Film

Hejter albo polski trójkąt bermudzki

Hejter Komasa recenzja

Szkoda, że „Hejter” Jana Komasy nie wszedł do kin w zeszłym roku, na wysokości podwójnych wyborów i podwójnego zwycięstwa PiS – wtedy stałby się przedmiotem dyskusji z pierwszych stron gazet. Ale ciągle obejrzeć go trzeba.

Nie wiadomo, jak to będzie po przetoczeniu się pandemii, ale jeszcze do niedawna jednym z kluczowych definiujących nasze czasy afektów społeczno-politycznych była przechodząca w gniew i agresję frustracja młodych mężczyzn: ekonomiczna, godnościowa, seksualna, łatwo sprzęgająca się z różnymi skrajnymi ideologiami i ruchami: od inceli po ruch narodowy.

Sala samobójców. Hejter Jana Komasy pokazuje, że ta frustracja, zwłaszcza sprzęgnięta ze sferą publiczną skupioną wokół mediów społecznościowych, jest tykającą bombą, zdolną wysadzić Polskę w powietrze. O ile w pierwszej Sali samobójców (2011) widzieliśmy bunt dzieci wygranych transformacji, to w nowej do głosu dochodzą dzieci i wnuki tych, którym na wielki sukces ostatnich 30 lat nigdy nie było się dane załapać.

Ich przedstawicielem w filmie jest Tomasz Giemza, zwany Tomalą. Już w otwierających film scenach poznajemy powody jego frustracji. Tomek wylatuje ze studiów na wydziale prawa Uniwersytetu Warszawskiego. W eseju zaliczeniowym popełnił plagiat. Przed dziekanem i szanowaną akademiczką próbuje się tłumaczyć, że to tak naprawdę nie plagiat, tylko niedopełnienie standardów cytowania, że pracował na dwie zmiany, by utrzymać się na studiach. Szacowni profesorowie są jednak nieporuszeni. Uprzejmie, bez złości, lekko protekcjonalnym tonem, jak eksperci rządu Mazowieckiego tłumaczący rodakom koszty transformacji, wyjaśniają Tomali, czemu na uczelni nie ma dla niego miejsca.

Chwilę później chłopak gości na kolacji u zamożnej, wykształconej i ustosunkowanej warszawskiej rodziny Krasuckich. Krasuccy kiedyś spędzali wakacje w gospodarstwie jego ojca, dziś finansują mu stypendium – całe 500 złotych. Tomek aspiruje do świata swoich dobroczyńców. Jest też zainteresowany romantycznie ich młodszą córką, Gabi. Kolacja idzie jednak dość niezręcznie. Chłopak nie jest w stanie im powiedzieć, że wyleciał ze studiów, kłamie. Zachowuje się a to zbyt familiarnie, a to zbyt uniżenie – jak to człowiek, który trafia do środowiska, którego niepisanych kodów nie rozumie. Nie wie, jak jeść krewetkę. Gdy wychodzi, słyszymy jak Krasuccy naśmiewają się z różnych jego niezręczności.


Tomala gotów jest na wszystko, by zdobyć pozycję pozwalającą mu osadzić się w świecie Krasuckich. Jednocześnie pragnie do niego należeć i nienawidzi go: za podszyte pogardą protekcjonalne traktowanie, za przywileje, których nigdy nie doświadczył, za przewagę, jaką na starcie mają wychowani w nim ludzie. By zrealizować swoje aspiracje, Tomek podejmuje pracę w szemranej firmie zajmującej się czarnym PR-em. Jest ambitny, pracowity, pozbawiony skrupułów – co najpierw wykorzystuje do zniszczenia internetowej influencerki od fitnessu, a następnie do sabotowania kampanii startującego na prezydenta Warszawy liberalnego polityka zaprzyjaźnionego z Krasuckimi, Pawła Rudnickiego.

By pogrążyć jego kampanię, Tomala uruchamia armię skrajnie prawicowych trolli: przegranych, sfrustrowanych młodych mężczyzn, którzy nie potrafią przekuć swojej frustracji w nic poza hejtem i przemocą. Nie trzeba wiele, by ich uruchomić, wystarczy kilka memów straszących, że Rudnicki chce sprowadzić do Warszawy uchodźców z Bliskiego Wschodu. Przemoc, którą Tomala uruchamia w sieci, rozlewa się i prowadzi do tragedii.

Nowe hejty polskie. Wybór głupoty prozą i poezyą pisanej

Hejter pokazuje kawał prawdy o Polsce ostatnich kilku lat. Trafnie diagnozuje trzy wierzchołki swoistego „trójkąta bermudzkiego”, w jakim znalazła się polska demokracja. Pierwszy z nich to Krasuccy: zadowolone, pewne z siebie elity. W Hejterze doskonale widać, jak subtelne i trudno widoczne, a przy tym dotkliwe potrafią być mechanizmy klasowej przemocy, to, jak łatwo mogą się one stać przeźroczyste dla stosujących je, we własnym mniemaniu otwartych, liberalnych, pełnych dobrych intencji osób.

Komasa i jego scenarzysta Mateusz Pacewicz bardzo celnie portretują stołeczną elitę. Widzimy, że elita to nie osoby zarabiające trzy albo nawet cztery mediany, ale ludzie kształcący dzieci w Oxbridge, Stanach, najlepszych azjatyckich i europejskich uczelniach, skutecznie aspirujące do najwyższych pozycji władzy w Polsce albo do kariery w miejscach, gdzie faktycznie decyduje się przyszłość świata. Dla Tomali stolica i Uniwersytet Warszawski są szczytem aspiracji, dla Gabi studia na UW to ostatnia opcja rezerwowa, gdy nie wyszły wszystkie inne ambitniejsze plany. Cała rodzina liczyła na to, że tak jak jej siostra Gabi wkroczy na drogę światowej edukacji i kariery.

Proste równoległe się nie spotykają [fragment książki Didiera Eribona]

Drugi wierzchołek to ocean frustracji ludzi przekonanych, że w podziale prestiżu i zasobów zostali potraktowani niesprawiedliwie. I często nie bez słuszności. Po kolacji u Krasuckich Tomala idzie do swojego akademika, który jako student relegowany z uczelni będzie musiał wkrótce opuścić. W obskurnych, pamiętających pewnie Jaruzelskiego, jeśli nie Gierka wnętrzach, gnieżdżą się tacy jak on, ambitni chłopcy znikąd, szukający szczęścia w stolicy. Na razie ambicje muszą godzić ze smrodem zupek chińskich i kolejkami do kibla. Co często pcha ich w objęcia skrajnych ideologii – kolacja u Krasuckich odbywa się w dzień tzw. marszu niepodległości, współlokator Tomali z akademika z ekscytacją opowiada, jak było wspaniale.

Polska Krasuckich i Polska z tzw. marszu niepodległości to równoległe światy, które nie mogą się spotkać. Krasuccy uczestnikom marszu w najlepszym wypadku mają do zaoferowania ograniczenie otwartej pogardy i protekcjonalną dobroczynność – nie realne uznanie za współobywateli. Uczestnicy marszu najchętniej świat Krasuckich by zadeptali, choć jednocześnie sami postrzegają siebie jako przyszłą polską elitę. Irytujące poczucie wyższości Krasuckich jest równie realne co nienawistne ideologie, ksenofobia czy mizoginia, w jaki osuwa się traktowana przez z nich z góry aspirująca elita.

Trzeci wierzchołek tego trójkąta to sfera publiczna, coraz bardziej zapośredniczona przez media społecznościowe, kontrolowane przez kapitał, któremu zależy na zyskach, nie na demokracji. W tych warunkach doskonale mogą prosperować cyniczni drapieżnicy, tacy jak szefowa Tomali Beata Santorska, zdolni wykorzystać arogancję i samozadowolenie elit, frustrację przegranych i specyfikę nowych mediów dla własnych korzyści, nie przejmując się, czy przy okazji nie podpalą Rzeczypospolitej.

Jednocześnie ta diagnoza wybrzmiałaby w Hejterze znacznie mocniej, gdyby dociśnięto scenariusz. W wielu miejscach trzeszczy on na zakrętach, całe wątki wydają się słabo umotywowane i niewiarygodne. Tomala z dnia na dzień z biedującego studenta zmienia się w przyzwoicie zarabiającego młodego człowieka, staje finansowo na nogi, zanim dostaje pierwszą pensję, nigdy nie widać, by faktycznie zmagał się z biedą. Nie tylko trudno w to uwierzyć, ale takie przedstawienie sytuacji nie pozwala nam poczuć, że Tomek toczy walkę, która w wypadku przegranej oznacza prawdziwy upadek na dno.

Komasa: Wiedziałem, że jak spieprzę, to nikt młody filmu z wielkim budżetem już nie nakręci

Jeszcze słabiej napisany jest wątek infiltracji przez Tomka sztabu wyborczego Rudnickiego. Trudno uwierzyć zwłaszcza w to, by ukrywający swoją orientację polityk był tak nieostrożny – i to w trakcie wyborów! – w relacjach z nieznanym sobie młodym mężczyzną. Kulminacyjna scena wywołanej przez Tomka tragedii wygląda jak słabo osadzona w polskiej rzeczywistości kalka z kina amerykańskiego i amerykańskich realiów.

Największy problem mam jednak z samą figurą głównego bohatera. Od początku wiemy, że mamy do czynienia z jednostką głęboko socjopatyczną. Tomala po kolacji u Krasuckich zostawia w ich mieszkaniu ukryty telefon z włączonym dyktafonem – by podsłuchać, co o nim mówią. Wobec Gabi zachowuje się jak niebezpieczny stalker. Choć nie ma już w tym żadnego interesu, pcha sytuację z Rudnickim do tragicznego finału.

Nie domagam się, by historia Tomali była opowieścią o czystym i niewinnym chłopaku z prowincji, zniszczonym przez zdemoralizowaną Warszawę – takiego filmu nie dałoby się oglądać, tylko dwuznaczni moralnie bohaterowie są ciekawi. Problem jednak w tym, że tam, gdzie należałoby pokazać współczesnego Rastignaca, twórcy zbyt często upierają się przy współczesnym Raskolnikowie. Zło Tomali jest zbyt często wydumane, by przekonywało.

Świetni aktorzy i warsztat Komasy jako reżysera jakoś łatają te scenariuszowe dziury. Można tylko żałować, że Hejter nie wszedł do kin w zeszłym roku, na wysokości podwójnych wyborów i podwójnego zwycięstwa PiS – wtedy stałby się przedmiotem dyskusji z pierwszych stron gazet. Ale ciągle obejrzeć go trzeba, pandemia, czy nie, to będzie jedna z ważniejszych polskich premier tego roku.

*
Od redakcji: W związku z zamknięciem kin od 18 marca film „Sala samobójców. Hejter” dostępny jest w wybranych serwisach VoD.

Trzy filmy z popękanej Polski

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Majmurek
Jakub Majmurek
Publicysta, krytyk filmowy
Filmoznawca, eseista, publicysta. Aktywny jako krytyk filmowy, pisuje także o literaturze i sztukach wizualnych. Absolwent krakowskiego filmoznawstwa, Instytutu Studiów Politycznych i Międzynarodowych UJ, studiował też w Szkole Nauk Społecznych przy IFiS PAN w Warszawie. Publikuje m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, Oko.press, „Aspen Review”. Współautor i redaktor wielu książek filmowych, ostatnio (wspólnie z Łukaszem Rondudą) „Kino-sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej”.
Zamknij