Niedawno rząd praktycznie zlikwidował ośmiogodzinny dzień pracy. Teraz zabiera się za pięciodniowy tydzień.
Stoimy przed realną możliwością utraty weekendu. To dość lubiana i bardzo praktyczna zdobycz ruchu związkowego. Bez weekendu trudno wygospodarować czas na relaks, życie osobiste, obowiązki rodzinne. Pracująca po sześć dni para może długo czekać na wspólny odpoczynek. Pracujący sześć dni rodzic nie ma czasu dla swojego dziecka. O podjęciu w takich warunkach ambitniejszej działalności społecznej ciężko mówić. Jak żyć, pani premiero?
Platforma Obywatelska chce dopuścić w Kodeksie pracy możliwość pracy dłuższej niż pięć dni w tygodniu. Proponować to mają sami zatrudnieni. Nominalna dobrowolność takiego rozwiązania budzi jednak oczywiste wątpliwości. Odmawianie pracodawcy nie jest rzeczą łatwą. Szczególnie jeżeli jak większość Polaków i Polek nie ma się żadnych oszczędności. Odpowiedzialny rodzic, od którego szef zażąda pracy w sobotę, raczej napisze wymagany wniosek, niż zaryzykuje utratę posady. Perspektywa wspólnego weekendu z rodziną siłą rzeczy zejdzie na dalszy plan – czynsz się sam nie zapłaci. Tak więc wybór w wielu wypadkach może okazać się pozorny. Nawet jeżeli odmowa pracy w sobotę czy niedzielę nie musi koniecznie owocować represjami w pracy, to połowa polskich rodziców i tak stanie przed dylematem, czy mieć dla swoich dzieci czas w weekend, czy też zapewnić im wakacje. Taka alternatywa nie powinna nas satysfakcjonować.
Polacy już teraz są przepracowani, ale liczba przepracowanych godzin niekoniecznie przekłada się na wydajność pracy. Bo jak pracownica czy pracownik nie mają szans na prawdziwy odpoczynek i regenerację, to jakość ich pracy spada. A w Polsce za przepracowaniem idzie brak stabilności zatrudnienia.
Ciężko poświęcić się pracy, którą można z dnia na dzień stracić. I ciężko powiedzieć „nie” pracodawcy, gdy prosi nas o pozostanie w pracy. Więc zostajemy.
Tutaj zapewne podniosą się głosy, że Kodeks pracy to i tak przywilej coraz mniej licznych pracowników i pracownic zatrudnionych na podstawie umowy o pracę. Polskie media do mistrzostwa opanowały technikę skłócania poszczególnych grup społecznych – i nie mówimy tutaj o grupach uprzywilejowanych, jak przedsiębiorcy, politycy czy gwiazdy mediów, bo te dogadują się aż nadto dobrze. Większość z nas oburza się raczej na to, że sąsiad wciąż ma jakieś prawa, niż na to, że nas samych tych praw pozbawiono. Powszechną złość budzą raczej Karta nauczyciela czy wcześniejsze emerytury górników niż demontaż Kodeksu pracy. Ale powszechność umów śmieciowych nie może być argumentem przeciwko prawu pracy. Przeciwnie, konieczne jest jego upowszechnienie. Jego obrona leży w interesie wszystkich pracowników.
Niskie w większości płace sprawiają, że tylko niewielka część z nas może żyć na przyzwoitym poziomie. Wyższe płace z kolei często wiążą się z rygorem bezwzględnej dyspozycyjności. Nic dziwnego, że polskie społeczeństwo charakteryzuje się jedną z najniższych dzietności na świecie. Tymczasem Polki emigrujące do Wielkiej Brytanii rodzą na potęgę. To nie jest przypadek. Sześciodniowy dzień pracy z pewnością tu nie pomoże. Tym bardziej, że nie dysponujemy siecią dostępnych publicznych przedszkoli i mało kto ma dostęp do sprawnie funkcjonującego transportu publicznego, a mniejsze miasta i ośrodki wiejskie w weekendy w praktyce w ogóle są go pozbawione.
Elizabeth Dunn, amerykańska badaczka zajmująca się polską transformacją ustrojową, opisała, jak na początku lat 90. pracującym przy taśmie robotnikom i robotnicom przeciwstawiano dynamicznych i mobilnych przedstawicieli handlowych. Przyszłość miała należeć oczywiście do tych drugich. Blask chwały otaczający ten zawód od tamtego czasu nieco przygasł, sama opozycja pozostała jednak w mocy i silnie odcisnęła się na polskim rynku pracy. Jesteśmy jednym z najdłużej pracujących w Europie społeczeństw, pracujemy przy tym w najbardziej niepewnych warunkach, jeśli mierzyć to liczbą umów na czas określony i umów śmieciowych. Całkiem niedawno rząd Platformy Obywatelskiej, wydłużając okres rozliczeniowy, praktycznie zlikwidował ośmiogodzinny dzień pracy. Teraz zabiera się za zniesienie pięciodniowego tygodnia.
Jeżeli elastyczność miała być kluczem do kapitalistycznego bogactwa, to warto zapytać, gdzie się to bogactwo podziało?
Tutaj warto przywołać jeszcze inne statystyki, tym razem dotyczące redystrybucji wypracowywanych dóbr. Udział płac w całości PKB wynosi w Polsce 46 proc., przy średniej w Unii Europejskiej na poziomie 58 proc. Niższy jest tylko na Litwie, Łotwie oraz Słowacji. Jeżeli rządzący przeforsują sześciodniowy dzień pracy, to pewni możemy być tylko tego, że pracować będziemy dłużej, ale już nie tego, że zyski z dodatkowej pracy wylądują w naszej kieszeni.
Warto umieścić starania Platformy Obywatelskiej w szerszym gospodarczym kontekście. Postęp techniczny i wzrastająca wydajność pracy sprawiają, że jest jej coraz mniej. Coraz więcej usług jest automatyzowanych. Nie pracujemy jednak krócej, choć zapewne powinniśmy. Ekonomiści skupieni wokół brytyjskiej New Economics Foundation w głośnym raporcie zaproponowali nawet 21-godzinny tydzień pracy jako optymalny z punktu widzenia społecznego interesu i gospodarczej racjonalności. W polskich warunkach jest to zapewne zbyt daleko idący pomysł, problem polega jednak na tym, że nasze władze wybierają się w zupełnie odwrotnym kierunku. Chcą, byśmy konkurowali tanią i w pełni dyspozycyjną siłą roboczą. Nie tędy droga. Wyścigu z Bangladeszem, Kambodżą czy też otwierającą się na zachodnie korporacje Koreą Północną i tak nie wygramy. Bariery rozwoju polskiej gospodarki leżą po stronie popytu. Te same środki finansowe, które w formie zysków giną gdzieś w odmętach rynków finansowych, mogłyby wspierać lokalną gospodarkę, a co za tym idzie, także zatrudnienie, gdyby w większym stopniu trafiały do kieszeni pracowników. O ile oczywiście ci ostatni będą mieli wolny weekend, żeby te pieniądze wydać.