Stulecie rewolucji październikowej to nie tylko okazja do przypomnienia aktualności tego wydarzenia, ale czasem też pretekst do wydania książek, które powstały nie wiadomo po co.
Znacie? To posłuchajcie… Gdy w marcu 1917 roku – według kalendarza nowego stylu – runęło Cesarstwo Rosyjskie, a do Petersburga zaczęli ściągać rewolucjoniści wszystkich denominacji, Lenin utknął w Zurychu. Z terytorium neutralnej Szwajcarii nie miał jak dostać się do Rosji. Brytyjczycy nijak nie pozwoliliby przecież zapalczywemu bolszewikowi na powrót do ojczyzny, bo jak dobrze wiedzieli, Lenin uparcie sprzeciwiał się udziałowi wojsk rosyjskich w imperialistycznej wojnie kapitalistów. W tej sytuacji mógł on skorzystać z jedynej dostępnej mu trasy, czyli szlaku północnego przez Niemcy, Szwecję i Finlandię, ale to z kolei wymagałoby zgody i zapewne współudziału Niemców, a nawet internacjonalista Lenin doskonale rozumiał, że zwrócenie się do wojennego wroga byłoby politycznym samobójstwem. Tkwił więc w Zurychu, gdzie czuł się, jak dzika bestia zamknięta w klatce. Do swoich towarzyszy w Rosji słał „Listy z daleka”, tak radykalne i bezkompromisowe, że nawet jego najbardziej oddani współpracownicy uważali, że wódz stracił kontakt z rzeczywistością. Stalin i Kamieniew, którzy prowadzili bolszewicką gazetę „Prawda”, czytali pewnie jego komunikaty w rodzaju: „Żadnego zaufania i poparcia dla tymczasowego rządu!” i myśleli: „Akurat!”.
Listy Lenina wprawdzie publikowali, ale często ocenzurowane lub tak bardzo odleżane, że dało się je czytać tylko jako dokumenty historyczne (co w warunkach rewolucyjnych tłumaczyło się na okres kilku dni). Widać nawet najdziksza bestia, jeśli zamknąć ją w klatce, nie przeraża tak bardzo. Co poza pisaniem listów i odezw mógł zrobić Lenin? Niewiele. Iść do miejskiej biblioteki – wódz przeczytał w niej 148 książek i 232 artykuły prasowe w ciągu roku! – zjeść obiad w jadłodajni prowadzonej przez niejaką panią Prellog. Może udać się do kawiarni Odeon, w której mógłby się spotkać i pewnie pokłócić ze Stefanem Zweigiem, Jamesem Joycem, Albertem Einsteinem czy Matą Hari, ale żeby do tego doszło, musiałby najpierw wyjść ze swojej roli…
czytaj także
Jak wiadomo, w końcu Lenin się złamał i przystał na propozycję Niemców, konkretnie ministra spraw zagranicznych, Arthura Zimmermanna, który lubował się w tajnych operacjach. Nie zawsze udanych dodajmy, a często nawet szkodliwych dla inicjatorów. To nie kto inny, jak właśnie rzutki minister, wymyślił, żeby skłonić Meksyk do zaatakowania Stanów Zjednoczonych. Przechwycony przez brytyjski wywiad „telegram Zimmermanna” stał się ostatecznie jednym z ważniejszych powodów do zaangażowania się Amerykanów w działania wojenne. Po męczących i trudnych negocjacjach Leninowi udało się zagwarantować bezpieczny tranzyt przez terytoria niemieckie w słynnym już zapieczętowanym pociągu dla siebie i jeszcze trzydziestu innych Rosjan. Wyruszyli 9 kwietnia, w drewnianym wagonie z trzema przedziałami drugiej klasy i pięcioma trzeciej. Żadnych kuszetek, bolszewicy przed skokiem w rewolucję hartowali się na twardych, niewygodnych siedzeniach. Podróżni mieli więc spartańskie warunki i… purytański regulamin, bo Lenin już drugiego dnia wziął się za opracowanie reguł obowiązujących w transporcie (wpłynęły na to głośne śmiechy rozochoconych piwem towarzyszy z innych przedziałów). Odtąd zaczęła obowiązywać cisza nocna i dwie kategorie biletów do toalet. Palacze – którzy przecież nie mogli wyjść na papierosa w czasie postoju na stacji – musieli ustępować miejsca w kolejce idącym za potrzebą. W końcu 16 kwietnia 1917 roku Lenin z towarzyszami dojechali na piotrogrodzki Dworzec Fiński. Co było dalej, z grubsza wiadomo…
czytaj także
Catherine Merridale poświęciła temu rewolucyjnemu epizodowi całą książkę zatytułowaną Lenin w pociągu. Oczywiście, niemal od razu nasuwa się pytanie – po co? Przecież nie po to, by rozsądzić, czy Lenin był niemieckim agentem. Odpowiedź w tym wypadku jest oczywista – Lenin nie był agentem, ale jego interesy akurat okazały się zbieżne z interesami Niemców, a jako wytrawny taktyk nie mógł po prostu przegapić tej okazji. Wiemy też, że kolaboracja z wrogiem go uwierała i jeszcze przed wyjazdem starał się poinformować zachodnich aliantów o swoich planach. Merridale przedstawia zresztą znakomitą anegdotę, o tym jak Lenin panicznie starał dodzwonić się do amerykańskiej ambasady w Bernie, ale że robił to akurat w niedzielę wielkanocną, pracownik ambasady, który dyżurował przy telefonie, zbył go, a potem zapomniał o całej sprawie. Rozmówcą Lenina okazał się nie kto inny niż Allen Dulles, późniejszy dyrektor CIA w okresie wczesnej zimnej wojny.
czytaj także
Ale jeśli Lenin w pociągu to nie szpiegowski dreszczowiec, to właściwie z czym mamy do czynienia? Niestety, trudno uniknąć wrażenia, że Merridale pisała rzecz bez pomysłu i tylko z mglistym przeczuciem tego, co chciałaby powiedzieć czytelnikom w stulecie rewolucji – w skrócie można ująć to następująco: rewolucja była zła, a Rosja to „kraina zaprzepaszczonych, zapomnianych nadziei”. Ten brak kierunkowskazu widać u niej niestety bardzo często. Na przykład, na początku deklaruje, że „musiała odbyć podróż pociągiem wyznaczoną trasą sama. Każda wyprawa to nie tylko miejsca, odległości i poświęcony na nią czas, lecz także rzeczy, które trzeba zobaczyć”. Nie dowiadujemy się jednak, czemu miałaby służyć ta rekonstrukcja – zresztą połowiczna, bo Merridale podróżuje przecież szybkimi, nowoczesnymi i wygodnymi pociągami, a nie drewnianym wagonem. W innych miejscach zaś autorka pozwala sobie na dość zadziwiające uwagi – na przykład Karola Radka porównuje do małpy albo pisze, że Lenin finansował rewolucję pieniędzmi z przemytu prezerwatyw ze Szwecji do Rosji.
czytaj także
To jednak wszystko drobiazgi w porównaniu z całkowicie niekonkluzywnym końcem. Zamiast klarownie wyłożyć powód, dla którego skupiła się na epizodzie z pociągiem, autorka najpierw wygłasza tyradę na temat nieuczciwości Lenina – według niej powinien ujawnić, że bolszewicy korzystali z niemieckich pieniędzy – a potem gubi się w zeznaniach dotyczących upamiętnienia rewolucji w samej Rosji. Stwierdza:
Historię pociągu Lenina trzeba ocalić od zapomnienia, a przy tym trzymać pod kloszem. Wszystko z nią związane to świętość, ale nic nie może mieć większego znaczenia.
Kilka stron później obficie cytuje Putina, który bynajmniej nie traktuje spuścizny po Leninie jako „świętości”. Wręcz przeciwnie na pewnej konferencji naukowej rosyjski prezydent miał stwierdzić, że idee rewolucyjne „podłożyły bombę atomową pod gmachem, który zwiemy Rosją, i w końcu doprowadziły do jego zawalenia się”. Co ciekawe, Putin nie ma żadnego problemu, by otwarcie nawiązywać do dziedzictwa po Stalinie, którego traktuje jako budowniczego imperium i zwycięzcę w wojnie z faszystami. Paradoksalnie niechęć Putina do upamiętnienia setnej rocznicy rewolucji mówi nam więcej o Leninie w pociągu niż cała książka Merridale.
***
Catherine Merridale, Lenin w pociągu, przeł. Grzegorz Siwek, Znak Horyzont, Kraków 2017.