Podstawowy trend jest taki: polskie kino jest bardzo o Polsce. Nie można wykluczyć, że dojdzie do ostrych sporów, bo filmy odnoszą się do tego, co dzieje się za oknem, odbijają ostrą społeczną polaryzację. Z Tomaszem Kolankiewiczem, dyrektorem artystycznym festiwalu filmowego w Gdyni, rozmawia Jakub Majmurek.
Jakub Majmurek: Zostałeś dyrektorem artystycznym festiwalu filmowego w Gdyni w zeszłym roku, po okresie, gdy dyrektora artystycznego przez jakiś czas nie było. Czemu festiwal przywrócił tę funkcję i na czym ona właściwie polega?
Tomasz Kolankiewicz: Rzeczywiście, był okres, gdy dyrektora artystycznego formalnie nie było, funkcję tę pełnił wtedy jednak faktycznie Wojciech Marczewski. Zawsze więc była osoba odpowiedzialna za przeprowadzenie selekcji i artystyczną stronę festiwalu. Dyrektorem festiwalu od wielu lat jest Leszek Kopeć, towarzyszyło mu już kilku dyrektorów artystycznych. Oni różnie definiowali swoje funkcje, rzeczywistą zmianę przyniosło dwóch moich poprzedników – Michał Chaciński i Michał Oleszczyk. Oni starali się nadać festiwalowi swój mocno autorski ton, zmienili wizerunek imprezy, dostosowali go do dzisiejszych czasów.
Jak ty postrzegasz swoją funkcję?
Na pewno nie uważam, że powinna się ona ograniczać do selekcji filmów do festiwalowych konkursów. Choć to podstawowe zadanie, wybieram 12 filmów do konkursu głównego, cztery rekomenduje komitet organizacyjny. Odpowiadam też za całość selekcji w konkursie filmów krótkich. Równie ważne co selekcja są dla mnie wydarzenia towarzyszące – bardzo rozbudowuję w tym roku sekcję przypominającą klasykę polskiego kina – oraz całość artystycznego wymiaru festiwalu: od identyfikacji wizualnej, przez plakat, po wydarzenia towarzyszące, strefę branżową oraz prowadzących spotkania i zapowiadających filmy.
czytaj także
Jednym z moich głównych celów jest też rozbudowa poważnej sekcji branżowej, Gdynia Industry. Ona już wcześniej była obecna na festiwalu, ale nie miała spójnego programu. W tym roku zatrudniliśmy Joannę Łapińską, by go przygotowała. Razem stworzyliśmy bogaty program skierowany do branży. Będziemy rozmawiać między innymi o green filmingu…
…to znaczy?
O tym, jak branża może kręcić, zostawiając najmniejszy możliwy ślad środowiskowy. Będziemy też rozmawiać o etyce w branży, również w kontekście ostatnich wydarzeń w szkołach filmowych i aktorskich. O rekonstrukcjach filmowej klasyki i jej obecności w różnych obiegach, także międzynarodowych. O finansowaniu po pandemii i jak zmieniła się sytuacja produkcji i dystrybucji filmów. To jest chyba najważniejszy temat, pandemia przyspieszyła wiele procesów zmieniających relacje na linii filmowcy−kina−platformy VOD.
Tak więc licznie obecni przedstawiciele branży mogą spędzić czas w Gdyni, nie tylko socjalizując się i oglądając filmy, ale także biorąc udział w ciekawych zajęciach, które − mam nadzieję − przełożą się na konkretne rozwiązania w przyszłości.
Impreza taka jak Gdynia zostawia dużo miejsca dla dyrektora artystycznego? Nie czujesz się trochę jak reżyser, który wchodzi na plan serialu w czwartym sezonie, gdy styl, postaci itd. są już poustawiane?
To jest 46. edycja festiwalu. Jest więc to festiwal okrzepły, mający swój profil i swoją publiczność. Mam tego pełną świadomość. Planując różne zmiany, zawsze myślałem o ewolucji, nie rewolucji. Natomiast to, że jest ona potrzebna, nie ulega wątpliwości i wynika z tego, że ewoluuje także sama branża. W ostatnich latach wyraźnie widać w polskim kinie zmianę pokoleniową. Festiwal musi otworzyć się na tych młodych twórców i producentów, a jednocześnie nie może zapomnieć o poprzednich pokoleniach. Chciałbym, żeby przy tym stoliku wszyscy mieli swoje równoprawne miejsce.
Stolik wywróciła jednak w zeszłym roku pandemia. Festiwal odbył się w końcu w formie online. Jak z perspektywy kilku miesięcy oceniasz tę decyzję?
Sytuacja była bardzo skomplikowana. Do końca chcieliśmy, by festiwal odbył się w formie stacjonarnej albo przynajmniej hybrydowej: z projekcjami w kinach w kilku miastach Polski, by ludzie nie musieli podróżować, miało to zmniejszać ryzyko emisji wirusa. Przesuwano termin z nadzieją, że sytuacja sanitarna na to pozwoli, w końcu festiwal wylądował w grudniu.
Dla mnie jako dla historyka filmu ważnym argumentem było to, że festiwal nie odbywał się tylko w latach stanu wojennego. Nie chciałem, by za drugim razem taka sytuacja wydarzyła się za mojej kadencji. (śmiech) Decyzję, że jednak nie da się go zorganizować inaczej niż w formie online, podjęliśmy na kilka tygodni przed festiwalem. Niestety nie udało się pokazać online filmów z konkursu głównego.
Dlaczego?
Wymagania dystrybutorów. Niemal wszystkie filmy z konkursu głównego w Gdyni wchodzą do kin. To zupełnie inna sytuacja niż w wypadku festiwali filmów dokumentalnych albo festiwali skupiających się na kinie artystycznym, na produkcjach, które w znacznej większości nie wejdą do kin lub są skierowane do mniejszej publiczności. Kolejny czynnik to fakt, że część tytułów była już sprzedana na to pole eksploatacji, takie umowy wykluczały obecność filmu na innej platformie.
W przypadku polskich filmów głównego obiegu dystrybutorzy obawiają się także wycieku filmów do sieci, bo to dla nich konkretne straty. My mamy bardzo dobre zabezpieczenia, ale złodzieje też mają swoje sposoby, są z roku na rok coraz sprytniejsi. Piractwo jest w Polsce olbrzymim problemem, a spora część osób nie ma poczucia, że dokonuje kradzieży. Ludzie, którzy nie wynieśliby ze sklepu bułki, nie płacąc, nie mają problemu, żeby nielegalnie oglądać film online. Przed nami nadal bardzo duża praca w budowaniu świadomości odbiorców, że piractwo to de facto kradzież.
Nie lepiej było poczekać, zebrać filmy z dwóch lat i dać im szansę zaistnieć w normalnych, festiwalowych warunkach?
Nie, to nie byłby dobry pomysł. W tym roku do konkursu głównego mieliśmy zgłoszonych przeszło 40 filmów. W ubiegłym ponad 30. Gdybyśmy to skumulowali w tym roku, musielibyśmy wybierać z ponad 80 tytułów. To strasznie dużo. Stawka była w dodatku naprawdę mocna. Mieliśmy w zeszłym roku filmy, które dostały się do Cannes, do Wenecji, film z Sundance, zwycięzcę Tribeki. Zeszłoroczna edycja z pewnością nie była filmowo słaba, wręcz przeciwnie, to był bardzo silny zestaw.
Zgodzę się, że szkoda doświadczenia festiwalowego. W tym roku byłem na festiwalu Nowe Horyzonty we Wrocławiu, gdzie przypomniałem sobie, że uczestnictwo w festiwalu to nie jest to samo co oglądanie filmów. Nie chodzi nawet o oglądanie filmów w kinie – choć to też szalenie ważne, empiryczne badania pokazały, że inaczej wtedy odbieramy film, niż oglądając w domu. Kluczowe jest jednak to, że festiwal daje możliwość rozmawiania o filmach. Owszem, do sieci można nagrać rozmowę z twórcami – ale to nie jest jednak to. Wspólnego oglądania filmów, rozmowy o nich z innymi widzami nie zastąpi żaden online. Mówię to jako czynny użytkownik kilkunastu platform VOD.
Online w jakiejś formie nie będzie jednak wchodził na festiwale w przyszłości?
Będzie, my też otwieramy się na widzów w tej formie. Choć znów, bez filmów z konkursu głównego. Prezentujemy online wszystkie filmy z konkursu krótkometrażowego. Polecam, bo poziom jest w tym roku wyjątkowo wysoki. Będzie też można zobaczyć filmy z konkursu mikrobudżetowego, część klasyki, polonica. Do tego wszystkie rozmowy, konferencje prasowe, debatę podsumowującą festiwal, nagrywamy też do sieci specjalne rozmowy z twórcami.
W zeszłym roku pojawił się też na festiwalu nowy konkurs: filmów mikrobudżetowych. To był twój pomysł?
Nie, wprowadzono go tuż przed tym, jak zostałem powołany na nowego dyrektora artystycznego. Sekcja ta jest ściśle powiązana z programem operacyjnym PISF mikrobudżety. Prezentowane są w niej wszystkie filmy z tego programu, nie ma selekcji, więc ja też nie mam tak naprawdę wpływu na jej kształt.
Czy ta sekcja nie zamyka wartościowych filmów w swoistym „getcie”? Ostatni komers to przecież dość dobry film, by mógł powalczyć w zeszłorocznym konkursie głównym – a musiał zadowolić się nagrodą za mikrobudżet.
Ta sekcja to nowy twór, mamy dopiero jej drugą edycję. Cały czas się jej przyglądamy i zastanawiamy, jak ją robić lepiej, czy w ogóle ją robić, czy nie wrócić np. do konkursu Innego Spojrzenia – gromadzącego bardziej niszowe, mniejsze, eksperymentalne filmy. Tak w ubiegłym roku, jak i podczas tegorocznej selekcji trochę i tej sekcji brakowało, jest sporo tytułów, które mogłyby ją zasilić, a tak są w Gdyni nieobecne.
Jak rok pandemiczny wpłynął na kino? Jako selekcjoner widzisz, że to się odbiło na produkcji?
Nie, o dziwo nie. Pandemia wpłynęła na część filmów, ale często inaczej, niż się można było spodziewać. Poza przestojami w pracy na planach pojawiły się zatory w postprodukcji – jak już wszyscy zaczęli kręcić, okazało się, że studia postprodukcyjne nie mają takich możliwości przerobowych. Być może dlatego kilka tytułów nie zdążyło na tegoroczny festiwal. Jak mówiłem, mieliśmy w tym roku ponad 40 filmów. To mniej więcej tyle co w poprzednich, „normalnych” latach. Być może spadek w produkcji będzie odczuwalny za rok, dwa – jak zaczną się popandemiczne problemy finansowe producentów. Niepokojąca jest też sytuacja kin.
Filmowcy podejmują już temat pandemii?
Tak, choć na razie widać to głównie w filmach krótkich. Szybciej się je produkuje, szybciej reagują. Pełne metraże z tego roku zaczynały produkcję, a już na pewno pisanie scenariusza, długo przed pandemią. Tegoroczne shorty podejmują pandemiczny temat w sposób często nieoczywisty, co bardzo mi się podoba. Nie pokazują ludzi w maseczkach albo siedzących w domu w lockdownie, ale sięgają po klucz postapokaliptycznej dystopii. Twórcy widzą kryzys klimatyczny, pandemię i zadają nam i sobie pytanie, jak będzie wyglądał świat po apokalipsie.
czytaj także
Filmy krótkie to głównie filmy studenckie?
Tak, widać, że bardzo się wyrównał poziom szkół filmowych w kraju, a poziom etiud wyraźnie wzrósł. Oglądam filmy studenckie od jakichś 15 lat, wszystko, co dostaje się na festiwale. I widzę gigantyczny skok jakościowy, także na czysto warsztatowym poziomie. Filmy krótkie są coraz lepiej zagrane i wyreżyserowane, ale też oświetlone, udźwiękowione itd.
Poza szkołami bardzo ważnym graczem jest Studio Munka, które produkuje filmy ludzi po dyplomie, ale przed pełnometrażowym debiutem. Programy 30 minut, Pierwsza animacja i Pierwszy dokument to bardzo ważne elementy polskiej układanki filmowej.
Co ciekawe, pojawiło się także kilka filmów zrealizowanych poza tym szkolnym systemem, niezależnie. Zwróciłbym uwagę na dwa. Pierwszy to Jeszcze jeden koniec świata Agnieszki Kot, która razem z mężem Tomaszem Kotem zrobiła film postapokaliptyczny. Kot gra w nim razem z Julianem Świeżewskim, to bardzo profesjonalna produkcja, co przy takim zestawieniu nazwisk nie dziwi.
Jest też film Pan młody autorstwa Jana Saczka. Gdy go oglądałem po raz pierwszy, to byłem przekonany, że to film dyplomowy studenta szkoły filmowej. Okazało się, że powstał na zaliczenie zajęć na Uniwersytecie Gdańskim, że to dzieło amatora. Wygląda jak profesjonalna produkcja, grają zawodowi aktorzy. Jak widać, nadal jest miejsce dla osób wchodzących do kinematografii inną ścieżką.
Nie ma jednak w konkursie filmów sięgających po krótki metraż uznanych twórców?
Nie, bo w Polsce nikt, kto wszedł w pełny metraż, nie robi filmów krótkometrażowych. Powstają filmy nowelowe – ostatnio choćby Kraj i Erotica 2022 – ale to dzieła zbiorowe, często na zadany temat. Filmy krótkie robią w Polsce ludzie przed debiutem. To bardzo dobra wprawka, nauka warsztatu i pracy z ekipą przed pełnym metrażem. Zawsze tak było w polskim kinie, że przed pełnometrażowym debiutem trzeba się było wykazać w krótszych formach.
Szkoda, że nikt nie ma pomysłu, jak prezentować polskie shorty szerszej publiczności, bo poziom naprawdę jest coraz lepszy. Ja bym na przykład wolał w multipleksie zamiast pół godziny reklam i zwiastunów obejrzeć przed filmem głównym jeden krótki metraż.
Co w takim razie, jeśli nie pandemię, widać w głównym konkursie? Widzisz jakieś dominujące tematy polskiego kina na początku trzeciej dekady XXI wieku?
Od kilku lat polskie kino bardzo mocno zwróciło się wstecz, patrzy na historię. Często najnowszą, na historię PRL. W tym roku też jest sporo takich filmów. Z jednej strony tytuły odnoszące się do autentycznych wydarzeń, np. Żeby nie było śladów Jana P. Matuszyńskiego, film o zabójstwie Grzegorza Przemyka. Mamy też Hiacynt Piotra Domalewskiego, film przedstawiający fikcyjną historię, ale odnoszący się do autentycznej operacji służb PRL przeciw środowisku homoseksualnemu.
Są też filmy biograficzne, np. mocno osadzony w PRL Bo we mnie jest seks Katarzyny Klimkiewicz o Kalinie Jędrusik. Ale będą też takie obrazy, jak Powrót do Legolandu Konrada Aksinowicza czy Zupa nic Kingi Dębskiej, wracające do PRL, by opowiedzieć małe historie rodzinne, z dala od wielkiej polityki. W Najmro Mateusza Rakowicza mamy z kolei PRL w wersji gatunkowej, wręcz komiksowej. Do tego wszystkiego dochodzą jeszcze dwa filmy rozgrywające się w okresie drugiej wojny światowej: Ciotka Hitlera Michała Rogalskiego i Śmierć Zygielbojma Ryszarda Brylskiego.
Mamy też jednak filmy próbujące diagnozować polską rzeczywistość tu i teraz. Na przykład Innych ludzi, debiut Aleksandry Terpińskiej, adaptację powieści Masłowskiej, czy Wszystkie nasze strachy Łukasza Rondudy i Łukasza Gutta, biograficzny film o Danielu Rycharskim.
Natomiast podstawowy trend jest taki: polskie kino jest bardzo o Polsce. (śmiech)
Rycharski: Krzyż jest dla mnie symbolem wyzwolenia z więzów religii
czytaj także
W jakim stopniu ta selekcja jest reprezentatywna dla kina polskiego? Prezentuje jego cały przekrój czy twój autorski gust?
Uważam, że Gdynia powinna być miejscem reprezentującym cały przekrój polskiego kina. Dlatego staram się nie skręcać za bardzo ani w stronę arthouse’u, ani oczywistych hitów. Uważam też, że filmy gatunkowe, wycelowane w dużą publiczność, również powinny mieć miejsce na festiwalu. To sprawa o tyle dyskusyjna, że polska myśl filmowa i filmoznawstwo praktycznie pomijają polskie kino gatunkowe.
Proszę sprawdzić, ile w podręcznikach do historii filmu miejsca zajmuje omówienie kina moralnego niepokoju, nawet dzieł, delikatnie mówiąc, niezbyt udanych, a ile takie filmy jak Wilczyca czy Test pilota Pirxa. Oczywiście można te filmy traktować z góry, ale faktem jest jednak, że to właśnie na nie chodziła publiczność.
W zeszłym roku był to przypadek Jak zostałem gangsterem Macieja Kawulskiego. Ten film nie jest oczywiście wolny od wad, ale ma też swoje zalety – co doceniło jury, nagradzając Tomasza Włosoka za rolę drugoplanową. W zeszłym roku miałem zgłoszonych kilka filmów gangsterskich i chciałem jakiś mieć w konkursie. Uważam, że jeśli w kinie jest jakiś widoczny trend, to nie powinno go brakować w finałowej selekcji.
Co w 2021 roku niepokoi polski przemysł filmowy?
Jest kilka niepokojących zjawisk. O jednym mówiłem: wydarzenia w szkołach wymusiły dyskusję o etyce pracy w branży, także na planach filmowych, środowisko próbuje się z tym teraz zmierzyć.
Druga rzecz to zmiany modelu dystrybucyjnego, mocne wejście platform VOD, które siłą rzeczy są konkurencją dla kin. Platformy są z jednej strony źródłem pracy i pieniędzy dla branży, bardzo potrzebnych po pandemii, alternatywą dla finansowania publicznego. Z drugiej, zachłyśnięcie się ich propozycją niesie ryzyko.
Jakie?
Przywołam może zaskakującą analogię do roku 1989. Festiwal w Gdyni odbywał się wtedy po wyborach czerwcowych. Panował hurraoptymizm. Wszyscy byli przekonani, że cenzura za chwilę zniknie i będzie wspaniale. Na festiwalu można było obejrzeć Ostatni dzwonek Magdaleny Łazarkiewicz, Ostatni prom Waldemara Krzystka, 300 mil do nieba Macieja Dejczera – to były debiuty, które miały zapowiadać nowe, wspaniałe oblicze polskiego kina. Wiemy, co się potem stało: zalew kina amerykańskiego, który znacznie skurczył możliwości pokazywania, a co za tym idzie, nawet kręcenia polskiego kina artystycznego. Polscy filmowcy długo odnajdywali się w tej sytuacji, właściwie przez całe lata 90.
Nie chciałbym, by ta nowa propozycja zniszczyła to, dzięki czemu polskie kino wyrosło do obecnego poziomu. By polska branża filmowa stała się dostawcą usług produkcyjnych i dostarczycielem treści dla platform. Od czasu powstania PISF-u polskie kino wykonało wielki skok jakościowy – widać to w selekcji najważniejszych festiwali na świecie, szkoda byłoby to zaprzepaścić. Więc z platformami tak, ale ostrożnie. (śmiech)
Nie ma obaw, że dużo czasu minie, zanim publiczność kinowa odbuduje się po pandemii?
Wyniki kinowe polskich filmów faktycznie wyglądają niepokojąco. Najlepsze polskie otwarcie w tym roku w kinach zanotowała komedia Czarna owca. Rozmawiamy pod koniec sierpnia, a to otwarcie jest na poziomie 100 tysięcy widzów w pierwszy tydzień wyświetlania. W normalnym roku, w 2019, 2018, takie otwarcie nie byłoby niczym niezwykłym.
Ja wierzę, że widownia się odbuduje. Platformy nie zabiją kina, tak jak nie zabiła go telewizja, kasety VHS, DVD, internetowe piractwo. Kiedy ta odbudowa się dokona, trudno powiedzieć. Zobaczymy, co będzie jesienią, w jakiej formule kina będą funkcjonować. Na pewno też ważnym papierkiem lakmusowym będzie premiera nowego filmu Wojciecha Smarzowskiego. Jego dwa poprzednie filmy gromadziły olbrzymią publiczność.
Gdynia często bywała miejscem konfrontacji środowiska filmowego z władzą. Spodziewasz się czegoś takiego w tym roku?
Gdynia czy wcześniej Gdańsk bywały takim miejscem, co pokazały ostatnie lata. Nadal nie można tego wykluczyć.
Masz poczucie, że branża ma problem z władzą? Jest obawa przed mechanizmami cenzorskimi?
Na pewno dużo jest wokół tego nerwowości, a mało rozmowy. Nie można wykluczyć, że do ostrych sporów dojdzie. Filmy odnoszą się do tego, co dzieje się za oknem, odbijają ostrą społeczną polaryzację. Część twórców i twórczyń ma bardzo mocno określone poglądy polityczne i je wyraziście manifestuje.
Kobiety w Polsce robią mniej niż jedną szóstą filmów pełnometrażowych
czytaj także
Jako festiwal na pewno nie mówimy nikomu, co ma mówić i jak ma się zachowywać, do momentu gdy mieści się to w ramach cywilizowanej dyskusji. Chciałbym, by w Gdyni taka dyskusja była możliwa. Chciałbym też żyć w kraju, gdzie gdyński festiwal filmowy budzi emocje, filmy budzą, prowokują dyskusję, ale nie polega ona na grożeniu przez władzę palcem i odgryzaniu się branży.
Można powiedzieć, że obie strony sporu są na siebie skazane. Branża potrzebuje publicznych pieniędzy, zwłaszcza kino artystyczne jest od nich uzależnione. Decydenci z drugiej strony nie wykreują nagle innej branży filmowej. Ze swojej strony chciałbym więc, by na festiwalu filmowym dyskutowano o filmach – także w ich politycznych kontekstach – i o tym, jak możemy wspólnie przyczynić się do rozwoju polskiej kinematografii, a nie o polityce państwa.
**
Tomasz Kolankiewicz – dyrektor artystyczny Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, filmoznawca i historyk filmu, kurator cykli filmowych.