Feminizm powinien dyskutować o agresji między kobietami.
Magda Majewska: Naczelnym tematem twojej książki Rówieśniczki są relacje między kobietami. Nie przedstawiasz ich w jasnych barwach. W informacjach o książce czytamy, że to powieść o trzech przyjaciółkach, choć jest to trudna przyjaźń. Ale czy to w ogóle przyjaźń?
Katarzyna Tubylewicz: Oczywiście to nie jest prawdziwa przyjaźń. Ale ten rodzaj trudnych relacji między kobietami nie jest niczym rzadkim. Według mnie bardzo ważnym wyzwaniem dla feminizmu jest dyskutowanie o kobiecej rywalizacji, o agresji między kobietami, która jest często inna niż agresja męska, często bywa bardziej ukryta, zwłaszcza w młodym weku.
W feminizmie wiele się mówi o siostrzeństwie – to oczywiście bardzo ważny ideał i ja sama mocno wierzę w kobiece wspieranie się i w kobiecą przyjaźń – ale kiedy obserwuję kobiety z różnych środowisk, widzę, że czasami przyjaźń jest definiowana w ten sposób, że dwie kobiety zaczynają się przed sobą wzajemnie obnażać ze swoich uczuć i emocji. Takie zwierzanie się jest często oddawaniem władzy nad swoim życiem drugiej osobie, bywa też rodzajem inwazji na czyjąś prywatność, bo tym jest zarzucanie kogoś swoimi problemami. Nie chodzi o to, że zwierzanie się nie ma żadnego sensu, chcę tylko powiedzieć, że – szczególnie w młodym wieku – jest to pewna formuła poszukiwania przyjaciółki. Młode dziewczyny uważają, że się z kimś przyjaźnią, jeśli są ze sobą szczere. A to trochę za mało. W przyjaźni jest jeszcze kilka innych elementów, wspólnota wartości, lojalność, wzajemne wspieranie się. I to w świecie dziewczyn nie zawsze działa. Według mnie problem wynika także z tego, że w kulturze, w literaturze wciąż jest mało wzorców prawdziwej, kobiecej przyjaźni. Z drugiej strony istnieje tendencja do idealizowania jej, mamy na przykład Anię z Zielonego Wzgórza i Dianę, czyli zupełnie idealną relację. A przecież warto mieć świadomość, że relacje międzyludzkie nie są idealne.
Tyle się pisze o trudnej miłości w różnych układach, to dlaczego nie pisać także o trudnej przyjaźni?
Przyjaźń może być bardzo ważną relacją w życiu i może bardzo wiele dawać, ale jeżeli jest w jakiś sposób destrukcyjna i toksyczna, może zmieniać życie w zły sposób. O tym też trzeba mówić, mieć świadomość, że i to jest możliwe.
A z czego według ciebie wynika to, że relacje między dziewczynkami wyglądają w ten sposób? Na co nie ma w nich miejsca i dlaczego?
Claire Messud, pisarka, którą bardzo lubię, wydała niedawno książkę The Woman Upstairs, która opowiada o trudnej przyjaźni dwóch artystek. I na spotkaniu z czytelnikami podzieliła się pewną obserwacją. Przyglądając się swoim dzieciom – Messud ma syna i córkę – zauważyła, że rano w przedszkolu chłopcy siadali i zaczynali budować, powiedzmy, dźwigi z lego. A dziewczynki zaczynały na przykład rysować i bardzo szybko zaczynały przy tym ze sobą rozmawiać w taki sposób: „O, jak ładny kwiatek! Ale dlaczego on jest brązowy? Kwiatki mogą być brązowe?”. W ten sposób wzajemnie się oceniały. To brzmi banalnie i stereotypowo, ale przecież naprawdę jest bardzo obecne w życiu kobiet: Jaką ona jest matką? Jak ona może tak postępować ze swoim dzieckiem? Jak ona się ubrała? Widziałaś, jak ona wygląda?! W relacjach kobiet jest bardzo dużo wzajemnego oceniania się, które – wydaje mi się – jest znacznie bardziej agresywne u kobiet niż u mężczyzn, to jest taka nigdy niekończąca się dyskretna werbalizacja rywalizacji. Wzorce kulturowe nie pozwalają kobietom na rywalizację otwartą , na jawne ściganie się, więc w ich miejsce wchodzi właśnie to nieustanne ocenianie.
Kobiety często też niewystarczająco wspierają się już w dorosłym życiu, na przykład w sytuacjach zawodowych. Oczywiście to wszystko ma początek w patriarchacie. To wynik sytuacji, w której kobiety są cały czas grupą, która ma mniej praw, i w związku z tym rywalizują ze sobą, żeby przypodobać się tej drugiej grupie, która ma praw więcej.
Nie boisz się, że pokazując w książce taką sytuację właściwie bez żadnej alternatywy, zamiast wywołać dyskusję, być może tak naprawdę utwierdzasz stereotyp, że solidarność między kobietami nie istnieje? Że kobiety są zawsze względem siebie trochę czarownicami?
W mojej książce w ogóle jest dużo gorzkich obserwacji. Ona jest napisana trochę na przekór wyobrażeniu, że literatura środka ma przedstawiać świat pozytywnie, że to ma być lektura przyjemna i wszystko powinno dobrze się kończyć. Chciałam pokazać skomplikowanie świata i ludzkich relacji i za nic nie dać się wrzucić w szufladę z tzw. kobiecą literaturą, która ma być literaturą terapeutyczną. Więc pod tym względem to z mojej strony świadomy gest.
Nie jest też do końca tak, że w Rówieśniczkach nie ma pozytywnych elementów relacji między kobietami. Zdarzają się tam sytuacje, kiedy jedna kobieta wspiera drugą w bardzo ładny sposób. Zresztą ta toksyczna przyjaźń dziecięca też nie jest wyłącznie nieprzyjemna. To niejednoznaczna relacja. Te dziewczyny czasami stoją za sobą murem. Tylko razem potrafią tak się śmiać, tak dobrze się bawić, czuć taką siłę w relacji z resztą świata. Ale jednocześnie jest tam jeszcze coś, co zżera ich znajomość.
Czy pisanie o tym wszystkim to umacnianie stereotypu? Wydaje mi się, że to uczciwe stawianie problemu i traktowanie kobiet w taki sposób, w jaki traktuje się mężczyzn, tzn. pokazując złożoność naszego człowieczeństwa. Nie wydaje mi się, żeby najlepszą drogą do zmieniania obrazu kobiet w społeczeństwie była tylko droga autoafirmacji i przymykanie oczu na problemy, które same dobrze znamy.
Nie wierzę w taki feminizm, który mówi, że gdyby kobiety miały władzę, nie byłoby wojen, czy że kobiety to tylko siostrzeństwo i wzajemne wspieranie się.
W ogóle mam problem z hipokryzją, a w tego typu sformułowaniach czuję sporo zakłamania, bo wszyscy składamy się zarówno z tego, co pozytywne, jak i z tego, bardzo negatywne. I to się objawia w naszych relacjach z innymi. Więc pisząc o kobietach, trzeba też pisać o takich rzeczach. Ja sama jestem dziś świadoma tego, że w różnych relacjach z kobietami doświadczyłam ukrytej agresji, nieprzyjemnej rywalizacji, ale potrafię się też przed sobą przyznać, że sama odczuwałam na przykład zazdrość wobec innych kobiet. I staram się to w sobie tłumić, świadomie wspierać inne kobiety, a nie rywalizować z nimi. Myślę, że uświadomienie sobie, że tkwi w nas ten atawizm, to pierwszy krok, by coś zmienić.
Zawodowe relacje kobiet przedstawiasz na przykładzie Sabiny i jest to z pewnością mocno wyostrzone. Chcesz pokazać, że kobiety w sytuacji zawodowej kopią pod sobą dołki, zamiast się wspierać?
Oczywiście mężczyźni też kopią pod sobą dołki. Ale rzeczywiście jest tak, że kobiety, które tworzą świadomie sieci wzajemnego wsparcia, to z reguły osoby o świadomości feministycznej. U mężczyzn to jest znacznie częściej automatyczne – często zresztą ma wymiar negatywny: „ja ci coś załatwię, a ty się zrewanżujesz”, co dobrze widać choćby w świecie polityki, który jest w dużym stopniu światem wzajemnego promowania kolegów. Jest bardzo mało kobiet, które chwalą się tym, że są dla innych mistrzyniami, mentorkami, które świadomie wykonują taką pracę. Maria Janion jest taką kobietą. Ale w życiu społecznym nie widzę wystarczająco dużo tego typu postaw.
Za to w polskim życiu publicznym dużo jest kobiet – jak niektóre prawicowe polityczki – które rzucają hasłami antykobiecymi, jednocześnie w najwyższym stopniu korzystając ze zdobyczy feminizmu. To szczyt zakłamania, ale też obraz dramatycznej niesolidarności w obrębie własnej płci. Rozumiesz, ta postawa z serii: sama kandyduję do europarlamentu albo zasiadam w Sejmie, bo mnie się to należy, ale poza tym uważam, że wszystkie kobiety powinny siedzieć w domu i zajmować się rodzeniem dzieci i praniem skarpetek swoim mężom i dlatego jestem przeciw koncepcji gender, nie rozumiejąc zresztą, czym ona jest.
Mieszkasz w Szwecji i na polski feminizm patrzysz trochę z zewnątrz. Jak go widzisz? Na przykład dyskusję o macierzyństwie, którą uruchomiła książka Agnieszki Graff Matka feministka?
Długo bardzo się dziwiłam, że polski feminizm w ogóle nie zajmuje się tym, jak sprawić, by kobietom było łatwiej łączyć życie zawodowe z byciem matką. Zresztą podjęłam kiedyś próbę zabrania głosu na ten temat. W 2004 roku wyszła antologia Jestem mamą, której byłam redaktorką i jedną z autorek, zbiór opowieści o bardzo różnym macierzyństwie. W Szwecji takie książki były wtedy niezwykle ważne i sporo ich powstawało. Bardzo dużo dyskutowano o sytuacji matek i rodzin z dziećmi. Ale w Polsce ta książka nie trafiła na swój czas.
Książka Agnieszki Graff jest niesamowicie ważna. Ciekawe, że jest atakowana też przez niektóre środowiska feministyczne, oskarżana o konserwatyzm. Absolutnie nie uważam, że kobieta realizuje się tylko i wyłącznie w macierzyństwie i że to jest jej podstawowe zadanie. Ale jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że wiele kobiet decyduje się być matkami, niesłychanie ważne jest, żeby rozmawiać o tym, jak to wpływa na resztę ich życia. W Szwecji już dość dawno udało się sporo rzeczy wywalczyć – długie urlopy rodzicielskie, dwumiesięczne urlopy zarezerwowane tylko dla ojców. W ogóle urlopy rodzicielskie coraz częściej, zwłaszcza w dużych miastach, są dzielone pół na pół. To bardzo wpływa na sytuację kobiet na rynku pracy, bo przestaje być oczywiste, że kiedy rodzi się dziecko, to z pracy znika tylko jego matka. Jest bardzo dużo praktycznych rozwiązań, np. pracodawca ma obowiązek zgodzić się na to, by rodzic – znów niekoniecznie mama – przez pierwsze 8 lat życia dziecka pracował w wymiarze 80 proc. czasu pracy i to bez względu na to, jak wysokie zajmuje stanowisko. Dzięki temu można na przykład wcześniej odbierać dzieci z przedszkola itd.
Oczywiście w Polsce też bardzo wiele się zmieniło w ostatnim czasie. Widać to np. w kawiarniach, gdzie jest pełno dzieci. 10 lat temu tak przecież nie było. Ale wciąż brakuje wielu rozwiązań. I dziwi mnie, że w momencie gdy powstaje książka na ten temat, niektóre feministki uważają, że to jest jakiś objaw uwstecznienia.
Może wynika m.in. ze strachu przed takim przechyłem, żeby teraz nie wyszło, że tylko posiadanie dzieci czyni kobietę wartościową. I przekonania, że w tym konserwatywnym otoczeniu trzeba bardzo uważać na słowa.
W Szwecji niedawno wyszła antologia z tekstami kobiet, które zdecydowały się nie mieć dzieci. Bo choć Szwecja jest bardzo egalitarna, jeśli chodzi o kwestię płci, to oczywiście jak w każdym społeczeństwie tam też istnieją różnego typu stereotypy i ograniczenia. I od wielu lat – zaczęło się to od Astrid Lindgren albo jeszcze wcześniej – dzieci są w absolutnym centrum tej kultury, a ich posiadanie uważa się za coś absolutnie wspaniałego, najwyższą wartość. Dla wielu osób czyjaś decyzja, żeby nie mieć dzieci, jest czymś niezrozumiałym. Kobiety, które się na to decydują, czasami czują się dyskryminowane. I to jest teraz temat debaty w Szwecji.
Wróćmy do Rówieśniczek. Twoje bohaterki nie tak łatwo polubić…
Staram się pokazać osoby, które nigdy nie są uczciwe względem siebie, jak Sabina, ale także osoby, które zaczynają się przyznawać do swoich emocji, odczuć. Pewnie dlatego nie budzą one sympatii, że wszyscy się strasznie tego boimy. Bo zwykle ludzie starają się bardzo dobrze myśleć o sobie i usprawiedliwiać wszystko, co robią. A to nie zawsze jest pozytywne. I wydaje mi się, że to, że one nie budzą sympatii, jest projekcją lęku wielu osób przed przyznaniem się, co w nich samych tkwi.
Moim marzeniem jest wywołać niepokój u czytelnika i zmusić do myślenia, bo sama bardzo wierzę w to, że zdrowiej jest przyznać się do różnych trudnych rzeczy w nas samych. Uważam, że to bardzo wyzwalające.
Ludzie często wydają łatwe wyroki na temat cudzej moralności, czyjegoś postępowania, czasem bardzo krzywdzące, ponieważ tak mało wiedzą o sobie samych i o tym, że mają strasznie dużo wspólnego z tymi, których tak łatwo oceniają.
A czy to jest książka o Polsce czy o Szwecji?
I o Polsce, i o Szwecji. Moim celem było z jednej strony pokazanie różnic, ale też pokazanie, że są w tych społeczeństwach rzeczy, które są takie same, choć wyrażają się w inny sposób. Piszę np. o otwartości rasizmu w Polsce, zwłaszcza językowej, bo dla osoby, która mieszka w kraju, gdzie bardziej się zważa na polityczną poprawność, to rzeczywiście szokujące. Naprawdę słyszałam wypowiedzi o mieszkaniu na „czarnuchowie”, także od dyplomatów. Czasami ludzie używają takich zwrotów, jakby w ogóle nie mając świadomości, co mówią. To trochę wynika z faktu, że Polska jest dziś bardzo homogeniczna, więc mało dyskutuje się o problemach wielokulturowości. W Szwecji nikt czegoś takiego nie powie, przynajmniej żadna osoba na poziomie.
Co nie zmienia faktu, że Szwecja ma ogromny problem z rasizmem. I ja staram się pokazać, że to znacznie bardziej zniuansowana forma rasizmu, bardziej ukryta, raczej rzadko wyrażana słowami, być może przez to trudniejsza do zwalczenia.
Poza tym piszę sporo o różnego rodzaju hierarchiach. Polska jest krajem naprawdę gigantycznych hierarchii i tytułomanii. Pod tym względem te dwa kraje różnią się ogromnie. W Szwecji można do ministra zwracać się na ty, w Polsce bardzo często zdarza się, że gdy ludzie awansują, potrafi im dość szybko odbijać, mówiąc kolokwialnie, do tego stopnia, że o sobie samych zaczynają mówić w trzeciej osobie. W tym kontekście ogromnie ważna wydaje mi się książka Andrzeja Ledera i to, że on zwraca uwagę na brzemię feudalizmu, które cały czas tkwi w naszej kulturze. I ta próba odtwarzania podziału na panów i chamów naprawdę jest obecna choćby w wielu polskich miejscach pracy. Ja opisałam placówkę dyplomatyczną, używając jej jako pewnej metafory, bo to miejsce, gdzie dość łatwo o wytworzenie się takich relacji i nadużyć władzy. Ale przecież znamy to też z różnych tekstów o korporacjach. Niesiemy to gdzieś w bagażu kulturowym i to jest jeden z ważnych tematów mojej książki, bo bardzo się przeciwko temu buntuję.
Szwecja jest dużo bardziej egalitarna niż Polska, ale ty tez pokazujesz takie niewidoczne na pierwszy rzut oka, ale jednak mocne podziały klasowe.
Szwecja jest krajem wielkich paradoksów i są dwie równowartościowe prawdy o niej. Z jednej strony to naprawdę kraj egalitarny, w którym bardzo wierzy się w wartość równości i sprawiedliwości. Ten socjaldemokratyczny ideał jest tu bardzo silny. Ale z drugiej strony Szwecja jest krajem o ugruntowanych podziałach klasowych. W tym kraju od 300 lat nie było wojny i są tu rodziny, które mają majątek i wpływy od setek lat. To jest gigantyczna różnica między Szwecją a Polską, gdzie jednak „przyszedł walec i wyrównał”. Podziały klasowe są jednak w Szwecji zaznaczane inaczej niż gdzie indziej, bogactwo nie jest ostentacyjne, ale to nie znaczy, że go nie ma. Tutaj bogaci ludzie będą mieszkali w drewnianym domu nad morzem, ale pod takim adresem, że cena domu będzie znacznie wyższa od ceny naszych gigantycznych willi w Konstancinie. Adres mówi tu bardzo wiele. Jeśli ktoś mieszka w Tensta i ma to wpisane w CV, to budzi to obawy pracodawcy, bo to dzielnica wykluczenia, dzielnica złych szkół, dzielnica znikomych szans. Ludzie wydają gigantyczne pieniądze na małe mieszkanka pod doskonałym adresem, bo to wpływa na całość życia, to określa ciebie.
O tym się mówi?
Tak, w Szwecji temat klasy społecznej jest ważnym tematem literackim, np. u Majgull Axellson, której powieści tłumaczę. Istnieją też długie tradycje literatury robotniczej, tzn. pisanej przez ludzi z klasy robotniczej. Oczywiście klasy się zmieniają, Dziś najmniejsze wpływy w społeczeństwie mają imigranci, specyficzni imigranci, nie wszyscy. Tu jest znów paradoks, bo Szwecja jest krajem niesamowicie hojnym, jeśli chodzi o politykę wobec uchodźców, np. małe miasteczko pod Sztokholmem przyjęło więcej uchodźców z Iraku niż całe Stany Zjednoczone. W zeszłym roku Szwecja przyjęła 26 000 uchodźców. Teraz przyjmuje się na przykład wielu uciekinierów z Syrii. I ci ludzie dostają dużą opiekę i pomoc. Ale problem polega na tym, że łatwo dostać zasiłek, a nawet obywatelstwo, ale dużo trudniej stać się częścią społeczeństwa i dostać pracę, nie wspominając o pracy odpowiedniej do wykształcenia. Na przykład w Sztokholmie jest dużo taksówkarzy z doktoratami, z Iranu i Iraku.
Czy według ciebie istnieje zapotrzebowanie na formacyjną literaturę skierowaną do Polaków żyjących w diasporze? Myślisz o swojej książce w takich kategoriach?
Moja pierwsza książka, Własne miejsca, była w dużej mierze taką książką. Mówiła o problemie życia w innym języku, o wychowywaniu dziecka w innym języku, o niemożności odnalezienia się. To była książka znacznie bardziej terapeutyczna. I ona nie zaistniała na większą skalę w Polsce, ale do dziś co jakiś czas dostaję maile od kobiet mieszkających w różnych krajach, Polek, dla których ta lektura okazała się ważna. Więc na pewno potrzeba tego typu literatury.
W Szwecji jakieś 8 lat temu wyszła książka Pomocy, mam na imię Zbigniew. Autor, który przyjął pseudonim Zbigniew Kuklarz, dziecko imigrantów, stworzył bardzo satyryczny – i myślę, że bardzo prawdziwy – portret imigrantów żyjących w dość zamkniętym świecie. To była bardzo zabawna książka, miała świetne recenzje, świetnie się sprzedała. I oczywiście była znienawidzona przez środowiska imigrantów polskich w Szwecji, pisano o niej straszne rzeczy. Widać było, że nikt nie chciał tego lustra, które on pokazał. Zostało to odebrane jako próba poniżenia.
Podobną historię przeżyła inna autorka – Polka mieszkająca w Wielkiej Brytanii, która pisze po angielsku pod pseudonimem A.M. Bakalar. Wydała książkę Madame Mephisto, która zebrała dobre recenzje, ale stała się też przedmiotem ataków ze strony różnych grup imigrantów w Wielkiej Brytanii, którzy oburzali się, że co to za obraz Polski itp.
Oczywiście emigranci są bardzo różni, są też różne etapy emigracji. Ja sama w jakimś stopniu jestem emigrantką, choć przez to, że zawsze jestem jedną nogą w Polsce, nie do końca się nią czuję. Ale przechodziłam bardzo różne okresy, miałam taki etap, kiedy bardzo przytłaczała mnie odmienność, miałam problemy z językiem, poczucie, że jestem w stanie wyrazić siebie tylko po polsku, że moje relacje w nowych kraju nie mają takiej samej głębi jak moje relacje w Polsce. Potem to się zniuansowało, okazało się, że choć mam różne relacje – bo one są różne – to jedne i drugie są dla mnie równie ważne. Język jest bardzo istotny, ale nagle pewne rzeczy jestem w stanie lepiej wyrazić po szwedzku, np. w tej chwili jogi jestem w stanie uczyć tylko w tym języku. Muszę jeszcze popracować nad polskim słownictwem jogowym. Pewne rzeczy przestały być problemem, a jest dużo więcej rzeczy, które są przede wszystkim możliwością.
Dziś wielu polskich emigrantów żyje pomiędzy krajami, nie tracą więzi z Polską i przez to ich samoświadomość jest duża i nie mają wielkiego problemu z emigracją.
Wydaje mi się, że największy problem tworzy się, kiedy ludzie obwarowują się w tej polskości przywiezionej z Polski, która z czasem przestaje być odbiciem tego, co tak naprawdę dzieje się w Polsce.
Myślę, że te grupy bardzo potrzebują takiej literatury, ale też czują wobec niej duży opór. Bo kiedy emigracja staje się problemem, poczuciem braku korzeni, które strasznie chce się mieć, to jest bolesne i wtedy trochę trudno dyskutować o pewnych rzeczach. O emigracji świetnie pisze Grażyna Plebanek, ale ona jest przykładem takiej emigrantki, która dobrze czuje się bez korzeni, lubi być w różnych miejscach i ma jakiś korzeń w sobie. Ja też należę do takich osób – potrzebuję ludzi, przyjaźni, nie grupy, która mnie określa. Takie osoby dobrze funkcjonują w sytuacji bycia tu i tam. A jeśli potrzebujesz stałej grupy odniesienia, wtedy emigracja może być bardzo traumatycznym doświadczeniem i na pewno potrzeba literatury, która by o tym mówiła.
Na koniec chciałam przywołać apel w obronie literatury środka, którego byłaś współautorką. Czy według ciebie przyniósł on jakiś skutek?
Dawno nie było dyskusji o literaturze, która zaangażowałaby tak wiele osób z różnych środowisk. To świetnie, bo najwyższa pora uczynić temat literatury aktualnym na różne sposoby, aktualnym w sensie publicystycznym – to jeden ze sposobów na przełamanie kryzysu czytelnictwa. Na początku miałam wrażenie, że pojęcia literatury popularnej i środka wciąż traktowane są wymiennie, wbrew temu, co chcieliśmy powiedzieć. Ale teraz widzę, że to się zmienia: pojawiło się parę tekstów, w których zostało użyte pojęcie literatury środka. Co więcej, czytałam też kilka wywiadów, w których trochę inaczej mówiło się także o literaturze popularnej, nie traktowano jej z góry.
Więc wydaje mi się, że ta dyskusja coś zmieniła, że coś zaczyna się przełamywać. A uważam, że musi się przełamać, bo jestem przekonana, że jedynym sposobem, żeby spowodować wzrost czytelnictwa, jest dać ludziom szansę na to, żeby mogli się cieszyć czytaniem. Żeby mogli bez wstydu czytać książki, które pozwalają na chwilę zniknąć w ich świecie. Ja jako czytelniczka tego potrzebuję. Uwielbiam te momenty, kiedy książka mnie całkowicie wciąga, kiedy nie chcę robić nic innego, tylko czytać – choć oczywiście czytam nie tylko literaturę tego typu. Ten rodzaj przeżycia czytelniczego daje często literatura, która ma dobrze skonstruowaną opowieść, jest napisana językiem ciekawym stylistycznie, ale nie aż tak trudnym, by wymagał on bardzo skupionego czytania. I uważam, że trzeba pozwolić ludziom czytać także w ten sposób – pozwolić w znaczeniu symbolicznym, nie traktować tego z pogardą. Tymczasem element pogardy dla pewnego typu czytelników bywał w polskiej dyskusji o literaturze dość silny, a jest on dla mnie całkowicie niezrozumiały i niepotrzebny. Bo książki można czytać na różnym poziomie i także literaturę popularną można czytać różnie. Można czytać ją całkowicie bezkrytycznie, jako rozrywkę, utożsamiać się z bohaterem, ale można też ją analizować socjologicznie, można czytać ją krytycznie. To wcale nie musi być lektura, która ogłupia.
Pisarka, publicystka i tłumaczka z języka szwedzkiego (przełożyła m.in. kilka powieści Majgull Axelsson i trylogię Jonasa Gardella. W latach 2006–2012 była dyrektorką Instytutu Polskiego w Sztokholmie. Autorka powieści „Własne miejsca” i „Rówieśniczki”. Nauczycielka jogi.
Strona internetowa: www.katarzynatubylewicz.pl