Fragment książki „30 lat polskiej sceny techno”. To książka o nas. Tańczących do świtu i dłużej. W Sopocie, Warszawie, Sanoku i Łodzi, na leśnych polanach i plażach. Jesteśmy tu już ponad 30 lat i do tej pory nie doczekaliśmy się publikacji, która przedstawiłaby kluczowe postacie, miejsca i imprezy trzech dekad muzyki elektronicznej w Polsce. Dlatego wzięliśmy sprawy w swoje ręce, ale potrzebujemy też Waszej pomocy. Wesprzyj wydanie książki „30 lat polskiej sceny techno”.
Zainteresowanie elektroniką odziedziczyłem chyba jeszcze po poprzednim życiu. Sprzyjała mu również obecność w moim domu wydawnictw technicznych, takich jak np. całe roczniki „Młodego Technika”, zbieranego przez ojca i wujka Zachariasza. Na podstawie znalezionych tam instrukcji już w wieku czternastu lat (czyli około 1984 roku) wykonałem własne przetworniki do gitary półakustycznej – czyli właściwie akustycznej, choć wyglądającej jak elektryczna – tzw. skrzypcówy, zmieniając ją w elektryczną. Później konstruowałem też przedwzmacniacze i przestery. Ich wykonywaniem musiałem zająć się sam z oczywistego względu – w naszym kraju takie rzeczy były praktycznie niedostępne, o czym niektórzy mogą nie wiedzieć. Zresztą nawet gdyby były dostępne, i tak nikt nie miałby za co ich kupić.
czytaj także
Po gitarach i bluesie opętała mnie psychodelia i kamery pogłosowe, czyli delaye. Podpatrzyłem, jak działają na próbach dużo starszych kolegów (jeden był nawet nauczycielem muzyki w mojej podstawówce), którzy mieli w Ciechocinku i Aleksandrowie Kujawskim swoje jazz-rockowe zespoły (nie wiem, dlaczego fascynowali się akurat Genesis, Marillion czy King Crimson). Kamera pogłosowa wydała mi się po prostu czymś niebywałym. Zapragnąłem jej i wiedziałem, jak ją zdobyć. Wkrótce więc, pod nieobecność rodziców, przerobiłem szpulowy monofoniczny magnetofon mamy (polski Grundig, na licencji) na kamerę pogłosową (czyli, jakkolwiek by patrzeć, taśmowy delay). Mama była oczywiście załamana – przeżyła szok, doszło do okropnej awantury. Choć jej reakcja mnie zdruzgotała, delay działał i czułem z tego powodu dumę. To samo zrobiłem później z pierwszym kaseciakiem, którego dostałem od rodziców – delay był tym razem wielogłowicowy. Gitarę przesterowywałem przez lampowe radio i lampowy magnetofon połączone szeregowo – Jimi Hendrix mógł się ze swoim przesterem schować. Z czasem skonstruowałem własny mikser i generator dźwięku, czyli najprostszy VCO (Voltage Controlled Oscillator), słowem: syntezator. Pożyczany w późniejszych czasach przez kolegów z Łodzi, choć była to kupka kabli i dwie gałki zamknięte w plastikowym pudełeczku! W połowie lat 80. pojawiło się już nieco więcej możliwości – w zasięgu ręki nagle znalazły się na przykład pierwsze cyfrowe delaye polskiej produkcji wykonywane w Oświęcimiu. Sam zamówiłem sobie taki delay, odpowiadając na ogłoszenie w „Radioelektroniku”.
Wiąże się z tym pewna anegdota. Otóż miałem wtedy około szesnastu lat, a więc za mało, żeby rodzice puścili mnie samego po odbiór sprzętu w taką drogę, czyli z Ciechocinka do Oświęcimia. W dodatku nie zdążyłem uzbierać odpowiedniej ilości gotówki na czas. Na szczęście takiego samego delaya zamówił pan Ceglewski, dyrektor Gminnego Ośrodka Kultury z Raciążka, gdzie odbywały się próby mojego pierwszego zespołu – Nadieżda Trypolis. A trzeba wspomnieć, że w Ciechocinku nie było wtedy jeszcze domu kultury! Więc gdy rzeczony pan Ceglewski jechał odebrać oba egzemplarze, dałem mu tylko część pieniędzy i amatorski mikrofon bezprzewodowy (dostałem go od pewnej pani, która przywiozła go z Anglii; dziś byłby wart jakieś trzynaście złotych), by dobił targu wymiennego. Udało się, choć dyrektor był wkurzony, a moich rodziców czekała awantura. Ale odtąd zaczęło się delayowanie…
Zazdrościłem jednak znacznie bardziej zaawansowanych umiejętności niejakiemu McMarianowi z Krakowa, który dla nas, chłopaków z Ciechocinka, był postacią mityczną, gdyż, jak głosi legenda, własnoręcznie zbudował w pełni działający, duży syntezator z sekwencerem i nagrał na nim słynną kasetę. Kaseta ta – podziemnie wydana kompilacja Cienie z McMarianem na jednej stronie i zagranicznym projektem Detachment na drugiej – była u nas kultową pozycją przegrywaną na kaseciakach dziesiątki razy, w dodatku ze strasznymi szumami, co wzmagało tylko jej niesamowitość i podziemną aurę.
Słuchanie McMariana wprawiało mnie w ekstazę. Był genialny, bo rodzimy, polski i wprost nie do wiary. Piotra Kalinowskiego, bo tak właśnie brzmiało jego prawdziwe nazwisko, miałem później okazję poznać osobiście, będąc przejazdem w Krakowie. McMarian był kumplem zaprzyjaźnionej grupy Totart i właśnie dzięki tym kontaktom wszystko się tak pięknie zazębiło. Wcześniej zaczęliśmy korespondować listownie (uwaga: nie było wtedy internetu). Będąc u McMariana w bloku, zrobiłem też kilka czarno-białych zdjęć jego słynnego syntezatora, który został wykonany w obudowie po czarno-białym telewizorze. Zobaczyć go na żywo było niewątpliwie impulsywnym doznaniem. Utwierdziło mnie to w uwielbieniu dla dźwięków syntetycznych, syntezatorów i wszelkich przetworzeń. Jeśli chodzi o moje ówczesne upodobania muzyczne, to z determinacją wkroczyłem na ścieżkę industrialu.
[…]
Kilka lat później skończyły się wygłupy. Założyłem ultrapoważny zespół Morris Generativ. To już był prawdziwy industrial. Bardzo bardzo. W 1989 roku my, chłopaki z Ciechocinka, przyjechaliśmy i pokazaliśmy industrialnej Łodzi, jak wygląda industrial music. Zostaliśmy zaproszeni na Wunder Wave 2, cykl koncertów zainaugurowany przez Wiktora Skoka i Krzysztofa Lacha, który istnieje do dziś. Oni oczywiście sporo już wiedzieli, ale chyba trochę ich zaskoczyliśmy i przypadliśmy im do gustu. O projekcie Morris Generativ wypowiedział się nawet pięknie na łamach magazynu muzycznego „Jazz Forum” Kazik Staszewski, była to wtedy jego inspiracja. I właśnie wówczas, u schyłku istnienia tego zespołu, czyli na samym początku lat 90., gdy zostałem już właściwie sam, pojawiła się w moich nagraniach nieco prawdziwsza elektronika, bardziej współczesna. Stać mnie było na automat Rolanda (TR-505), dziwne smyczki zaś czy basy robił cyfrowy już keyboard Casio PSR, moje pierwsze analogowe casio wciąż jednak dobrze się spisywało. Moje dziadowskie studio, oparte na dwóch deckach kasetowych od dużej wieży (oczywiście upgrade’owanych o wywalczone z trudem głowice stożkowe), najpierw znajdowało się w bloku w Ciechocinku, a potem w pierwszym squacie w Łodzi przy Kilińskiego 210. Nawet głośniki-odsłuchy zostały skonstruowane przeze mnie. Niestety, wciąż była to wielka bieda.
czytaj także
Wtedy też dokonałem epokowego odkrycia: wynalazłem sampler kasetowy. Dziś już mogę zdradzić ów patent: rozkręcamy kasetę i wywalamy jej rozbiegówkę; taśma musi być wcześniej kompletnie skasowana. Należy też pamiętać, że taśma trochę się wydłuża od używania! Nagrywamy sampel, używając wyłącznie mechanicznego (nie elektromechanicznego!) kaseciaka – najlepiej nadawał się do tego stary Grundig mono (lub polska wersja: Kasprzak). Co ważne, skracamy całą kasetę do minimum odcinka potrzebnego na sampel, czyli kilku–kilkunastu sekund – dzięki temu szpulka numer dwa jest lekka i możemy szybko cofać i puszczać sampel. Oczywiście operacja, jak wspomniałem, możliwa jest tylko na takim grundigu lub podobnych do niego urządzeniach – da się wtedy nawet prawie skreczować!
No więc takie konstrukcje wymuszała bieda i brak dostępu do czegokolwiek. Ale był też w naszym zespole i sampler najprawdziwszy: rewelacyjne Casio CS1 od kolegi z Włocławka, Grzegorza Tyszkiewicza (obecnie wydawca Bocian Records). Wszyscy go sobie pożyczaliśmy, jak zresztą każdy ówczesny gadżet. Był to bardzo płodny muzycznie okres.
Śledząc tendencje napływające z Zachodu, zauważyliśmy, że świat wkracza w zupełnie nowy muzyczny okres techno-beatu i że jest to po prostu fajne! Wszyscy industrialowcy, którymi byliśmy przecież i my, zaczęli tworzyć acid beaty, więc i ja sam, wszystko, słowo daję, zacząłem zmieniać w beaty, ubeatawiać, bo też chciałem być częścią tej acid housowej fali, która mnie cholernie wkręcała. To było jak epidemia. Ostatnia, czwarta kaseta Morris Generativ, Vision Beat z 1991 roku, jest mocno acidowa, choć nagrana bez prawdziwych syntezatorów (byłem, niestety dość długo, biednym studentem). To po prostu musiało się wydarzyć.
W każdym razie jako zacofany komunistyczny kraj po raz pierwszy zaczęliśmy nadążać za Zachodem – choćby dzięki naszym pierwszym podziemnym techno parties w Ciechocinku, a potem i w Łodzi, w dodatku podziemnym w sensie dosłownym. Niebawem się okazało, że Warszawa była, jak zwykle, ciut przed nami. Ale dziś ta różnica wydaje się kosmetyczna.
[…]
Mój pierwszy własnoręcznie wykonany stroboskop (bo innych niż własnoręcznie wykonane w Polsce nie było) był – uwierzycie? – elektromechaniczny! Tak, został bowiem zbudowany na mikroprzekaźniku. Przekaźnik z generatora zwierał obwód przerobionej lampy błyskowej. No cóż, nie miałem innego patentu. Przekaźnik co prawda nie nadążał za sporymi częstotliwościami, sama lampa zaś miała niewielką moc, ale w słynnym Hotelu Orbis to wystarczyło. Opuszczony, piękny niegdyś Hotel Orbis stoi w Ciechocinku do dziś, zdążył jednak zarosnąć i zacząć się rozsypywać. Zakochałem się w tym budynku i jego sali balowej od pierwszego wejrzenia – wnętrza były wymarzone dla psychodeliczno-szamańskiej celebry, czułem się tam jak we śnie, chciałem nawet przejąć ten budynek, choć byłem przecież gówniarzem. Wkrótce zrobiliśmy tam pierwszą imprezę. Jeśli mnie pamięć nie myli, był to ciągle magiczny rok 1990. Budynku pilnował stróż, ale flaszka załatwiła sprawę. W tej transowej zabawie uczestniczyło zaledwie kilka osób. Dźwięki sączyły się z magnetofonu po dziadku, a jedyne źródło oświetlenia stanowił skonstruowany własnoręcznie stroboskop. Akcję powtórzyliśmy dwukrotnie. Założę się, że szamańskie eventy w ciechocińskim Hotelu Orbis były pierwszymi strobo house’owymi imprezami w całym ówczesnym województwie włocławskim, a może i nawet całym obecnym kujawsko-pomorskim.
Chcecie wiedzieć, gdzie zaraziłem się strobo-opętaniem? Odpowiedź brzmi: w Gdańsku, od grupy Totart. Kontakty z Totartem nawiązałem już w latach 80., korespondując z Pawłem Konnakiem zwanym Konjem. Był to prawdziwy mail-art, twórcza i barwna korespondencja, którą dziś można by oddać do muzeum. W końcu spotkaliśmy się też na żywo na otwarciu legendarnej Galerii C14, gdzie oniemiałem z wrażenia, widząc, jak bawi się młodzież trójmiejska, i przekonując się, że acid zagościł tam na dobre. A błyszczał u nich naprawdę porządny stroboskop. Konjo był, co oczywiste, prowodyrem i konferansjerem tego zajścia. Tak więc dziękuję wam za to, drogi Konjo, Tymonie, Zbigniewie, Paulusie, Brzózko i drodzy Awsieje: to u was pokochałem te błyski i przeniosłem to ziarno dalej.
***
Tekst jest fragmentem książki 30 lat polskiej sceny techno. Trwa zbiórka na wydanie publikacji. Dorzuć się, żeby książka miała szanse się ukazać.
***
Marcelo Zammenhoff – artysta wizualny, prowokator i eksperymentator. Tworzy wideo, obiekty, muzykę oraz fotokolaże, a także filmy.