Jeśli PiS unarodowi media, jego następcy je sprywatyzują.
Telewizja przyjazna politykom – słowa wypowiedziane niemal dwadzieścia lat temu przez prezesa Ryszarda Miazka po przejęciu TVP od ekipy „pampersów” nie przypadkiem stały się skrzydlate. Polityczny przechył za czasów prezesów najróżniejszych opcji – od postkomunisty Kwiatkowskiego po antykomunistę Wildsteina – był oczywistością krytykowaną głównie przez frakcję tych akurat niedowartościowanych i wołające na puszczy autorytety. Nieliczne próby zmiany tego stanu rzeczy – vide projekt ustawy Obywatelskiego Komitetu Mediów Publicznych – mroziły się na kamień w parlamentarnej zamrażarce. Czy zatem przyjęta już „mała nowelizacja” (władze mediów publicznych mianuje odtąd minister skarbu), a także zapowiedź stworzenia „mediów narodowych”, wnoszą nową jakość?
Owszem, bo dotychczas mianująca władze mediów publicznych Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji nie była prostym pasem transmisyjnym od rządu do newsroomu. Już sama jej kadencyjność, nie pokrywająca się z kadencyjnością parlamentu, i konieczność budowy w niej koalicji były jakimiś ograniczeniami dla rządowej propagandy. Dość przypomnieć, że SLD przez trzy lata rządził Polską z wrogą sobie telewizją, a z „nie-swoją” przez pierwsze lata rządziła PO; dość wskazać, że antyrządowych komentatorów i polityków opozycji nigdy w ostatnich latach nie brakowało. Tak czy inaczej jednak, choć formalnie KRRiT zachowuje swe konstytucyjne uprawnienia („stoi na straży wolności słowa, prawa do informacji oraz interesu publicznego w radiofonii i telewizji”), to została pozbawiona właśnie najważniejszego instrumentu swej władzy.
Etap kolejny reformy mediów – odsuniętej w czasie zapewne ze względu na newralgiczny problem trybu ich finansowania, któremu bacznie przyglądać się będzie Bruksela – sugeruje z pozoru „więcej tego samego”, tzn. więcej ręcznego sterowania przekazem przez rząd w osobie ministra kultury. Naprawdę istotna, jakościowa zmiana polega jednak na zerwaniu z hipokryzją. Zerwaniu niebezpiecznym o tyle, że nawet z partyjnym prezesem media nazywały się publiczne i publiczną misję miały zapisaną w ustawach i statutach. Dotąd zatem możliwy był „rewizjonizm”, względnie „reformacja”: błędy i wypaczenia (partyjna stronniczość) naprawiamy, powracając na grunt zdrowej, pierwotnej idei (misja publiczna) poprzez niezbędne reformy (zmiana finansowania, model zarządzania, etc.).
To podwójnie niebezpieczne. Po pierwsze, w imię czego teraz będziemy krytykować treści i formę przekazu publicznego radia, telewizji i agencji prasowej, jeśli ich misją będzie np. „promowanie wartości i programu zgodnego z wolą większości parlamentarnej”?
Jeśli jedynym sposobem dopuszczenia do głosu w dotychczas publicznych mediach opcji innych niż rządząca ma być wymiana rządu (a właściwie większości parlamentarnej, skoro wprawdzie rząd rządzi, ale prezes kieruje), to 4/5 społeczeństwa (wynik wyborów razy frekwencja) pozostaną wyłącznie media zagraniczne (dostępne faktycznie nielicznym) i prywatne (komercyjne i pozarządowe).
Oczywiście tak długo, jak długo rząd nie zechce posunąć się dalej i nie zastosuje knebli w postaci quasi-cenzury (a’la węgierskie prawo medialne), represji karno-skarbowych wobec mediów czy po prostu powszechnej inwigilacji głoszonych treści w sieci.
Po drugie, formalne upartyjnienie mediów – bo „unarodowienie” w zgodzie z wolą 19,2 procent dorosłych obywateli na inną nazwę nie zasługuje – na dłuższą metę grozi ich likwidacją. Prawo i Sprawiedliwość wzmocni argumenty liberalnych zwolenników prywatyzacji.
Bo skoro media za nasze podatki (opłaty audiowizualne, abonament itp.) mają być wprost rządowe, to może lepiej, żeby ich w ogóle nie było?
Potencjalnie „spalona ziemia” po marszu PiS przez instytucje państwa to nie tyle kontrakty Piotra Kraśki i Tomasza Lisa, ile pozostałe jeszcze resztki wiary choć części obywateli, że instytucje publiczne – kulawe, bezwładne, nieraz i skorumpowane – da się jednak kiedyś doprowadzić do stanu używalności. Kilka lat temu obywatelski projekt ustawy o mediach publicznych rozbił się o ścianę celowej inercji PO; po kilku latach telewizyjnych rządów na przykład Jacka Kurskiego sam pomysł, że media mogą być naprawdę publiczne i realizować jakąś pozapartyjną misję będzie zbyt żenujący nawet dla polskich kabaretów.
Upowszechnienie przekonania, że tylko sfera prywatna, a najlepiej prywatny biznes zagwarantują nam wolność debaty i dostęp do rzetelnych informacji – będące warunkiem koniecznym, by społeczeństwa peryferii przybliżać do centrum – to najbardziej ironiczne i może najbardziej dramatyczne skutki obecnego skoku PiS na media.
Być może największą nadzieję na to, że zagłada mediów publicznych nie będzie totalna i że choć część (kulturalnej, społecznej) misji, albo nawet lepszej rozrywki zostanie uratowana stwarzają słuchacze.
Zwłaszcza niezmiennie profesjonalna Trójka, elitarna Dwójka czy ważna dla starszych pokoleń Jedynka mają swój „tożsamościowy” elektorat, którego przyzwyczajeń i wymaganych standardów żaden dyrektor czy prezes nie może zlekceważyć (o czym boleśnie przekonali się zarówno Witold Laskowski, jak i Jacek Sobala). Rozgłośnie radiowe to zapewne wciąż najsilniejsze przyczółki „cywilizacji mediów publicznych”, właśnie dzięki presji odbiorców, na którą – oby słusznie – liczą zapewne pracownicy Jedynki transmitującej co godzinę na przemian dwie, najpiękniejsze chyba ze znanych nam masońskich pieśni.
**Dziennik Opinii nr 1/2016 (1151)