Film

„Vice”: zdrowe obywatelskie wkurzenie

vice-christian-bale

„Vice” nie jest ćwiczeniem z archeologicznej satyry politycznej. McKay ustawia dyskusję o Trumpie we właściwej perspektywie. Przypomina, że problemy amerykańskiej demokracji nie zaczynają się i nie kończą na pomarańczowym milionerze.

Amerykaniści lubią powtarzać suchar o udręczonej matce, która miała dwóch synów – jeden został marynarzem, drugi wiceprezydentem, i po obu słuch zaginął. Faktycznie, o wiceprezydentach na ogół się nie pamięta – zwłaszcza jeśli wiceprezydentura okazuje się końcem ich kariery. To stanowisko jest też być może najdziwniejszym w całym amerykańskim systemie politycznym. Często ogranicza się czysto reprezentacyjnych, symbolicznych funkcji. A jednocześnie zajmującą je osobę od ciągle chyba najpotężniejszego urzędu na ziemi dzieli tylko jeden (nie)szczęśliwy wypadek.

W amerykańskiej historii trafiali się jednak także wiceprezydenci, którym – nawet jeśli nigdy nie przenieśli się do Gabinetu Owalnego – udało się skupić realną potężną władzę. Takim wiceprezydentem był George Bush w administracji Reagana – miał bardzo wiele do powiedzenia zwłaszcza w kwestii służb, armii i szeroko rozumianej polityki bezpieczeństwa. Jeszcze więcej władzy jako wiceprezydent – być może najwięcej w historii – zgromadził Dick Cheney, wiceprezydent George’a W. Busha w latach 2001-2009.

I to właśnie jego postać bierze na warsztat Vice Adama McKaya. Cheney, w wybitnej kreacji Christiana Bale’a, pokazany jest tu jako bezwzględny polityczny drapieżnik, najlepiej czujący się w cieniu. Im bardziej ukryty dla oczu opinii publicznej, tym więcej realnej władzy zdolny zgromadzić. W filmie obserwujemy drogę Cheneya na szczyt: od pracy montera instalacji elektrycznych w Wyoming, przez harówkę asystenta w Kongresie, kolejne stanowiska: szefa sztabu w administracji Forda (1975-77), po sekretarza obrony u Busha seniora i wreszcie wiceprezydenta u juniora.

W imieniu zwykłego człowieka

Vice zbiera czasem cięgi, że jako portret Cheneya jest skrajnie jednostronny. Że ze swojego bohatera robi karykaturalnego, kreskówkowego Księcia Ciemności. Faktycznie, filmowy Cheney bywa karykaturalny. Tytułowe Vice oznacza tyleż „wice”, co występek, przywarę, niecnotę. Ale właśnie w przesadzie filmu McKaya tkwi jego prawda. Tak jak nie ma sensu czepiać się pełnego politycznej pasji felietonu, że nie jest chłodną, zdystansowaną analizą politologiczną, tak samo nie ma sensu stawiać Vice zarzutu, że nie jest klasyczną biografią wielkiej, złożonej postaci, z przemianą bohatera i punktami zwrotnymi dokładnie jak z podręcznika scenopisarstwa dla studentów pierwszego roku filmówki.


Film McKaya nie jest i nie ma być klasyczną biografią. Czym w takim razie jest? Rozpisanym na filmową fabułę i grupę świetnych aktorów stand-upowym monologiem – który z natury rzeczy powinien być pełen uprzedzeń, złośliwy i niesprawiedliwy wobec obiektu swoich żartów. Od początku w filmie słyszymy głos narratora, który bardzo szybko przyznaje, że jest daleki od wszechwiedzy. Niektóre fragmenty politycznego życiorysu Cheneya pozostają zagadką – te białe plamy stają się w filmie punktem wyjścia do błyskotliwych chwytów artystycznych. Nie wiemy, jak wyglądała rozmowa Cheneya z żoną przed przyjęciem propozycji Busha jr., więc zamiast spekulować, co powiedzieli, McKay każe rozmawiać aktorom dialogiem z szekspirowskiej sztuki. Zabawne i celne: ekranowa Lynne Cheney w niejednym przypomina Lady Makbet – w wielu miejscach czujemy, że prawdziwy głód władzy i polityczny talent w tym związku reprezentuje raczej ona niż mąż.

Majmurek: Hegemonia śmiechu

Narracja, która prowadzi nas przez historię Cheneya, przypomina rozważania kogoś, kto próbuje uporządkować dostępne fakty i na ich podstawie zrozumieć otaczającą go rzeczywistość. A konkretnie to, jak w Ameryce wszystko mogło się tak spieprzyć i jak się to, do cholery, stało, że wpakowaliśmy się w Irak, tortury w Guantanamo i inne atrakcje związane z wojną terrorem. McKay zgodnie z tradycją amerykańskiego stand-upu mówi i myśli w imieniu zwykłego człowieka. Kogoś, kto – jak mówił legendarny amerykański stand-uper George Carlin – ma poczucie, że klasa rządząca Ameryką to prywatny klub, do którego ludzie tacy jak on nigdy nie będą należeć.


Jak Republikanie rozmontowali demokrację

Przy tym McKay w swoim monologu najczęściej poprawnie identyfikuje źródła amerykańskich problemów. Celnie pokazuje, jak od czasu afery Watergate kolejne republikańskie administracje podkopywały amerykańską demokrację i marzenie, na jakim się ona opiera. Widzimy, jak zwycięstwo Reagana rozpoczyna serię korzystnych dla biznesu deregulacji i proces rozmontowywania państwa opiekuńczego. Jak Republikanie za sprawę politycznej decyzji tworzą przestrzeń dla twardych, tożsamościowych mediów typu Fox News. Jak wspólnie ze specami od marketingu pracują nad narzuceniem amerykańskiej debacie publicznej języka chroniącego interesy określonych sektorów wielkiego biznesu – np. zamiany budzącego przerażenie wyrażania „efekt cieplarniany” na bardziej neutralne „zmiany klimatyczne”.

Uwaga twórców skupia się przede wszystkim na wojnie z terrorem. Cheney i jego ludzie traktują zamachy z 11 września jako wielką szansę na zrobienie tego, o czym część Republikanów marzyła od dawna: obalenie Saddama Husajna i zakończenie „wojny w Zatoce” oraz radykalne wzmocnienie władzy ośrodka prezydenckiego kosztem sądów i Kongresu. Szok „wojny z terroryzmem” pozwala rozbudować wymierzony także w Amerykanów aparat policyjny, umożliwia amerykańskim władzom działania nieskrępowane takimi „przesądami”, jak zakaz tortur, domniemanie niewinności, prawo do obrony czy ochrona jeńców wojennych.

Nowe czarownice z Salem

czytaj także

Nowe czarownice z Salem

Rafia Zakaria

W filmie widzimy, jak Cheney i jego ludzie dążą do wojny w Iraku, choć doskonale wiedzą, że Saddam nie miał najpewniej nic wspólnego z atakami 11 września i Al Kaidą. Obalenie dyktatora stworzyło w Iraku polityczną próżnię, w której mogło wyrosnąć Państwo Islamskie. Świat nie stał się bezpieczniejszy, wzrosła za to potęga różnego rodzaju służb oraz zyski nafciarzy, prywatnych korporacji wojskowych, producentów i handlarzy broni. O co może od początku głównie chodziło.

Gdyby wykład McKaya oceniać kategoriami, jakie przykładamy do pracy historyka, należałoby zgłosić wiele krytycznych uwag. Historyk powinien wspomnieć, że nie tylko Republikanie powiązani są z wielkim biznesem. Że polityka Reagana – niezależnie od tego, jak oceniamy dziś jej skutki – miała silny mandat demokratyczny. W 1984 roku Reagan wygrał walkę o reelekcję z Walterem Mondale’em przewagą ponad osiemnastu punktów procentowych. Poza stołecznym Dystryktem Kolumbii Mondale wygrał tylko w Minnesocie. Także Bush i Cheney – jako ostatni republikańscy lokatorzy Białego Domu od 1988 roku – zdobyli wyraźną większość głosów w wyborach 2004 roku. Amerykanie kupili narrację „wojny z terrorem” nie tylko ze względu na manipulację elit – oczekiwanie, że Ameryka musi teraz uderzyć i potwierdzić swój status mocarstwa, było szeroko podzielane przez zwykłych wyborców.

Vice nie jest jednak wykładem z historii. Jest monologiem zaangażowanego obywatela-komika. I jako taki sprawdza się znakomicie.

Politycy zabijają

Nie tylko Trump

Czy jednak ten monolog nie jest spóźniony? Po co opowiadać żarty o Cheneyu, gdy od dekady nie ma on już żadnej realnej władzy? Film McKaya nie jest ćwiczeniem z archeologicznej satyry politycznej. Mówi coś ważnego także o Ameryce Trumpa, choć obecny prezydent pojawia się w nim tylko na ułamek sekundy – jako młody człowiek trzymający dwa grube pliki z pieniędzmi w serii obrazów z telewizyjnego strumienia z epoki Reaganowskiej bonanzy.

McKay ustawia dyskusję o Trumpie we właściwej perspektywie. Przypomina, że problemy amerykańskiej demokracji nie zaczynają się i nie kończą na pomarańczowym milionerze. Czy Trump byłby w stanie zdobyć władzę nad krajem, gdyby nie kompromitacja establishmentu obu głównych amerykańskich partii? Gdyby nie katastrofalna w skutkach wojna w Iraku, kryzys finansowy, zanikanie amerykańskiej klasy średniej? Twórcy Vice przypominają, że w działaniu na granicy prawa w celu maksymalizacji władzy Białego Domu Bush i Cheney chcieli pójść znacznie dalej, niż kiedykolwiek sięgała wyobraźnia Trumpa. Stworzyli przy tym precedensy, które obecny lokator Białego Domu – albo ktoś jeszcze gorszy – może wykorzystać do rozpętania prawdziwego piekła.

Beyoncé nie dla wszystkich jest autorytetem [rozmowa z Karoliną Krasuską]

Od dawna w amerykańskiej telewizji najlepszej politycznej publicystyki dostarczali komicy – Jon Stewart, Jon Oliver i inni. Po Vice i wcześniejszym Big Short Adam McKay, kiedyś scenarzysta Saturday Night Live, jest na najlepszej drodze, by przenieść tę tradycję do kina. Nie wiem, czy Vice wyjdzie „poza bańkę”, czy przekona zwolenników Busha i Republikanów. Ale zanim zacznie się kogoś przekonywać do swoich poglądów, trzeba najpierw głośno powiedzieć sobie, co się myśli i czuje. Dać ujście zdrowemu obywatelskiemu wkurzeniu i innym emocjom. Vice robi to znakomicie.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Majmurek
Jakub Majmurek
Publicysta, krytyk filmowy
Filmoznawca, eseista, publicysta. Aktywny jako krytyk filmowy, pisuje także o literaturze i sztukach wizualnych. Absolwent krakowskiego filmoznawstwa, Instytutu Studiów Politycznych i Międzynarodowych UJ, studiował też w Szkole Nauk Społecznych przy IFiS PAN w Warszawie. Publikuje m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, Oko.press, „Aspen Review”. Współautor i redaktor wielu książek filmowych, ostatnio (wspólnie z Łukaszem Rondudą) „Kino-sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej”.
Zamknij