Zbyt łatwo przechodzimy do porządku nad głębszym problemem: przyzwoleniem na inwigilację.
Czy to nie paradoks, że rząd, który od miesięcy zapowiada ograniczenie uprawnień służb specjalnych i zwiększenie nadzoru nad ich działalnością, przechodzi właśnie polityczne trzęsienie ziemi z powodu wymierzonej w niego inwigilacji? Bynajmniej. Przyzwolenie na gromadzenie danych to miecz obosieczny: w pewnym momencie musi też dosięgnąć tych, którzy sami widzą w nim użyteczne narzędzie. Kultura nagrywania politycznych oponentów ma w Polsce długą tradycję. Być może doszliśmy jednak o jedną aferę podsłuchową za daleko: surrealizm tej sytuacji każe się zastanowić, czemu rzeczywiście służy prewencyjna inwigilacja i czy nie warto wreszcie postawić jej tamy.
Wiemy tylko tyle i aż tyle, że prywatne rozmowy najważniejszych osób w państwie były podsłuchiwane (zapewne na przestrzeni dłuższego czasu, bo takie rodzynki nie trafiają się od razu) i że zostały taktycznie wykorzystane przeciwko nim. Doskonała ilustracja dla chętnie powtarzanej przez polityków maksymy: „Jeśli nie masz nic do ukrycia, nie powinieneś się obawiać inwigilacji”. Czytając fragmenty podsłuchanych rozmów, warto przeprowadzić prosty eksperyment – za ministrów i osoby publiczne podstawić własnych znajomych i konkurentów. Czy naprawdę nie zdarza nam się pójść w rozmowie o krok za daleko? Dojść do momentu, który chwilę później w nas samych budzi zdziwienie lub zażenowanie?
Co by było, gdyby nasze ściany wszystko zapamiętywały, a następnie te najlepsze kawałki odtwarzały wyrwane z kontekstu, chłodne, pozbawione wszelkiego uzasadnienia?
Nie bronię intencji podsłuchanych urzędników państwowych. Ze względu na władzę i odpowiedzialność obowiązują ich wyższe standardy, a przede wszystkim ścisłe reguły prawa – które w tej sytuacji działają na ich niekorzyść. Chcę jedynie pokazać mechanizm, jakim karmi się każda forma inwigilacji: nie chodzi o samo zebranie cennych informacji, ani o zrozumienie świata; kluczowa jest możliwość taktycznego ich wykorzystania lub wręcz zmanipulowania. Po co? Aby utrzymać lub zwiększyć władzę.
Takie zabiegi słusznie kojarzymy z metodami stosowanymi przez komunistyczną bezpiekę. W rozmowie z Grzegorzem Chlastą w bardzo sugestywny sposób opowiada o nich sam Bartłomiej Sienkiewicz, który na etapie tworzenia nowego państwa był jednym z odpowiedzialnych za weryfikację i ucywilizowanie „zastanych” służb specjalnych. Coś musiało w tym procesie pójść bardzo nie tak, skoro 25 lat później po głowach rządzących i medialnych nagłówkach regularnie przetaczają się afery podsłuchowe. Oczywiście, nie dowiemy się, kto stoi za nagraniami i w jakim celu je ujawnia. Nawet jeśli rząd zdobędzie te informacje, nie podzieli się ze swoją publicznością. Naszą rolą w tym spektaklu nie jest wiedzieć, ale ulegać emocjom. One lepiej podtrzymują polityczne napięcie niż suche fakty – tym gorzej, jeśli tak banalne jak w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” sugeruje Piotr Niemczyk. Co jest gorsze: niesubordynacja służb specjalnych czy bezkarność i bezczelność paparazzich? Dobre pytanie.
Koncentrując się na szukaniu źródła przecieku i brnąc w insynuacje co do intencji, zbyt łatwo przechodzimy obok głębszego i być może poważniejszego problemu: kultury tajności i przyzwolenia na inwigilację (także prewencyjną), które „spływają z góry”. Czy naprawdę mamy prawo dziwić się kolejnym „taśmom”, skoro od 25 lat nie stworzyliśmy niezależnych mechanizmów kontroli nad służbami specjalnymi, a nasze prawo nadal pozwala na swobodny dostęp do billingów i korzystanie z rozmaitych narzędzi rejestrowania dźwięku (np. mikrofonów kierunkowych) bez kontroli sądu? Co ciekawsze: nagrywanie to opłacalna inwestycja, szczególnie dla mediów: jedyną sankcją za potajemne zarejestrowanie i upublicznienie prywatnej wymiany zdań jest odszkodowanie dochodzone latami na drodze cywilnej.
Piotr Niemczyk sugeruje, że to wszystko wina poluzowania standardów bezpieczeństwa informacji wśród samych rządzących (kto chciałby chodzić wszędzie z ochroną i sprawdzać wentylację, zanim siądzie do kolacji?) i ograniczenia uprawnień chroniących ich służb (zamiast 24 miesięcy na sięgniecie po nasze billingi, obecnie mają tylko rok). Stąd tylko krok do dość brutalnej recepty: więcej inwigilacji uchroni tych, którzy rządzą, przed wpadkami kompromitującymi ich w oczach tych, którzy ich wybierają. Być może.
Ale czy taką demokrację chcemy budować po 25 latach „normalizacji”? Może dla odmiany zaryzykujemy inne połączenie: mniej prewencyjnej i masowej inwigilacji, mniej nagrywania i wycieków do mediów, a więcej rozsądku i gwarancji bezpieczeństwa informacji dla wszystkich: i rządzących, i obywateli?
Czytaj także:
Cezary Michalski, Wunderwaffe Tuska albo jego koniec