Kraj

Trzy fałszywe dogmaty w dyskusji o edukacji

Polska szkoła źle uczy, nauczyciele się obijają, pomóc może tylko wolny rynek i konkurencja – słyszymy co rusz w mediach. Tylko czy taka diagnoza jest słuszna?

Większość mediów głównego nurtu nie ma wątpliwości: z polską edukacją jest źle. Trzeba się zabrać za jej naprawę, i to szybko. Główny winowajca – tak zwane przywileje nauczycieli. Rozwiązanie – wprowadzenie konkurencji i urynkowienie. Czy rzeczywiście ta diagnoza jest słuszna, a proponowane rozwiązania dobre? Przyjrzyjmy się trzem dogmatom, które stoją za takim myśleniem.

Dogmat pierwszy: w szkole źle się dzieje

W zasadzie nie ma o czym mówić. Jest źle, co każdy może zobaczyć na własne oczy. Nauczyciele się obijają, korzystają z dwóch miesięcy wakacji, a uczniowie pozostawieni są samym sobie. Polska szkoła to ruina, ma katastrofalny wpływ nawet na narodową drużynę piłkarską. To bardzo silne przekonanie wyznają szczególnie publicyści. Tyle że ma ono niewiele wspólnego z rzeczywistością. Przynajmniej tą mierzalną.

Można mieć zastrzeżenia do testów PISA, jednak ze względu na ich międzynarodowy charakter i w miarę stałą metodologię są jednym z niewielu narzędzi, za pomocą których można zmierzyć efektywność nauczania. Jak wypadamy w tym zestawieniu?

W ciągu dekady nasi uczniowie awansowali z grupy kiepskich do grupy średniaków. Znacząco poprawiły się wyniki egzaminów badających czytanie ze zrozumieniem (awans z 25 na 15 miejsce, z 479 do 500 punktów. Polscy uczniowie podciągnęli się także w naukach przyrodniczych, wyprzedzają m.in. uczniów ze Szwecji, Stanów Zjednoczonych i Niemiec. Jedyne, co kuleje, to wyniki z matematyki, które zbliżają się do średniej OECD.

Wniosek? Dogmat o kiepskiej kondycji polskiej szkoły opiera się na subiektywnym wrażeniu obserwatorów, którzy nie dysponują narzędziami do oceny jakości nauczania. W rzeczywistości polska szkoła uczy coraz lepiej, co oczywiście nie zwalnia nikogo z obowiązku krytycznej obserwacji tego, co się w niej dzieje.

Dogmat drugi: nauczyciele mają przywileje za nic

Hitem medialnych doniesień na temat polskiego szkolnictwa jest ostatnio liczba godzin spędzanych przez nauczycieli „przed tablicą”. Według gęsto cytowanych badań OECD ma to być średnio zaledwie 3,5 godziny dziennie. Tyle że wyliczenia OECD pokazują najwyżej to, co wynika z zapisów Karty nauczyciela, a nie rzeczywisty czas pracy pedagogów w szkole i w domu, w którym są zobowiązani, oprócz prowadzenia lekcji, na przykład do organizowania koła zainteresowań, zajęć wyrównawczych czy uroczystości szkolnych. Raport Education at a Glance wskazuje z kolei, że polscy nauczyciele są ponadprzeciętnie obładowani obowiązkami biurokratycznymi. Zajmują one aż 70 procent ich czasu pracy. Warto w tym miejscu zwrócić uwagę na odwrotną korelację między czasem spędzanym przez nauczycieli przy tablicy a wynikami w teście PISA (wyliczenia własne na podstawie raportu Education at a Glance i wyników testu PISA): im więcej czasu nauczyciele poświęcają na przygotowanie do lekcji, tym lepsze są efekty ich pracy.

Spójrzmy też na zarobki nauczycieli. Mimo ostatnich podwyżek ich przeciętne wynagrodzenia (liczone w stosunku do PKB per capita) są ciągle niższe od średniej dla OECD. Ci zatrudnieni w szkołach podstawowych zarabiają równowartość 76 procent PKB per capita, podczas gdy przeciętna wartość tego wskaźnika w krajach OECD wynosi 120 procent. Dla szkół średnich to odpowiednio 110 (Polska) i 131 (kraje OECD) procent PKB per capita.

Nauczyciele zarabiają sto tysięcy miesięcznie! Magdalena Błędowska o zarobkach nauczycieli

Zostają nam więc nauczycielskie „przywileje”. Czy jest sprawiedliwe, że nauczyciel może skorzystać z rocznego urlopu na podratowanie zdrowia, podczas gdy inni pracują na umowach śmieciowych, w ogóle bez urlopu? Odpowiedź jest prosta: taka sytuacja nie jest sprawiedliwa. Ale nie znaczy to automatycznie, że mamy równać w dół i zamieniać nauczycielskie etaty na umowy zlecenia. Przeciwnie, należy walczyć z umowami śmieciowymi i umożliwić także innym pracownikom korzystanie z rocznych urlopów regeneracyjnych. Proponował to kiedyś minister Boni, ale zostało dawno zapomniane.

Dogmat trzeci: rynek wszystko załatwi

Zwolennicy walki z uprawnieniami nauczycieli wskazują, że sposobem na podniesienie jakości edukacji przy zachowaniu dotychczasowego poziomu wydatków może być urynkowienie szkolnictwa i wprowadzenie konkurencji. Według nich płacić trzeba za wyniki: lepsi nauczyciele mają być lepiej wynagradzani, a gorsi – cóż, o gorszych (zarówno nauczycielach, jak i uczniach) rzadko się mówi.

Rzecz w tym, że to przekonanie nie ma odzwierciedlenia w rzeczywistości. Badania prowadzone przez to samo OECD (Does performance-based pay improve teaching?, PISA in focus, 2012), na które tak chętnie powołują się publicyści przy okazji czasy pracy nauczycieli, pokazują, że efektywność wynagradzenia za wyniki jest dyskusyjna. Taki system działa, gdy nauczyciele w ogóle słabo zarabiają. Jeśli zarabiają dobrze, związek między motywowaniem finansowym a efektami nauczania znika.

Także inne opracowania pokazują, że tak skonstruowane systemy motywacyjne nie przynoszą oczekiwanych rezultatów – choćby prace Rolanda G. Fryera podsumowujące eksperyment nowojorski. W Nowym Jorku w 2007 roku wprowadzono wart 75 mln dolarów program, w ramach którego wynagradzano nauczycieli za wyniki uczniów. Wzięło w nim udział 200 szkół zatrudniających 20 tysięcy nauczycieli. Postępy uczniów badano za pomocą regularnie przeprowadzanych testów. Jeśli szkole udało się osiągnąć wyznaczony cel, mogła dać nauczycielom do 3 tysięcy dolarów premii. Tyle że uczniowie ze szkół objętych programem osiągali wyniki takie same jak inni. A nauczyciele byli tak samo zadowoleni z pracy jak ich koledzy w innych szkołach.

Zwolennikom urynkowienia szkoły i zawodu nauczyciela powinny za to dać do myślenia znakomite wyniki krajów, gdzie system wynagradzania i organizacji szkolnictwa jest dokładnie odwrotny od tego, który proponują. Choćby Finlandii – nauczyciele zarabiają tu tyle samo w całym kraju, niezależnie od tego, jakie wyniki osiągają. W klasie spędzają po cztery godziny dziennie. Silne związki zawodowe (należy do nich ponad 90 procent nauczycieli) pilnują przestrzegania ustalonych reguł. A w klasach uczą się uczniowie ze wszystkich grup społecznych: bogaci z biednymi, zdolni z gorzej przyswajającymi wiedzę. Efekt? Finowie są na drugim miejscu PISA w naukach przyrodniczych i na trzecim w czytaniu.

O co naprawdę chodzi?

Budowana na fałszywych dogmatach argumentacja nie pozwala na właściwe zdiagnozowanie potrzeb polskiej szkoły i nauczycieli. Ale może wcale nie o nie tutaj chodzi, a o obniżenie wydatków na edukację w ogóle. W końcu nieprzypadkowo wrzawa wokół uprawnień nauczycieli i ich wynagrodzeń zaczęła się wtedy, kiedy samorządy, w których gestii leży szkolnictwo, dotarły do granicy zadłużenia.

Czytaj też: Żadnych sentymentów, Karta musi zostać


*Michał Świech
współpracował z GazetąPraca.pl i serwisem Wynagrodzenia.pl. Pisze do GazetyDom.pl, pracuje w agencji interaktywnej. Absolwent Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij