Film

„Wszystko wszędzie naraz”: „Matriks” nowego pokolenia czy nachalny life coaching?

Anglojęzyczne agregatory ocen w rodzaju Rotten Tomatoes czy Metacritic wyły z zachwytu na poziomie 97 proc. (zarówno w zakładkach krytyków, jak i widzów), a fora popkulturowe zapowiadały nadejście „Matriksa nowego pokolenia”. Marcin Stachowicz ogląda nagrodzony siedmioma Oscarami film „Wszystko wszędzie naraz”.

Oczy do maskotek, duże ruchome oczy, takie na klej. Mam ich całą torbę, choć to gadżet wybitnie nieekologiczny. Plastikowy i tandetny, lecz podobno zabawny: sam dokleiłem kilka par muszli klozetowej i umywalce w ulubionej knajpie. Zastanawia mnie tylko, jaki merch mógłby rozdawać dystrybutor po premierze poprzedniego filmu duetu The Daniels (Dan Kwan i Daniel Scheinert), Człowieka-scyzoryka (2016), znanego szerzej jako „dramat o pierdzących zwłokach Daniela Radcliffe’a” (kolejny Daniel). Prykające poduszki? Otwieracze do piwa z podobizną martwego Harry’ego Pottera? Klepsydry ogłaszające śmierć hollywoodzkich konwenansów?

Być może w jakimś innym, bardziej zachowawczym uniwersum Człowiek-scyzoryk nie byłby jedną z moich ulubionych komedii. Natomiast tu, gdzie rzucił mnie ślepy traf, pomysł na bezczelne podeptanie tabu śmierci i zrealizowanie remake’u Cast Away w poetyce necro – opowieści o rozbitku, który, żeby przetrwać, wykorzystuje wielofunkcyjność wyrzuconego na brzeg martwego ciała – wydał mi się niesłychanie odświeżający. Była tu tania popfilozofia, to prawda, ale absurdalność gagów, dziwaczność scenografii i bezkompromisowa antyhollywoodzkość pozwalały przymknąć oko na banalność historyjki o samotności i społecznym niedostosowaniu pokolenia milenialsów.

Kiedy oglądałem ten film kilka lat temu, miałem mnóstwo czasu na oddech – o Człowieku-scyzoryku słyszała wówczas garstka entuzjastów, własny zachwyt lub niesmak trawiło się dniami i nocami bez żadnych medialnych pohukiwań, w poczuciu zadowolenia, że egzystuje się w jakiejś hermetycznej, kinofilskiej bańce.

W przypadku nowego projektu Danielsów – rodzinnej epopei chińsko-amerykańskiej, rozegranej w ultrapopularnych dekoracjach teorii wieloświata – nie było to już takie łatwe. Na dzień dobry przywitał mnie hajp tak rozbuchany, że prawie od razu poczułem się niemiło zakleszczony w sidłach oczekiwań i obiegowych opinii – o Wszystko wszędzie naraz należy mówić albo dobrze, albo wcale. Anglojęzyczne agregatory ocen w rodzaju Rotten Tomatoes czy Metacritic wyły z zachwytu na poziomie 97 proc. (zarówno w zakładkach krytyków, jak i widzów), a fora popkulturowe zapowiadały nadejście „Matriksa nowego pokolenia”.

Trudno kłócić się z werdyktem przytłaczającej większości, szczególnie w sytuacji, kiedy film zrobił na mnie generalnie dobre wrażenie, przyniósł całą masę frajdy, ale z drugiej strony skróciłbym ten galimatias o jakieś 40 minut, odcedził z nachalnego life coachingu oraz przemycanej tu i ówdzie neoliberalnej filozofii społecznej.

O problemie nadmiarowości – w pewnym sensie organicznie wpisanej w tego rodzaju kino – oraz multiwersum jako sprytnej strategii narracyjnej wielkich hollywoodzkich koncernów pisał już bardzo trafnie Rafał Sowiński. Wszystko wszędzie naraz jest więc zarazem pastiszem wieloświatowości opartej na posiadaniu (lub nie) praw autorskich do konkretnego uniwersum, jak i wyrazem fascynacji wykluwającym się w jej ramach franczyzowym modelem popkultury, który umożliwia nieskończone mnożenie różnych wersji tych samych postaci.

„Matrix Zmartwychwstania”: Pod skórę

W skrócie, bo pewnie wszyscy już czytali lub słyszeli: w filmie Danielsów Michelle Yeoh – prawdopodobnie największa międzynarodowa gwiazda kina wuxia – gra „najgorszą wersję samej siebie”. Evelyn Wang i jej mąż Waymond (Ke Huy Quan) w młodości wyemigrowali z Chin do Stanów, a teraz prowadzą najbardziej stereotypowo chiński biznes pod słońcem – miejską pralnię. Lada moment życie Evelyn zostanie prześwietlone surowym okiem ojca perfekcjonisty, tymczasem znajoma rzeczywistość ulega coraz większej intensyfikacji: przedsiębiorstwo tonie w długach, partner dziecinnieje w tempie wykładniczym, oblepiając pralki i suszarki plastikowymi oczkami, a niesubordynowana córka Joy (Stephanie Hsu) przyprowadza na spotkanie z konserwatywnym dziadkiem swoją punkowo ufryzowaną dziewczynę.

Świat ostatecznie rozłazi się w szwach podczas konfrontacji z jadowitą urzędniczką skarbową (Jamie Lee Curtis): Evelyn odkrywa, że wszystkie jej problemy to tylko drobny glitch w matriksie, gdyż nadciąga galaktyczna zagłada, a ona – jako egzemplarz najbardziej „nijaki” – może się swobodnie „przełączać” między odmiennymi wersjami siebie z różnych uniwersów, zyskując na przykład większą pojemność płuc albo żelazne pięści (innymi słowy: będąc podrasowaną carte blanche z liberalnych fantazji, bohaterka może „wykuć” w sobie i z siebie dosłownie WSZYSTKO, stać się, przy odrobinie samozaparcia i dowcipu, kim tylko zechce).

Warunek jest jeden: należy wykonać coś odbiegającego od normy, a tym czymś może być zarówno wyznanie miłości osobie, której się szczerze nie znosi, jak i nadzianie się tyłkiem na wielgachny przycisk do papieru. W tej kwestii musimy się niestety zdać na poczucie humoru Kwana i Scheinerta – tyleż sytuacyjne i cudownie bałaganiarskie, co nie dla każdego strawne.

Chaos multiwersum pozwala na upakowanie w jednym filmie najbardziej odjechanych absurdów i największych kinomaniackich miłostek reżyserów. Są tu więc hołdy składane wuxii i produkcjom z Jackiem Chanem, hongkońskim dramatom Wong Kar-Waia, animacjom Disneya, podróżom w czasie Roberta Zemeckisa, pulpowemu science fiction z Arnoldem Schwarzeneggerem i wielu innym.

Rozsypanka została jednak bardzo sprawnie spięta czytelnymi klamrami poppsychologii: właściwą osią dramaturgiczną pozostaje konflikt międzypokoleniowy, przepracowywanie nieporozumień między matką a córką, trauma transgeneracyjna, która skutkuje powtarzaniem wciąż i wciąż tych samych przeciwskutecznych schematów perfekcjonizmu i nadmiernych oczekiwań (względem siebie oraz własnej rodziny). Proste, terapeutyczne przesłanie – wszystko będzie dobrze, wystarczy tylko zaakceptować własne miejsce w multiwersum, a następnie usiąść, przegadać rzeczy i nie blokować negatywnych emocji – sytuuje Wszystko wszędzie naraz w orbicie hollywoodzkich kanonów ideowych.

Jak kapitalizm wychowuje nasze dzieci

Za indywidualistyczną perspektywą (w końcu jednostka znajduje się tutaj, dosłownie, w centrum wszystkiego) skrywa się jednak niebezpieczne przekonanie o absolutnej wolności wyboru, o losie – lepszym lub gorszym – całkowicie zdeterminowanym indywidualnymi decyzjami, w którym czynniki systemowe w zasadzie nie istnieją, a przynajmniej – nie warto o nich mówić.

W takiej optyce rzekomo „najgorsza” wersja chińsko-amerykańskiej megagwiazdy to wersja statystycznie najbardziej prawdopodobna: los współdzielony przez setki tysięcy przedstawicieli i przedstawicielek chińskiej diaspory w USA. I tylko jedna, zazwyczaj drobna decyzja – zostać czy wyjechać, pójść na studia czy trwać w małżeństwie – dzieli „normalsa” od „wielkiej kariery”: Evelyn w swoich innych wcieleniach wiedzie życie gwiazdy estrady, genialnej naukowczyni albo szefowej kuchni w ekskluzywnej restauracji.

W ideologii multiwersum – ulubionym wytrychu Marvela i innych superbohaterskich franczyz – „przeciętny” człowiek to „kowal własnego losu” (KAŻDY może stać się KAŻDYM), a system – państwo czy wspólnota – działają co najwyżej w kontrze do jego maksymalistycznych usiłowań.

Nie bez powodu Kwan i Scheinert powtarzają w wywiadach, że nakręcili film o swoim „ulubionym dniu w roku”: dniu rozliczenia z fiskusem, „zmorze naszej egzystencji”. We Wszystko wszędzie naraz większość scen walki rozgrywa się w „siedzibie wroga” – Urzędzie Skarbowym – gdzie na bohaterów czyha demoniczny boss biurokracji: wspaniale zagrana przez Jamie Lee Curtis funkcjonariuszka skarbowa, zbrojna w ołówki, zszywacze i grube pliki niewykazanych faktur. Sugestia, że to wyśrubowane normy podatkowe podcinają skrzydła przedsiębiorczej Evelyn i tępią jej kreatywność, jest tutaj bardziej niż jednoznaczna.

Markiewka: Dobro wspólne potrzebne na wczoraj!

Jeśli zatem miałbym przyjąć za dobrą monetę wieszczbę, że „Matriksem nowego pokolenia” zostanie film o psychoterapii jako jedynym lekarstwie na bóle ponowoczesnego kapitalizmu (wieczne poczucie niespełnienia, absurdalnie wyśrubowane normy społeczne i konsumenckie, obarczanie jednostki wyłączną „winą” za „porażkę”, utratę kontroli w natłoku bodźców), musiałbym najpierw mocno zreorientować własną hierarchię wartości. „Puść mnie (matko, skarbówko, policjo) i pozwól decydować, a zostanę najlepszą możliwą wersją siebie” – taki popprzekaz być może dobrze brzmi w kinie, ale jego ultraamerykańskość i „prywatyzacyjny” charakter sprawdzają się przede wszystkim w życiu ludzi będących już na jakimś poziomie uprzywilejowania (Jeff Bezos i inni krzemowi zwolennicy „państwa minimum” lubią to).

Z drugiej strony Wszystko wszędzie naraz posiada pewien wewnątrzbranżowy potencjał krytyczny: w przewrotnym (być może nieświadomie) stylu ośmiesza ekonomię stojącą za franczyzowymi superprodukcjami wielkich hollywoodzkich graczy, którzy w idei multiwersum dostrzegają przede wszystkim samopowielającą się maszynkę do drukowania pieniędzy.

Wieść gminna niesie, że na etapie developmentu praca nad filmem Danielsów polegała na generowaniu całej masy potencjalnie możliwych uniwersów (Kwan i Scheinert mówią o 50 dziennie). Później ekipa wrzucała ten kipisz w (raczej niehollywoodzki) kosztorys, sprawdzała, czy starczy pieniędzy, a w dalszej kolejności odrzucała to, co najlepsze i zarazem najdroższe. W efekcie w finalnej wersji filmu znalazły się uniwersa tak absurdalne jak świat zamieszkany przez ludzi z parówkami zamiast palców albo pastiszujący kultową animację Ratatuj z szopem praczem (zamiast szczura) w roli głównej.

Jest to ciekawa metoda, która w pewnym sensie obnaża marnotrawczą – oczywiście z punktu widzenia interesu społecznego, a nie neoliberalnego kapitalizmu – strategię ładowania wielkich pieniędzy w kolejne, tylko lekko zmodyfikowane wersje tego samego czy rezurekcje starych bohaterów w nowym sztafażu (planeta Y zamiast planety X, popmitologia nordycka zamiast popmitologii greckiej i tak dalej). Wystarczy dosztukować jakieś kolejne absurdalnie drogie CGI i zatrudnić najlepiej opłacaną twarz Hollywoodu, żeby recykling kilku sprawdzonych scenariuszy mógł trwać po wsze czasy, napełniając portfele akcjonariuszy kasą wygotowaną z naszego zmarnowanego czasu.

I Wszystko wszędzie naraz jednocześnie z owego recyklingu korzysta, jak i podstawia mu nogę, pokazując, co może się wydarzyć, kiedy finansowa presja (i cenzura) producentów ulega poluzowaniu, bo zwyczajnie nie ma na nią (finansowych) środków, i trzeba się zadowolić tym, na co pozwala budżet. A wydarza się bez wątpienia dużo, szybko i mocno – i właśnie ta eskapistyczna intensywność, miks światotwórstwa, odczepionych wrotek absurdalnego poczucia humoru i surrealistycznych nawiązań do klasyki jest tym, co w filmie Danielsów najpiękniejsze.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Marcin Stachowicz
Marcin Stachowicz
Publicysta i krytyk filmowy
Marcin Stachowicz (1988) – publicysta i krytyk filmowy, laureat Nagrody im. Krzysztofa Mętraka. Współpracuje z Dwutygodnikiem, Filmwebem, „Czasem Kultury” i „Szumem”. Lubi pisać o szeroko pojętej kulturze wizualnej i polityce.
Zamknij