie współgra z dramatem, ma inny charakter niż podział na chłopów i miejskich inteligentów sprzed wieku. Granie wbrew tekstowi szybko się wyczerpuje – a poza tym jednym pomysłem reżyser proponuje nam zaskakująco tradycyjny, jak na niego, styl. A „Irlandczycy” z Teatru Śląskiego spokojnie mogliby darować sobie irytujące mazurzenie.
Na Boskiej widzieliśmy jeszcze lalkowe Wesele Jakuba Roszkowskiego, spektakl bez dwóch zdań bardziej udany. Papierosowy dym i półmrok wytworzyły niesamowitą atmosferę, której tak brakowało u Rychcika, aktorzy grający z lalkami zrobili na mnie świetne wrażenie – pora bardziej zainteresować się lubelskim Teatrem Andersena. Róg z lodu, który topi się w trakcie spektaklu, to pomysł znacznie lepszy niż złota waltornia u Rychcika. Choć w pewnym sensie problem z wystawianiem Wesela się powtarza – kiedy widownia zna tę historię tak dobrze, reżyserzy skupiają się na dodatkach, a nie na dokładnym wczytaniu się w tekst i odnalezieniu nowych znaczeń. A może naprawdę już nic więcej nie da się tam odkryć?
Agata Duda-Gracz, nominowana niedawno do Paszportu „Polityki”, pokazała spektakl z Teatru Muzycznego w Gdyni – Kumernis, czyli o tym, jak świętej panience broda rosła. Dobre, ale nic więcej. Niby świetna, momentami przewrotnie dowcipna historia o kobiecym cierpieniu i dorastaniu, w interesujący sposób wykorzystująca chrześcijańską ikonografię – apokryficznie, ale bez nachalnego świętokradztwa, a jednak cały czas coś mi przeszkadzało. Muzyka, scenografia, światła nic z tego nie było dla mnie atrakcyjne. Wyjątkowo nie-bosko-komediowy spektakl, ale może festiwalowi przydało się trochę innego stylu – ku mojemu zdziwieniu jurorzy go docenili (ale o tym później).
Może naprawdę już nic więcej nie da się w „Weselu” odkryć?
Pozakonkursowy/a Orlando Weroniki Szczawińskiej jest dowodem na to, że spektakl dyplomowy może być genialny. Adaptacja powieści Virginii Woolf o szlachcicu-poecie, który zmienia płeć i żyje kilkaset lat, to zadanie karkołomne. Powiedzieć, że reżyserka wychodzi z niego obronną ręką, to nie powiedzieć nic. Szczawińska rezygnuje z inscenizacyjnych błyskotek i w stu procentach koncentruje się na pracy aktorów. Skupia na nich całą naszą uwagę. W przedstawieniu brak dekoracji, zamiast wymyślnych kostiumów – są proste koszule i spodnie, minimum rekwizytów. Aktorzy i aktorki do dyspozycji mają tylko swoje ciała, głosy i świetną historię. Każdy z nich jest Orlandem wspólnym, Orlandem własnym, Orlandem męskim, Orlandem kobiecym, każdy z nich ma – niemal dosłownie – swoje pięć minut. Szczawińska dała studentom i studentkom aktorstwa nadzwyczajną szansę na bycie dostrzeżonym, a oni świetnie z tej szansy skorzystali.
czytaj także
Po Schubercie kolejnym tryumfem wałbrzyskiego Teatru Dramatycznego okazała się Zapolska Superstar. Jan Czapliński napisał świetny tekst (do przeczytania w wakacyjnym numerze Dialogu), a reżyserka Aneta Groszyńska zrobiła z niego jeszcze lepszy spektakl. Grana jednocześnie przez trzy aktorki Zapolska z niezbyt ważnego nazwiska na liście lektur staje się postacią, którą chce się wziąć na sztandary, bezczelnym symbolem emancypacji – godnej podziwu i okupionej cierpieniem. Jej sceniczny proces przeciwko krytykowi Popławskiemu i nobliście Sienkiewiczowi to doskonała parodia szkolnej historii literatury. Zapolska trafia prawie na szczyt listy najzabawniejszych spektakli, jakie widziałem. Jednocześnie nie sposób wspominać pisarkę w oderwaniu od próby samobójczej, śmiertelnej choroby i spotykających ją całe życie nieszczęść.
Warto będzie uważnie obserwować kolejne projekty duetu Groszyńska i Czapliński, wróżę im wielkie sukcesy. Po zakończeniu festiwalu w Starym Teatrze odbyła się premiera ich adaptacji Głodu Caparrósa, a w marcu w poznańskim Teatrze Polskim reżyserka wraz z dramaturgiem Michałem Buszewiczem wystawi Płomienie Brzozowskiego – spektakl, na który każdy czytelnik Krytyki Politycznej powinien czekać z niecierpliwością.
Komediant Agnieszki Olsten z łódzkiego Jaracza to niestety wielkie rozczarowanie. Czy Bernhardem można jeszcze powiedzieć cokolwiek nowego? To jeden z moich ulubionych pisarzy, ale o agendzie tyleż konsekwentnej, co monotonnej. Wszyscy doskonale znamy jego poglądy na sztukę, kobiety i Austrię. W łódzkim spektaklu Agnieszka Kwietniewska wciela się w genialnego kabotyna, który wystawia swoje opus magnum po wiejskich scenach. Powierzenie kobiecie roli męskiej to pomysł oczywiście nienowy, ale niemal zawsze intrygujący, w tym przypadku nawet bardziej niż zazwyczaj – Kwietniewska jest aktorką wybitną i nikomu udowadniać tego nie trzeba. Niestety był to chyba jedyny cel tego spektaklu. Dosłownie każdy inny element zawodzi. W ramach obsadowego dowcipu Sebastian Majewski, dyrektor artystyczny Jaracza, gra właściciela gospody, któremu bardzo zależy na zapraszaniu do malutkiego Utzbach wielkich artystów. Skacze jak szalony, w ręku trzyma „Teatr”, „Dialog” i „Didaskalia”, żeby tylko udowodnić, jak bardzo interesuje się teatrem. Pomysł inscenizacyjny na poziomie liceum. Momentami aktorów zagłusza muzyka – zazwyczaj by mi to przeszkadzało, w tym przypadku był do powód do zadowolenia.
Wszyscy doskonale znamy poglądy Bernharda na sztukę, kobiety i Austrię.
Nie zachwyciło mnie Holzwege. Katarzyna Kalwat serwuje nam idealnie przygotowany zestaw wszystkiego, czego można spodziewać się po spektaklu TR Warszawa. Lustrzano-ekranowa scenografia, na stole stos papierów i Mac, nagi Tyndyk, aktorzy grający samych siebie – wszystko jest! Wychodzi z tego produkt tak poprawny, że aż nieciekawy. Jan Dravnel jako wredny sceptyk i Sandra Korzeniak jako głupiutka entuzjastka wypowiadają swoje kwestie z manierą, która na początku bawi, ale szybko zaczyna męczyć. Gdy wołają „Tomek!”, nie możemy mieć pewności, czy chodzi im o bohatera spektaklu, kompozytora Tomasza Sikorskiego, czy grającego go Tomasza Tyndyka – reżyserka zbyt mocno uwierzyła w atrakcyjność tego zabiegu. Występujący obok aktorów kompozytor Zygmunt Krauze sprawia wrażenie nieco zagubionego i może byłoby to interesujące, jednak z jego wspomnień i autentycznych uczuć robi się momentami pogadanka w stylu „do szkoły przychodzi powstaniec i opowiada dzieciom o wojnie”. Krauze sprawiał wrażenie, jakby chciał być wysłuchany, ale niekoniecznie ze sceny, niekoniecznie w taki sposób. Do tego –choć być może to uwaga nie na miejscu – jego wykonanie Hymnosu Sikorskiego nie zachwyca – a ze spektaklu o kompozytorze chciałbym wyjść zadowolony choćby pod względem muzycznym. Na koniec muszę jednak przyznać, że finałowy monolog Jana Dravnela był rewelacyjny. I kto by pomyślał, że wykonanie 4’33” Cage’a po tylu latach może jeszcze kogokolwiek zaskoczyć?
***
No i wreszcie to, co wszystkich interesuje najbardziej – werdykt. Po kolei, czyli od końca.
Zwycięzcą konkursu Paradiso – sekcji dla młodych twórców – został Franz Schubert, a właściwie Magda Szpecht. Całkowicie zasłużenie, choć mam wrażenie, że zagraniczne jury, bezradne wobec bardzo polonistycznych aluzji, mogło nie docenić Zapolskiej Superstar. Ja dzieliłbym nagrodę na pół (a jest co dzielić – 100 tysięcy na następny spektakl, premiera na następnej Boskiej).
Jakie decyzje podjęli jurorzy Konkursu Głównego, Inferno? Najlepszy aktor drugoplanowy – Jan Peszek za rolę w Podopiecznych (nie nagrodzić Peszka byłoby świństwem). Za najlepszą aktorkę drugoplanową uznano Renię Gosławską – rzeczywiście wyróżnia się z obsady Kumernis, razem z Katarzyną Wojasińską przyćmiewa główną rolę Magdaleny Kumorek. Miałem w tej kategorii swoją faworytkę, ale z żalem przyznaję – jurorzy nagrodzili Gosławską najzupełniej słusznie.
czytaj także
Boski Komediant dla najlepszego aktora pierwszoplanowego powędrował do Wroga ludu, czyli Juliusza Chrząstowskiego. Wybór tak oczywisty, że nawet nie warto go szczególnie komentować. Jedyną konkurencję mógłby stanowić laureat zeszłorocznej nagrody, Krzysztof Zarzecki, ale w spektaklu Borczucha w zasadzie grał samego siebie. Za najlepszą aktorkę uznano Agnieszkę Kwietniewską. Jej świetna kreacja byłaby warta zapamiętania, gdyby nie to, że jak najszybciej chce się zapomnieć o całym Komediancie Olsten. Z drugiej strony brak było w tym roku innych spektakli, które dałyby pole do popisu aktorkom. Chyba że uznać za pierwszoplanową rolę występ Haliny Rasiakówny we Wszystko o mojej matce albo po prostu dodać w regulaminie punkt o przyznawaniu jej nagrody co roku. Na marginesie – kolejny raz statuetki Boskiego Komedianta trafiają do aktora ze Starego i aktorki z Teatru Polskiego we Wrocławiu.
Najlepsza scenografia – Barbara Hanicka za Podopiecznych. To musiał być trudny wybór, a ostateczna decyzja jest nieco paradoksalna. Scenografie Aleksandry Wasilkowskiej (Robert Robur), Anny Met (Dybuk), Justyny Łagowskiej (Wróg ludu) i Doroty Nawrot (Wszystko o mojej matce) imponują rozmachem i pomysłowością. Tymczasem nagroda powędrowała do zasłużonej damy polskiej scenografii, której praca celowo ma nie zachwycać – scena wypełniona ciemną mazią, czarna, ruchoma platforma i drewniane ławki wytwarzają niepokojącą atmosferę i doskonale wpisują się w atmosferę Podopiecznych – a właściwie ją współtworzą. Choć na pewno są mniej efektowne niż projekty wspomnianych przeze mnie scenografek.
Najlepsza oprawa wizualna – Robert Robur, Robert Mleczko. Bo któż by inny? Szkoda tylko, że jurorzy nie nagrodzili jedną statuetką całego zespołu odpowiadającego za wizualną atrakcyjność spektaklu – oprócz nagrań Mleczki budowały ją światła Bartosza Nalazka i scenografia Aleksandry Wasilkowskiej. A skoro już mowa o owocnej współpracy – tradycyjna, choć pozaregulaminowa nagroda dla najlepszego zespołu aktorskiego zamieniła się w tym roku w nagrodę dla teamu artystycznego w składzie Agata Duda-Gracz i Łukasz Wójcik, autor muzyki do Kumernis. Moim zdaniem to najbardziej niezrozumiała decyzja jury. Bez problemu znaleźć można lepszych kandydatów do nagrody za pracę zespołową – realizatorów Roberta Robura czy Dybuka, a przede wszystkim rewelacyjną obsadę Podopiecznych.
Najlepsza reżyseria – Wiktor Rubin za Każdy dostanie to, w co wierzy. Nagroda nieco zaskakująca, ale bardzo cieszy. Rubin z pewnością nie aspiruje do pozycji „wielkiego reżysera”, jaką mają zwycięzcy poprzednich edycji – Warlikowski czy Lupa. Proponuje widzom zupełnie inny rodzaj doświadczenia, a często bardziej udziału w spektaklu. W tak nietypowym, częściowo improwizowanym spektaklu, jak Każdy dostanie… aktorzy nieraz przekraczają granice teatru, a pomysły przychodzą im do głowy na bieżąco. Gdzie w tym praca reżysera? Być może właśnie na tym polega jej sens – żeby każdy dostał tyle wolności, ile potrzebuje.
Rubin z pewnością nie aspiruje do pozycji „wielkiego reżysera”, jaką mają zwycięzcy poprzednich edycji – Warlikowski czy Lupa.
Nagroda główna dla… Wszystko o mojej matce Borczucha. Nie jestem fanem tego spektaklu, ale rozumiem, co zachwyca w nim jego wielbicieli – w tym jurorów. Aktorski majstersztyk, w końcu mało kto umie przykuwać uwagę widzów tak jak Zarzecki, a kobieca część obsady również nie zawodzi ani na chwilę. Mamy fenomenalną scenografię Doroty Nawrot, mamy zabawne nagranie przesłane przez stałą współpracowniczkę Borczucha, Martę Ojrzyńską, która we Wszystko o mojej matce nie mogła zagrać, bo krótko przed premierą sama została matką. Tyle wyśmienitych składników, ale niestety – to spektakl o emocjach, a nie był w stanie mnie nie wzruszyć. Ale, jak widać, jestem w mniejszości.
Jury ewidentnie starało się wypracować zadowalający (prawie) wszystkich kompromis – nagrody trafiły do artystów tworzących siedem na dziesięć konkursowych spektakli. O ile Biała siła, czarna pamięć, a przede wszystkim Wesele Rychcika odbiegały poziomem od reszty, szkoda, że żadna nagroda nie trafiła do twórców Dybuka. To chyba przekleństwo spektaklu, który był prawie najlepszy w kilku kategoriach, ale w żadnej nie udało mu się szczególnie wybić.
Następna Boska za rok – i to najprawdopodobniej bez przesiadywania w Bunkrze Sztuki, który ma przejść generalny remont. Tytuły spektakli zaproszonych na dziesiątą edycję poznamy dopiero w październiku, ale ja już chętnie wytypuję moich kandydatów. Rozliczycie mnie za dziesięć miesięcy. Część spektakli nie miała jeszcze premier, ale i tak już wiadomo, że selekcjonerzy wezmą je pod uwagę – nawet jeśli nie będą świetne, to z pewnością będą „głośne”. Oto moi kandydaci: z Teatru Polskiego w Poznaniu Myśli nowoczesnego Polaka, reż. Grzegorz Laszuk (bo ważny i odważny). Z Bydgoszczy przyjedzie pewnie Komuna paryska Szczawińskiej i Żony stanu, dziwki rewolucji, a może i uczone białogłowy Rubina i Janiczak.
W sylwestra w Starym premiera Tryumfu woli Strzępki i Demirskiego, poza tym do końca sezonu jeszcze sześć nowych tytułów (w tym bardzo festiwalowych reżyserek), będzie z czego wybierać. Garbaczewski pokaże raczej zapowiadanych na maj Chłopów (Powszechny) niż krakowski Kosmos. Również w warszawskim Powszechnym zbliżają się premiery Kuronia i Klątwy (odpowiednio Łysak i Frljić – ciekawe, jak Kraków zniesie kolejną konfrontację). Niestety nie wiem nic o planach repertuarowych TR Warszawa i Nowego, bardzo bosko-komediowych instytucjach. Na wrocławski Polski na razie nie ma co liczyć…
I jeszcze jedno. Za niedługo w Słowaku Rychcik wystawi Wyzwolenie. Solidarnie trzymajmy kciuki, żeby z tej potyczki z Wyspiańskim wyszedł zwycięsko.