Jak od bigosowego socjalizmu Polska przeszła w latach 70. do wielkiego rozczarowania, z którego rodził się KOR?
Michał Sutowski: Czytając wspomnienia Jacka Kuronia, dowiadujemy się, że dla elit przyszłej opozycji przedsierpniowej, a potem Solidarności, pierwsza połowa lat 70. była czasem przygnębiającym. Czuli się wyobcowani ze społeczeństwa, które najwyraźniej sympatyzowało z ekipą Edwarda Gierka i nie miało ochoty się buntować ani walczyć z systemem. To była trafna diagnoza?
Marcin Zaremba: I tak, i nie. Badania Jadwigi Koralewicz prowadzone w latach 70. wskazywały, że szczególnie zarażona wówczas konformizmem była inteligencja. O wysokim poziomie konformizmu świadczą również wyniki frekwencji wyborczej. Wedle oficjalnych danych np. w marcu 1976 roku do urn wyborczych poszło 98 procent dorosłych Polaków. Choć z pewnością, zwłaszcza na poziomie lokalnym, frekwencję poprawiano, to jednak nie budzi wątpliwości fakt, że zdecydowana większość społeczeństwa karnie głosowała. Cztery lata później korowski Biuletyn Informacyjny po wyborach do Sejmu przeprowadził ankietę. Zapytał: „dlaczego głosowałem?” Padały następujące odpowiedzi. Student: „Będę w maju składał o paszport”; ekspedientka: „Córka w tym roku będzie drugi raz zdawać na medycynę”; grafik: „Poszedłem dla świętego spokoju zaraz z rana, żeby później mnie nie nachodzili”. Ludzie się bali.
I siedzieli cicho? Nawet, jak się coś nie podobało?
Z drugiej strony istniało też wiele form wyrażania społecznego niezadowolenia. W filmie Good Bye Lenin! matka bohatera jest lokalną „pisarką”, do której przychodzą sąsiedzi, by pomogła sformułować list do władz. Nie wiem, czy podobne osoby-instytucje funkcjonowały w Polsce, ale nie ma wątpliwości, że także u nas najpopularniejszą praktyką protestu były właśnie listy. I nie mam tu na myśli tych pisanych przez intelektualistów, lecz listy „zwykłych obywateli” do Komitetu Centralnego. Pamiętam na przykład list rodziców z warszawskiej Ochoty w sprawie rozprzestrzeniania się narkomanii. Znane i często opisywane są protesty w sprawie budowy kościołów.
Niezadowolenie manifestowano, przekazując sobie złośliwe wierszyki, np. Oda do Gierka, która krążyła po Polsce od 1974 roku, czy dowcipy. Do tego dochodziły oczywiście strajki, których najwięcej było w pierwszej połowie dekady. Zwykle obejmowały pracowników tylko jednej zmiany czy wydziału w danym zakładzie pracy; rozgrywały się wokół takich kwestii, jak np. nadmiernie wyśrubowane, nieracjonalne normy pracy, złe warunki BHP, błędy w zarządzaniu itp. Żeby nie być gołosłownym np. w 26 października 1978 roku 117 pracowników krawieckich punktów usługowych w Gdyni nie przystąpiło do pracy, domagając się wyższej niż 15 procentowa podwyżki. W listopadzie na 20 minut stanęła grupa 60 pracowników Portu Gdynia. Także zażądali podwyżki. Tego typu „przerwy w pracy” były szybko gaszone. Ale co do zasady faktycznie – społeczeństwo w pierwszej połowie lat 70. akceptowało system i miało ku temu dobre powody. To po prostu były najlepsze lata PRL, bez bezrobocia…
To akurat w PRL chyba nic nowego?
No nie do końca. Fale bezrobocia, co prawda ograniczonego, zdarzały się kilka razy. Po raz pierwszy tuż po wojnie, co było zresztą naturalne w warunkach wojennych zniszczeń, przesiedleń ludności, demobilizacji mas wojska itp. Druga wystąpiła zaraz po planie sześcioletnim, a to ze względu na proces przestawiania gospodarki na produkcję pokojową i zmniejszenie horrendalnych dotąd nakładów na ciężki przemysł – wtedy kolejki pod urzędami pracy były najdłuższe w całym PRL. Potem jeszcze był przełom lat 50. i 60., kiedy Gomułka zmieniał priorytety gospodarcze. No i wreszcie pod sam koniec lat 60., ze względu na fakt, że powojenny boom demograficzny wchodził właśnie na rynek pracy. W jednym ze zbiorowych listów z tego czasu czytamy: „My, kobiety miasta Puław wołamy o pomoc, ponieważ około 580 kobiet jest zarejestrowanych w Wydziale Zatrudnienia i nie może znaleźć pracy”.
W PRL bezrobocie miało kobiecą twarz.
Przychodzi Gierek i wszystkie kłopoty – jak ręką odjął?
Rozpoczął się – jak to nazywam – „bigosowy socjalizm”, konsekwencja kilku posunięć w polityce społecznej, kulturalnej i gospodarczej, które łącznie tworzyły klimat gierkowskiej „odnowy”. Słynny dialog „Pomożecie? – Pomożemy!” – podczas spotkania Gierka z aktywem robotniczym można uznać za początek „bigosu”. Program nie przewidywał żadnych poważniejszych zmian systemu. Chodziło raczej o odświeżenie jego wizerunku w duchu „odnowy”. Na nowy image składało się wiele elementów: podkreślanie roli związków zawodowych jako „rzecznika bieżących i dalekosiężnych interesów załóg”. Obiecywano podniesienie roli Sejmu. Umocnieniu przekonania o poszerzenia bazy rządzenia służyło prezentowanie wielu decyzji rządowych jako wypracowanych wspólnie z sojuszniczymi stronnictwami: ZSL i SD. Przyjęto zwyczaj informowania opinii publicznej o fakcie zebrania się Biura Politycznego KC, co miało świadczyć o otwartości i przejrzystości nowego kierownictwa. Innym tego dowodem miały być konferencje prasowe Gierka. Jako ekspertów dopuszczono do głosu przedstawicieli środowisk naukowych i akademickich. To wówczas rozpoczęła się kariera słów „ekspert” i „doradca”. Po całym kraju rozjechali się funkcjonariusze partii, by spotykać się z młodzieżą i robotnikami. Szczególnie często w teren wyruszał Gierek. Między grudniem 1970 a czerwcem 1980 uczestniczył w 377 takich gospodarskich objazdach. Na początku dekady dużo mówiono o „nowym stylu” Gierkowskiej ekipy.
Słowo „styl” sugeruje, że zmiana była kosmetyczna.
To jasne, że demokratyzacja życia politycznego nie nastąpiła – Gierek nie posunął się tak daleko jak Węgrzy, którzy wprowadzili możliwość wyboru jednego z dwóch kandydatów do parlamentu, albo jak NRD, w którym dopuszczono powstanie koncesjonowanej partii chrześcijańskiej. Dialog społeczny był pozorowany i ściśle zrytualizowany, z całą masą zebrań w zakładach sugerujących, że ktoś coś ze społeczeństwem konsultuje. Ale w wymiarze socjalno-bytowym zmiany były bardzo odczuwalne, właściwie dla wszystkich warstw.
Polska rosła w siłę…
Przede wszystkim, ludzie żyli dostatniej. Już w styczniu 1971 roku podniesione zostały płace, renty i emerytury. Partia dawała sygnał, że pochyla się nad losem biednych. Cztery lata później płace realne były wyższe o 41,5 procent, rosły o 7,2 proc. średnio rocznie, gdy np. w latach 1966–1970 w ciągu roku rosły średnio tylko o 2,1 procent. Był to, w gruncie rzeczy, przyrost niespotykany w dziejach Polski Ludowej. Ale idźmy dalej. Wzrosły świadczenia społeczne i wydatki państwa na opiekę socjalną i zdrowotną. Szczególnym obiektem adoracji władzy były kobiety. W 1972 roku przedłużone zostały płatne urlopy macierzyńskie z 12 do 16 tygodni po urodzeniu pierwszego dziecka i 18 tygodni po następnym.
To dotyczyło całego społeczeństwa? Wieś zawsze czuła się w PRL poszkodowana.
Wieś wtedy przeżywała swój najlepszy czas; została włączona w system powszechnego ubezpieczenia zdrowotnego i następił koniec uciążliwych „dostaw obowiązkowych”, które zainaugurował jeszcze okupant niemiecki, a które przetrwały ponad ćwierć wieku po wojnie. Wzrost cen skupu żywca i zboża oraz lekkie odkręcenie śruby dla rolnictwa indywidualnego przyniosły na jakiś czas wzrost wydajności produkcji żywności. Miasto z kolei otrzymuje mieszkania, których przydział staje się realną perspektywą dla młodych. W niektórych rejonach, jak np. w na Wybrzeżu, problem hoteli robotniczych – z wszystkimi ich patologiami znanymi od czasu Poematu dla dorosłych – zostaje niemal całkowicie rozwiązany. Wszystkim, którzy nie mogą się nadziwić, dlaczego wróg PRL Lech Wałęsa dostał mieszkanie od państwa, wyjaśniam, że dostało je wówczas wielu stoczniowców.
To są czasy gigantycznego boomu inwestycyjnego – budowano wtedy kilkaset zakładów, od małych cegielni po giganty w rodzaju Huty Katowice.
A to znaczy, że powstał „rynek pracownika”, kiedy pracodawcy bili się o zatrudnionych?
Wielkie budowy i wielkie zakłady zawsze zasysały pracowników z całej Polski, ale to już była skala bez precedensu – co zresztą wciąż nie wykluczało absurdalnych momentami przerostów zatrudnienia.
Adam Leszczyński wskazywał, że Gierek w 1970 roku stanął przed nierozwiązywalnym dylematem: musiał zwiększyć inwestycje w środki produkcji i w dobra konsumpcyjne naraz…
Władze na początku lat 70. inwestowały na potęgę w nowe miejsca pracy, bo na rynek wchodził powojenny wyż demograficzny. Ale jednocześnie ten wyż – ponieważ nie pamiętał trudnych czasów powojennych, o samej okupacji nie wspominając – miał dużo wyższe aspiracje konsumpcyjne niż ich rodzice i dziadkowie. Krótko mówiąc, oczekiwał wyższego standardu życia. No a do tego musiał gdzieś mieszkać i to nie mogły już być hotele robotnicze, które sama władza traktowała skądinąd jako wielki problem – rozsadnik przestępczości, patologii, chuligaństwa i tym podobnych. Reasumując, przez dłuższą chwilę większość nie widziała powodu, by narzekać, to nie był czas na masowe buntowanie się…
Tylko na aspirowanie do lepszego życia?
Tak, bo nawet w trudnych warunkach życiowych ludzie dostali perspektywę awansu i przyszłego dobrobytu. Anegdotyczny przykład: mój kolega z klasy pod choinkę dostawał zeszyty szkolne, bo jego ojciec odkładał pieniądze na wymarzony samochód. To brzmi karykaturalnie, ale także samochód stał się w końcu osiągalny, to przecież w latach 70. Polacy zaczęli się przesiadać na samochody z motocykli, które dotąd stanowiły szczyt marzeń. Poprawiło się zaopatrzenie w towary przemysłowe, choć na wiele z nich – jak na przykład meble kuchenne – trzeba było się zapisywać. Z roku na rok rosła produkcja sprzętu gospodarstwa domowego. Lodówki, pralki, telewizory, a także adaptery, magnetofony, nowoczesne radia stały się nieodzowną częścią wyposażenia mieszkania, także na wsi. Podnoszono standard mieszkań, upowszechniła się moda na boazerie i łazienki wyłożone kafelkami.
A czy w tamtych czasach komuś, tzn. jakiejś warstwie społecznej, się pogorszyło?
Może relatywnie, tzn. o tyle, że zwiększyły się nierówności i przyzwolenie władzy na nie. Władze kokietowały inteligencję techniczną, ale także zaczęły dopuszczać inicjatywę prywatną – to wtedy zbudowano w Polsce całą masę tych „klocków” jednorodzinnych, które możemy oglądać do dziś. Dopuszczono też możliwość legalnej pracy w strefie dewizowej, wakacyjnie w RFN czy w Szwecji, ale też na bardzo lukratywnych kontraktach w Libii czy na Bliskim Wschodzie. I zamożność beneficjentów tego otwarcia była dla ludzi widoczna, dla części pewnie irytująca. Od stycznia 1978 roku zaczęła obowiązywać ustawa zezwalająca na prowadzenie przez ajentów sprzedaży detalicznej. Władze liczyły, że tym sposobem rozładuje się trudności z zaopatrzeniem. Plan nie tylko nie wypalił, ale jeszcze zwiększyła się grupa „prywaciarzy”. A ci wyjątkowo drażnili w z założenia egalitarnym społeczeństwie.
A czy jakiejś grupie społecznej pogorszyło się w sensie absolutnym, tzn. obiektywnie? Kto mógł czuć się zdegradowany?
W sensie bezwzględnym PRL miał swoją podklasę i ludzi generalnie źle sytuowanych, często na granicy wegetacji. Wymieniłbym dwie główne kategorie. Po pierwsze, to byli chłoporobotnicy albo robotnicy imigrujący ze wsi do wielkich miast zaraz po wojnie. Jeśli byli niewykwalifikowani, zazwyczaj pracowali dorywczo, za najniższe wynagrodzenia, a zakład nie był ich podstawową grupą odniesienia. Zwłaszcza ci młodsi często wiązali się z subkulturą gitowców, a więc żyli na pograniczu świata przestępczego. Druga szczególnie defaworyzowana grupa to kobiety, zwłaszcza te gorzej wykształcone, zwłaszcza na prowincji. Do niskich płac – Lech Wałęsa wspominał kiedyś, że nawet w stoczni wózkowa zarabiała 1/3 tego, co on, jako elektryk – dochodziła w ich przypadku udręka walki z brakami w zaopatrzeniu, które po 1975 robiły się coraz bardziej jaskrawe, a także główny ciężar opieki nad dziećmi, czyli niepłatny „drugi etat”.
Rozumiem, że władza rozdała różne dobra i usługi szerokim gestem. A co z, za przeproszeniem, nadbudową? W czasach Gomułki swoiście pojmowany patriotyzm, a raczej „PRL-owski nacjonalizm” był chyba istotnym narzędziem legitymizacji ustroju, z opowieścią o Ziemiach Odzyskanych na czele… Co się zmieniło po 1970 roku w tej materii?
Wątki narodowe u Gomułki obejmowały oczywiście dyskurs silnie antyniemiecki, co było zrozumiałe w kontekście nastrojów społecznych po II wojnie światowej. Pamiętajmy jednak, że on w swej opowieści sięgał aż do swoich ulubionych Mieszka I i Bolesława Krzywoustego z ich ziemiami piastowskimi… W przemówieniu z okazji tysiąclecia państwa polskiego w lipcu 1966 roku towarzysz „Wiesław” przeszedł przez wszystkie niemal epoki historyczne; prowadzono multum prac archeologicznych, w tym szukających świadectw słowiańskiej historii różnych miejsc, a pierwszy polski film kolorowy nie przypadkiem nazywał się Krzyżacy… Do „odwiecznego” konfliktu z Niemcami w narracji partyjnej w 1968 doszły oczywiście silne akcenty antysemickie.
Gierek też był „narodowym” komunistą?
Za Gierka to wyglądało inaczej, bo on sam – choćby ze względu na swoje francuskie doświadczenia polityczne – miał stosunek do patriotyzmu dużo bardziej chłodny i umiarkowany. Choć na początku dekady do kin trafił „Hubal”, to jednak starano się tę „twardą” tożsamość zogniskowaną wokół doświadczenia wojny rozmiękczyć. Nienawiść do Niemców starano się dyskontować przez cały PRL, ale za Gierka ważniejsza miała być raczej duma z Drugiej Polski, tego że budujemy setki tysięcy mieszkań i eksportujemy węgiel do USA, wreszcie z sukcesów Orłów Górskiego – dowodzących, że „Polak potrafi”. Świetnym patriotycznym strzałem propagandowym był natomiast Zamek Królewski, początkowo zwany zresztą Warszawskim, z ogłoszeniem zbiórki na odbudowę, także wśród Polonii za granicą. Natomiast celebracje pamięci wojennej raczej wyciszono, przynajmniej w porównaniu z dekadą poprzednią – dopiero pod koniec, bo w roku 1979 władze uznały potrzebę koncesji na rzecz narodowej wrażliwości i zaangażowały się np. w organizację obchodów rocznicy Powstania Warszawskiego. A jednocześnie wykonywano wtedy nieznośnie wazeliniarskie gesty wobec Breżniewa, w trakcie niezliczonych wizyt Gierek się rozczulał: „Towarzyszu, cieszymy się, że udało wam się na Krymie wypocząć”… Przywódca ZSRR został udekorowany krzyżem Virtuti Militari I klasy, o ZSRR z wielką atencją mówiono w kronikach filmowych i w telewizji, te lata to także szczyt inwestowania w popularność festiwalu zielonogórskiego. No i te nieszczęsne zapisy w Konstytucji PRL o przyjaźni i sojuszu ze Związkiem Radzieckim.
To była nadgorliwość czy uznanie konieczności?
Na pewno osobisty kompleks Gierka, który miał w pamięci, że swoje stanowisko I sekretarza KC PZPR zawdzięcza listowi KC KPZR do naszego Politbiura z grudnia 1970. To przecież poparcie Moskwy zdecydowało o takim przebiegu wymiany ekipy po masakrze grudniowej.
Gierek faktycznie otworzył Polskę? Nie pytam o kredyty i gospodarkę, bo to oczywiste, ale o perspektywę „zwykłego obywatela”.
Na dobrą sprawę Polska Gomułki to kraj autarkiczny, w którym otrzymanie paszportu graniczyło z cudem. Za Gierka już samo otwarcie granic z NRD w 1972 roku sprawiło, że do końca tylko tego roku co czwarty statystycznie Polak odwiedził wschodnie Niemcy.
W jednym tylko 1976 roku ponad 18 tysięcy studentów wyjechało do pracy na Zachód, głównie do Szwecji i RFN.
Wyjazdy do Bułgarii i Rumunii, gdzie było gorzej niż u nas jakoś stabilizowały system, bo ludzie widzieli, że w tym naszym baraku jest całkiem wesoło w porównaniu do reszty obozu. Natomiast wrażenia przywiezione z Zachodu rodziły zwątpienie w „sukcesy socjalizmu”. W jednym z dyrektorskich dzienników znalazłem taki passus: „Kolacja. […] Po kilku słonych dowcipach wywiązuje się dyskusja na tematy polityczno-gospodarcze. Młodzi panowie dyrektorzy są wyraźnie niezadowoleni ze swoich warunków materialnych, sypią się przykłady z zagranicy”. Na początku dekady nastroje były jednak inne.
Rozumiem, że Gierek kupuje społeczeństwo mieszkaniami, wzrostem płac, szynką na stole i wczasami, a do tego karmi je propagandą sukcesu i urzędowym optymizmem…
Nie tylko urzędowym, wiarygodne dane socjologiczne z tamtych lat wskazują, że w pierwszych latach postawy optymizmu co do przyszłości reprezentowało do 80 procent dorosłych Polaków.
A jeśli komuś coś się jednak nie podoba, nie awansuje wystarczająco szybko, nie może się doczekać na mieszkanie albo zwyczajnie denerwuje go cenzura i brak wolności słowa – czy boi się odezwać? Wspomniał Pan, że „ludzie się bali”. Na ile silny był wówczas ten strach przed represjami władzy?
Pokolenie starsze pamiętało oczywiście stalinizm i terror lat powojennych, jeszcze bardziej masowy niż w latach 1948–56. Za Gomułki, tzn. w latach 60. to była jeszcze bardzo bliska historia, ale później szykany i represje za niepokorność były już ograniczone na tyle, że opór nie wydawał się zupełnie daremny. Ludzie nie znikali z ulicy bez wieści jak wcześniej za Bieruta czy także wówczas w Rumunii albo ZSRR. Władze partyjne nie zdecydowały się na procesy pokazowe korowców, choć MSW cisnęło w tej sprawie. Pamiętajmy jednak, że prywatna korespondencja Polaków ciągle była czytana, w latach 70. rosła też liczba TW.
Pisząc o społeczeństwie lat 70., profesor Stefan Nowak w 1979 roku użył metafory „próżni socjologicznej”: silnymi ośrodkami tożsamości i więzi są rodzina i, na poziomie symbolicznym, naród, ale brakuje czegoś pośrodku. I oczywiście taki układ bardzo sprzyja władzy, bo ludzie realizują swoje aspiracje i dążenia w kręgu rodziny i przyjaciół, a od święta idą na Potop do kina bądź oglądają piłkarzy.
Coś tam jednak pośrodku było. Wspomniane przeze mnie wycieczki do NRD były przede wszystkim zakładowe, podobnie jak weekendowe wyjazdy na grzyby. Identyfikacja np. z zakładem pracy była silna, zwłaszcza w branżach faworyzowanych, jak górnictwo czy stocznie. Utożsamienie z profesją i jej etosem, zaangażowanie w różne gremia pracownicze, w tym w oficjalne związki zawodowe, np. nauczycielskie też było bardzo powszechne. Poza tym niektóre miejsca w kraju charakteryzuje silna tożsamość regionalna, przede wszystkim Górny Śląsk, gdzie rozróżnienie na swoich i przyjezdnych jest bardzo silne. Obok zawodu, miejsca pracy i regionu trzeba jeszcze, jako ośrodek budowy tożsamości i więzi, doliczyć rozmaite instytucje spędzania wolnego czasu: kluby wysokogórskie i krajoznawcze, rajdy turystyczne, festiwale i teatry studenckie, dyskusyjne kluby filmowe, KIK… No i wreszcie kultura zbiorowej pamięci: w latach 70. powstaje w różnych miejscach Polski mnóstwo tablic upamiętniających – od żołnierzy Armii Krajowej i Powstańców Warszawskich aż po absolwentki jakiejś szkoły sióstr Urszulanek ze Stanisławowa, które po latach organizowały wmurowanie stosownej tablicy w katedrze wrocławskiej.
Jeśli dobrze rozumiem, tego rodzaju formy masowej aktywności społecznej i budowa więzi odbywały się raczej za zgodą i pod parasolem władz, a w każdym razie nie na kontrze do PZPR, ewentualnie obok niej. Z punktu widzenia legitymizacji systemu to sytuacja niemal idealna: rynek pracy, poza wsią, państwo kontroluje niemal w stu procentach, podobnie jak system świadczeń socjalnych i zabezpieczenia społecznego. Gros aktywności społecznej jest dla władzy nieszkodliwe…
Co więcej, władza świadomie to życie zbiorowe rytualizuje, organizując niezliczone święta, akademie, obchody, a także obowiązkowe zebrania i pogadanki.
No to skoro było tak pięknie, to czemu szlag to wszystko trafił i ludzie wyszli na ulice?
Najkrócej mówiąc, z dwóch powodów. Po pierwsze, zawalił się zasadniczy model rozwoju, jaki ekipa Gierka i jego doradców przyjęła, a więc model importu na kredyt zachodnich technologii, które miały nam pozwolić na skok rozwojowy i produkcję dóbr, także konsumpcyjnych, wyższej jakości. A następnie eksportem części z tych wyprodukowanych na licencji dóbr mieliśmy uzyskać dewizy na spłatę zaciągniętych kredytów inwestycyjnych. Ale w praktyce z nabytych produktów licencjonowanych byliśmy w stanie sprzedawać meleksy do USA…
Maluchy też się sprzedawały, włoska licencja się spłaciła z nawiązką.
To prawda, do 1981 wyprodukowano milion sztuk, to jednak nie wystarczyło, żeby spłacać nimi odsetki od zachodnich kredytów, o samych kredytach nawet nie wspominając. Inne pomysły, np. sprzedaży dużych Fiatów do Wielkiej Brytanii się nie powiodły, bo jakość produktu była za niska dla zachodniego konsumenta, a przy okazji serwisowanie było za drogie… Pozostawał najwyżej eksport wewnętrzny, czyli sprzedaż tych deficytowych produktów polskim obywatelom za dolary – dzięki temu można było ściągnąć z rynku nieco zwiezionych przez Polaków z zagranicy dewiz i lekko uzupełnić niedobory towarów, ale to wszystko.
Co do zasady, produkowanych na licencji towarów na pokrycie potrzeb krajowych i tak nie wystarczało, a na sprzedaż do strefy dolarowej były zbyt niskiej jakości bądź po prostu przestarzałe.
A skoro brakło dewiz, to i spirala zadłużenia rosła, zwłaszcza że w międzyczasie na Zachodzie poszły w górę stopy procentowe.
A szynka? Tej chyba nie musieliśmy importować za dolary, a jej dostępność była ponoć kluczowym czynnikiem pokoju społecznego.
Zdarzało się, że „polską szynkę”, zwłaszcza po roku 1975 łatwiej było dostać za twardą walutę w Peweksie albo przywieźć z zagranicy niż dostać w sklepie. Po prostu dlatego, że obok węgla kamiennego był to jeden z nielicznych naprawdę konkurencyjnych na Zachodzie polskich towarów. A jednocześnie rolnictwo PRL było za bardzo niedoinwestowane przez wszystkie lata, żeby mogło zaspokoić gwałtownie rosnące aspiracje trzydziestu sześciu milionów Polaków do codziennej szynki na stole. Do tego pechowo dla nas, przydarzyły się w połowie lat 70. deszczowe miesiące letnie, co pogorszyło zbiory i zmusiło Polskę do importu pszenicy na paszę, a jakby tego było mało, pod naciskiem ZSRR ponownie w połowie lat 70. „przestawiono wajchę” – przede wszystkim pod względem zaopatrzenia w nawozy i części zamienne, oczywiście kosztem rolnictwa indywidualnego – na korzyść PGR-ów, których wydajność była tragiczna. No i w efekcie, jak mówił Jacek Kuroń, „świński dołek” zamienił się w wielki lej…
Dopytałem o szynkę, bo katalizatorem wybuchu społecznego przed 40 laty była podwyżka cen mięsa i wędlin. Czy ona była naprawdę konieczna?
W sensie ekonomicznym była słuszna, bo w Polsce pojawił się nawis inflacyjny: ludzie mieli nadmiar pieniędzy w stosunku do wartości produkcji na krajowy rynek i wydawali je głównie na produkty mięsne. Sam profesor Edward Lipiński, późniejszy członek KOR, mówił, podwyżka jest słuszna ekonomicznie, ale została w fatalny sposób wprowadzona. Premier Jaroszewicz ogłosił ją na forum Sejmu w czwartek, miała wejść w życie od niedzieli, a w międzyczasie miały się toczyć rzekome konsultacje. Co ciekawe, sama władza bała się tej podwyżki jak ognia, mając w pamięci doświadczenie Grudnia ’70. Nawet Moskwa była przeciw – premier Kosygin ją stanowczo odradzał, ale Jaroszewicz przeforsował.
O poziomie lęku władz może świadczyć ukłon w stronę Kościoła. Premier zatwierdził czekające od dawna wnioski o zezwolenie na budowę 30 kościołów.
Wojewodom polecono przeprowadzenie rozmów z biskupami. W stan gotowości postawiona została SB i milicja, które wcześniej otrzymały podwyżkę, co zresztą słusznie zostało odczytane w kraju jako sygnał nieuchronnej podwyżki cen. Powołany został sztab operacji nazwanej kryptonimem „Ćwiczenia Lato-76”. Przygotowano miejsca w aresztach…
Ten wybuch musiał nastąpić?
Nie musiał. Ekipa Gierka cieszyła się wtedy jeszcze stosunkowo dużym poparciem. Jednak do niego doszło, ponieważ operacja podwyżki cen została przeprowadzona bezmyślnie, bez wcześniejszej próby zrozumienia społecznych nastrojów. Już w maju krążyła po kraju plotka o mających nastąpić podwyżkach. W wielu województwach ludzie ruszyli do sklepów wykupywać artykuły spożywcze, zwłaszcza cukier. MSW w swoich raportach ostrzegała o narastającej frustracji i niezadowoleniu. Wreszcie skala podwyżki. Ceny mięsa miały rosnąć średnio o 69 procent, lepszych wędlin nawet o 100 procent, podobnie cukru. Dla ówczesnego Kowalskiego, który połowę swoich wydatków przeznaczał na żywność, był to poważny cios.
A co właściwie można było zrobić innego? Skoro to „dostosowanie cen” miało obiektywne podstawy w sytuacji rynkowej?
Można było kombinować, wprowadzać podwyżki ukryte, zmieniać opakowania przy nieproporcjonalnej zmianie ilości towaru… Później zresztą manewrowano w ten sposób: oto w sklepach pojawiał się nowy dżem „ze znakiem jakości Q” albo masło „ekstra”, które wtedy sprzedawano jako droższe. Nie było wyjścia, bo nawis inflacyjny był faktem, ale oni, po pierwsze, zrobili parodię konsultacji społecznej, a po drugie, zapowiedzieli rekompensaty płacowe, ale… odwrotnie proporcjonalne do wysokości zarobków! Najgorzej zarabiający otrzymaliby 240 złotych, najlepiej sytuowani po 600 złotych. Czyli lepiej sytuowani mieli dostać więcej od najsłabszych!
I ta jedna podwyżka, zresztą zaraz wycofana po zamieszkach w Ursusie, Płocku i Radomiu, zburzyła kilkuletnią legitymację Gierka do rządzenia Polakami?
To był proces – pamiętajmy, że między Ursusem i Radomiem a Stocznią Gdańską upłynęły ponad cztery lata. Do rosnącej świadomości, że gospodarka jest niewydolna i nie będzie w stanie zaspokoić potrzeb społeczeństwa dochodziły jeszcze czynniki, takie jak np. zima stulecia, która unaoczniła wszystkim niewydolność państwa w radzeniu sobie z wielkimi klęskami żywiołowymi. Wszystkim doskwierały rosnące kolejki i z czasem niemożność kupienia już niemal niczego – te kolejki rosły od roku 1975 a najdłuższe i niemal po wszystko były w roku 1980. Ludzi dotykały też przerwy w dostawie prądu związane z niedoborami węgla – nie dlatego, że górnicy przestali fedrować, tylko dlatego, że Węglokoks musiał mieć towar na dewizowy eksport. A gdy brakowało dewiz, bo wszystko szło na spłatę gwałtownie rosnącego zadłużenia, to nieraz przerywały się całe łańcuchy produkcji: np. Polfa nie była w stanie wyprodukować potrzebnego tysiącom ludzi lekarstwa, bo akurat skończył się jakiś komponent.
Krótko mówiąc: Gierek obiecał, że da, a tu nagle okazuje się, że dać nie ma z czego?
To coś więcej, to poczucie dysfunkcjonalności, wręcz rozkładu całego systemu. Obok braku towarów konsumpcyjnych, nawet najbardziej podstawowych, widać to było pośrednio przez inne zjawiska. Np. przez ogromną wypadkowość, związana ze śrubowanie norm w niektórych branżach, zwłaszcza węglowej – fedrować za wszelką cenę – ale też postępującą patologią alkoholizmu. Alkoholizm to zresztą osobny temat – dosięgał wszystkich klas i profesji, od robotników budowlanych przez przemierzających Polskę ze szkolenia na kursokonferencję dyrektorów i specjalistów aż po dziennikarzy. W latach 70. to zjawisko narosło szczególnie mocno.
Ale chyba i tak było lepiej niż w latach 50. czy nawet 60.? Czy chodzi o to, że ludzie mają krótką pamięć?
Przede wszystkim zmienił im się horyzont. Jeden z paradoksów epoki Gierka polega na tym, że otwarcie na Zachód, które tak wielu Polaków naprawdę do dziś Gierkowi pamięta i docenia, zmieniło im punkt widzenia. Władze puszczały oko, że u nas jest już prawie jak na Zachodzie, ale Polacy coraz wyraźniej widzieli, że ta nasza imitacja Zachodu, z Coca-Colą w sklepach i Abbą w Studiu 2 to naprawdę jest imitacja marna. Ludzie wyjeżdżali do RFN czy do Szwecji – krajów o najwyższym standardzie życia w świecie kapitalistycznym – i widzieli społeczeństwa bajecznie z ich perspektywy bogate, o zupełnie innych standardach konsumpcyjnych, z inną infrastrukturą – oczywiście widzieli to wszystko powierzchownie, przez szybę i nie rozumiejąc skomplikowanych problemów tamtych krajów i napięć. Niemniej widzieli ogromną różnicę i dzielili się tymi wrażeniami, z kolegami w pracy czy w szkole. Mój kolega z klasy opowiadał, że na budowie w Iraku, gdzie pracował na kontrakcie jego ojciec, latał helikopterem, a my robiliśmy wielkie oczy. Kobiety wracające z wycieczki opowiadały koleżankom w biurze, jak wyglądają sklepy w Kopenhadze, Hamburgu czy Berlinie Zachodnim. „Bigosowy socjalizm” się skończył, rodziło się „Wielkie rozczarowanie”.
I nie wystarczyło, że za Gomułki do tego RFN w ogóle nie można było jeździć, a teraz już można?
Aspiracje zawsze rosną szybciej niż możliwości ich zaspokojenia. Za Gierka one najszybciej rosły wśród warstw wykształconych, nowej polskiej inteligencji, głównie technicznej, która zarazem najbardziej korzystała z możliwości wyjazdów, talonów na samochody, pralki i lodówki, przydziałów mieszkań… A tę właśnie grupę ekipa Gierka najbardziej chciała do siebie przekonać.
Skoro system tak bardzo został zdelegitymizowany, to na czym właściwie polegała rola KOR-u w 1976 roku? Czy to wszystko znaczy, że rewolucja Solidarności po prostu musiała prędzej czy później nastąpić? Jak to się dzieje, że kilkaset osób udzielających pomocy represjonowanym, wydających nielegalny biuletyn, a potem jeszcze inteligenckie pisma i książki, które czyta kilka, może kilkanaście tysięcy ludzi – inspiruje rewolucję? A może to nie ich sprawka?
Są dwie główne teorie na temat rewolucji. Według pierwszej Kuroń byłby w roli Trockiego, no, może Lafayette’a – oto wąska grupa ludzi przygotowuje rewolucyjne praktyki, kultywuje i krzewi etos, formułuje ideologię, która z czasem przenika do coraz szerszych warstw – najpierw inteligencji, potem robotników… A wg drugiej teorii, autorstwa Thedy Skocpol, rewolucji nikt nie robi, tylko ona się robi sama, za sprawą szczególnego powiązania różnych czynników zewnętrznych i wewnątrz strukturalnych, np. ucieczki elit z pokładu władzy.
A jak, Pana zdaniem, było w Polsce drugiej połowy lat 70.?
Nie jest przypadkiem, że Solidarność zaczęła się na Wybrzeżu. Jak mówił Jerzy Eisler, rewolucja Solidarności narodziła się w sierpniu, ale poczęta została w grudniu. Grudzień ’70 był dla Polaków wstrząsem, ale też lekcją, że „jak potrząsnąć sosną w Szczecinie, to szyszki spadają w Warszawie”. Przecież rebelia grudniowa wymiotła ekipę rządzącą, a nowa, która przyszła, wyraźnie zmieniła podejście do ludzi, np. bała się podwyżek cen jak ognia. No i jednak obiecała nie strzelać. A druga kwestia: to właśnie na Wybrzeżu byli ludzie, którzy mieli doświadczenie: strajku, demonstracji, organizowania komitetu strajkowego, negocjowania z władzą.
Czyli zadecydowała pamięć Grudnia, a nie zaangażowanie inteligentów z Warszawy?
Działalność KOR-u nie prowadziła na zasadzie konieczności dziejowej w stronę masowego ruchu Solidarności. Ale bez tego zaczynu strajk w Stoczni Gdańskiej byłby strajkiem właśnie, chwilowym buntem, stłumionym bądź spacyfikowanym, może rozwiązanym polubownie poprzez realizację jakichś postulatów, a nie początkiem społecznej rewolucji. Bo wprawdzie w Ursusie czy w Radomiu nie udało się jeszcze stworzyć masowego ruchu społecznego – choć udało się pomóc represjonowanym i ich rodzinom – ale doświadczenie organizacji ludzi do pomocy, gromadzenia środków, budowania wiarygodnego przekazu, informowania społeczeństwa, że taką działalność się prowadzi, to wszystko kiełkowało i stanowiło wzorzec postępowania dla kolejnych środowisk.
Wydawany przez Wolne Związki Zawodowe, a więc przez ludzi doświadczonych przez grudzień 1970 roku, „Robotnik Wybrzeża” nie przypadkiem nawiązywał tytułem i formą do „Robotnika”, którego na warszawskich Stegnach łamali do druku ludzie związani z KOR.
I nie przypadkiem strajk w sierpniu organizowali ci sami ludzie, którzy od kilku już lat pomagali prześladowanym robotnikom, uzupełniali oficjalny obieg prasy i informacji, wreszcie uczyli robotników i inteligentów, jak się przeciw władzy, a w imię własnych praw organizować.
**Dziennik Opinii nr 271/2016 (1471)