Otwarty internet to taki, w którym każdy może założyć czadową platformę wydawniczą.
Wyobraź sobie następującą sytuację: bierzesz telefon i dzwonisz do Vito’s, fantastycznej pizzerii na końcu ulicy, skąd ty i twoja rodzina od lat w każdy piątkowy wieczór zamawiacie ulubioną pizzę z pepperoni i grzybami. Słyszysz jeden sygnał, potem drugi, aż wreszcie: „AT&T: wybrany przez ciebie numer nie jest zajęty, ale odbiorca nie zapłacił za usługę premium. Proszę czekać przez następne 30 sekund lub nacisnąć jeden, by połączyć się z pizzerią Domino’s”.
To nie jest analogia do walki o neutralność Sieci. Jest to analogia do kompromisu, który jest planowany przez większość rządów i regulatorów (łącznie z amerykańską Federalną Komisją Łączności). W ich odczuciu dostawcom internetu powinno się zezwolić na „zarządzanie” i „kształtowanie przepływu” w sieciach w celu zwolnienia przepływu pakietów ze stron internetowych, z którymi się łączysz, pod warunkiem że ujawnią ten proceder. Według regulatorów na całym świecie to najlepsze, czego możemy się spodziewać od polityki telekomunikacyjnej w XXI wieku.
Dostawcy internetu oczywiście nienawidzą takiego rozwiązania. Nazywają je regulacją państwa opiekuńczego. W ich opinii powinni móc w całkowitej tajemnicy opóźniać pakiety sieciowe, o które prosisz – w ramach szerszej strategii szantażowania stron i usług internetowych, by ich operatorzy płacili łapówki za preferencyjny dostęp do „swoich użytkowników” (tj. do mnie i do ciebie).
Jest to dosyć kiepska wiadomość dla przeciętnego użytkownika internetu, ale jeszcze gorsza dla pisarzy i innych twórców.
W jaki sposób pisarze, którzy odnieśli sukces, wykorzystują prawa autorskie? Jako narzędzie wywierania nacisku podczas negocjacji. Gdy jesteś już uznanym, „markowym” pisarzem – to jest pisarzem, którego samo nazwisko wystarczy, żeby książki się dobrze sprzedawały, i którego publikacje nie mogą być tak łatwo wymienione przez wydawcę lub księgarza na dzieła innego pisarza – prawo autorskie zamienia się w dość przydatne narzędzie do wyciągania funduszy od wydawców. Staje się wydajnym „kijem”, którym można postraszyć wydawcę rozważającego wydanie książki znanej autorki bez jej zezwolenia. Podobnie jest z wydawcami – prawo autorskie jest pożytecznym narzędziem do wzajemnego zastraszania, na wypadek gdyby jednemu z wydawców przyszło do głowy skopiować i sprzedawać książki chronione prawem autorskim konkurencyjnego wydawcy. Dzięki temu uznany pisarz może nawet licytować swoje prawa autorskie wśród kilku wydawców.
Jednak samo to, że prawo autorskie może być wykorzystane w pewnych sytuacjach i przez pewnych ludzi jako forma nacisku, nie oznacza, że zawsze już będzie miało taką siłę. Na przykład: mógłbyś dać nieznanym pisarzom prawo autorskie na setki lat, jednak to nie wycisnęłoby ani jednego dodatkowego grosza od żadnego wydawcy nigdzie na świecie. Weźmy poetów – gdyby każdemu z nich dać przeszywającą moc egzekwowania praw autorskich, i tak nie podniosłoby to ceny za słowo w poezji.
Prawo autorskie jest pożyteczne tylko wtedy, gdy zapewnia władzę – w reszcie przypadków jest dla twórców (w najlepszym razie) ślepą kiszką lub (w najgorszym razie) naprawdę dokuczliwą przeszkodą.
Twórcy potrzebują siły nacisku, polityki i zmian technologicznych, a prawa dające argumenty artystom skutkują wyższymi zarobkami dla większej liczby artystów. Z drugiej strony zmiany w prawie lub technologii odbierające twórcom wpływy koniec końców wyrządzają dużą szkodę ich majątkom.
Otwarty, neutralny internet to taki, w którym każdy, kto ma dobry pomysł, może założyć czadową platformę wydawniczą. Tim Berners-Lee zasłynął z tego, że – siedząc za swoim biurkiem w CERN (Europejska Organizacja Badań Jądrowych w Genewie, ang. Cerner European Organization for Nuclear Research) – wymyślił Sieć jako narzędzie do dzielenia się pracami naukowymi. Wynalazł rewolucyjną platformę wydawniczą wyłącznie dzięki rozpowszechnianiu przeglądarek i serwerów sieciowych. Warto zwrócić uwagę na fakt, że nie musiał zakontraktować armii korporacyjnych negocjatorów, którzy umawialiby go na spotkania z krawaciarzami z telekomów na całym świecie, by wypracować warunki, na jakich każdy dostawca internetu pozwalałby (lub nie) działać sieciom. Nie jest więc zaskoczeniem, że Berners-Lee jest zagorzałym zwolennikiem neutralności Sieci.
W podobny sposób twórcom serwisu YouTube udało się założyć największą i najsłynniejszą platformę do oglądania i dzielenia się materiałami wideo – po prostu dlatego, że ją wymyślili i pokazali światu. Zaraz potem pojawiliśmy się my – i żadnej firmie telefonicznej nie udało się stłumić naszej chęci oglądania YouTube’a.
Ten deliryczny świat szybkich, nieuregulowanych wynalazków dał twórcom niewyobrażalną władzę. W przeszłości to pośrednictwo wydawców – a także studiów filmowych i wydawnictw muzycznych – było jedyną skuteczną drogą dotarcia do szerokiej publiczności oraz jedynym sposobem, żeby wyciągnąć od niej pieniądze i rozpowszechniać wśród niej dzieła twórców. Dlatego wówczas tylko nielicznym zaradnym szczęściarzom udało się uniezależnić od gigantów przemysłu rozrywkowego, by zacząć coś swojego. My, cała reszta, musieliśmy brać to, co nam oferowano, i tym się zadowalać (przynajmniej dopóki nie staliśmy się na tyle ważni, żeby zaczęli konkurować miedzy sobą o nasze względy).
Nie musisz samodzielnie wydawać swoich dzieł, żeby dostawać lepsze propozycje od wydawnictwa lub innego strażnika [1] – wystarczy, że masz taką możliwość.
Negocjacja, w której do wyboru jest „zrób to po mojemu” albo „spadaj”, nie może skończyć się dobrze dla klienta. Wystarczy, że będzie istniała lepsza opcja, niż „spadaj”, a podniesie to poziom negocjacji.
Innymi słowy: jako że internet stworzył nowe możliwości dla mnóstwa firm, jednostek i kooperatyw oferujących artystom dystrybucję, odbiorców i dochód, stare instytucje o wyrobionej pozycji muszą teraz konkurować nie tylko między sobą, lecz także z kimś poza nimi, przynajmniej w dolnym segmencie rynku. A ponieważ kariery większości artystów związane są z dolną półką cenową, największą przysługą, jaką można dać sztuce, to stworzyć chaotyczny rynek zbytu, pełen usług i platform łaknących ich prac.
Nie żeby telekomy naprawdę to obchodziło. Sraty-taty. Oni chcą tylko, żeby im płacono i płacono, i płacono. Najpierw płaci się im, kiedy firma, taka jak Google, kupuje internetowy dostęp o wartości septyliona dolarów do usługi typu YouTube. Poza tym dostają od ciebie od 10 do 80 dolarów miesięcznie za domowe łącze internetowe. A poprzez wystawianie rachunku dla Google za przesyłkę bitów przez to łącze dostają zapłatę po raz trzeci.
Giganci przemysłu rozrywkowego nie są wcale tak zaniepokojeni tym, że muszą płacić podwójnie za dostęp do swoich odbiorców. Po pierwsze, stać ich na to. To właśnie oznacza słowo „gigant” we frazie „giganci przemysłu rozrywkowego”. Co ważniejsze jednak, oni zawsze postępowali w ten sposób. Wysłanie hordy przymilnych biznes-deweloperów, aby dopiąć szczegóły dystrybucji z różnymi operatorami kanałów na całym świecie – to ich druga natura. W swoich korporacyjnych centralach przeznaczają na tego typu sprawy całe piętro. Mają swój doroczny piknik i co tylko chcesz.
Dwie dziewczyny w garażu nie mają tej przewagi. To tylko dwie dziewczyny. I garaż.
Jeśli neutralność Sieci zostanie zduszona, jak życzą sobie tego telekomy, następny internet lub YouTube nie będzie dzieckiem niepokornych garażowych wynalazców – ale korporacyjnego labu jednego z pięciu dużych konsorcjów medialnych albo kilku telekomów
Będzie sprzedawany jako usługa „Premium”, bez uszczerbku dla ich wielomilionowego status quo.
W bliższej perspektywie: jeżeli jedynym sposobem na wykorzystanie internetu w celu szerokiego rozpowszechniania dzieł jest przekonanie dużej firmy medialnej, żeby włączyła je do swojej usługi „Premium” – możesz pożegnać się ze swoją negocjacyjną siłą nacisku. Podczas gdy artyści dostają szału z powodu zagrożeń prawa autorskiego, medialni tytani i telekomunikacyjne ogry zawierają po cichu pakt, który uczyni z nich wszechwładnych strażników globalnych odbiorców. Nie dlatego, że dotarcie do tych odbiorców jest trudne lub że stanowi technologiczne wyzwanie, ale dlatego, że zamknęli rynek.
No i Google musiał w końcu dorosnąć, gdyż razem z Verizon właśnie złożyli pismo do FCC (Federalna Komisja Łączności, ang. Federal Communications Commission), które mówi, że nieneutralne sieci są dla nich w porządku – bo dlaczego nie? Przecież Google nie będzie miał raczej problemów z zapłaceniem daniny. A następny Google będzie musiał zdobyć kapitał na łapówkę dla światowych dostawców usług internetowych, jeszcze zanim zarejestruje działalność gospodarczą.
Tymczasem: każdy telekom jest niewiarygodnym korporacyjnym złodziejem świadczeń. Spróbuj wyobrazić sobie, ile kosztowałoby – po cenie rynkowej – dotarcie do każdego domu w każdym mieście każdego kraju i zapłacenie za prawo do zablokowania ruchu drogowego, rozkopania drogi, postawienia słupów, rozciągnięcia łączy i naszpikowania każdego z tych domów kablami. Ustanowienie regulacji zezwalających tym firmom na instalację i zarządzanie sieciami warte są setki miliardów, jeśli nie biliony dolarów.
Jeśli telekomy chcą działać na „wolnym rynku”, pozwólmy im na to: Federalna Komisja Łączności mogłaby im dać sześćdziesiąt dni na to, by wyciągnęli swoją cholerną miedź z naszej ziemi albo to my kupimy ją od nich po cenie skupu złomu. Potem można by zorganizować przetarg na prawo do bycia następną dużą firmą telekomunikacyjną, ale pod jednym warunkiem: w zamian za użytkowanie praw publicznych musicie zgodzić się na łączenie nas z osobami, z którymi chcemy rozmawiać, i vice versa – tak szybko i sprawnie, jak tylko się da.
Oto coś, z czym zgodziłby się każdy twórca, każdy obrońca wolności słowa, każdy maksymalista w sprawie prawa autorskiego i każdy zwolennik kopiowania: zezwolenie na to, żeby kanały przeznaczone dla odbiorców były kontrolowane przez garstkę urzędników, oznacza złe wiadomości dla nas wszystkich. Nie ma znaczenia, że ten słabeusz i zdrajca, FCC, nie stanie w naszej obronie. Nie ma znaczenia, że CRTC (Kanadyjska Komisja ds. Radia Telewizji i Telekomunikacji, ang. Canadian Radio-television and Telecommunications Commission) albo brytyjski Urząd Telekomunikacji (Ofcom) nie są wcale lepsze ani to, że regulatorzy na całym świecie są kompletnie nieskuteczni. Dla nas to jest ważna walka. Walka o wolność decydowania, kogo i jak będzie można usłyszeć.
Przeł. Maya Pax, Honorata Madej
[1] strażnik (ang. gatekeeper) – w ten sposób określa się serwisy, które kontrolują dostęp do treści, ponieważ mają możliwość decydowania, co dotrze do użytkowniczek i użytkowników [przyp FNP].
Cory Doctorow – jeden z najbardziej poczytnych pisarzy science-fiction, krytyk nowych technologii i rzecznik pokolenia „cyfrowych tubylców”. Autor wielu książek i esejów. Zbiór jego tekstów pod tytułem „Kontekst. Eseje o wydajności, kreatywności, rodzicielstwie i polityce w XXI wieku”, został właśnie wydany w Polsce przez Fundację Nowoczesna Polska.
Cory Doctorow będzie rozmawiał z czytelniczkami w ramach festiwalu CopyCamp w piątek 7 listopada w kawiarni Centrum Zarządzania Światem, o godz.12. Książkę, dostępną na wolnej licencji, można bezpłatnie pobrać lub kupić w wersji papierowej tutaj.