Katolicy mają głosować tak, jak żąda tego episkopat. Czy szantaż piekłem to nie jest przemoc w czystej postaci?
List arcybiskupa Andrzeja Dzięgi, przewodniczącego Rady Prawnej Komisji Episkopatu Polski, w sposób ujmująco otwarty rozwiewa wszelkie wątpliwości. Kościół katolicki to nie tylko „mistyczne ciało Chrystusa”, zainteresowane „królestwem nie z tego świata”, ale także, a może przede wszystkim, potężna instytucja o zdecydowanie ziemskich, politycznych ambicjach.
Rzecz jasna, wiadomo to już od czasów pierwszego soboru nicejskiego, a więc od 325 roku n.e., kiedy to chrześcijaństwo stało się oficjalną państwową doktryną Imperium Romanum, niemniej jednak, zwłaszcza w ostatnim stuleciu, przywykliśmy naiwnie sądzić, że rozdział tronu i ołtarza jest zasadniczym warunkiem ustroju demokratycznego. Może inaczej: w innych europejskich krajach przywykło się tak sądzić, bowiem polski episkopat oraz polscy politycy od lat skutecznie uświadamiają nam, jak fundamentalnie błędne jest to założenie. Czynią to wszakże w sposób naprawdę niewyszukany, tak choćby, jak Jarosław Kaczyński przemawiający niedawno na Jasnej Górze – z biskupami zasiadającymi na tronach i dobrodusznie, acz powściągliwie kiwającymi od czasu do czasu swoimi imponującymi mitrami. Kaczyński powiedział mniej więcej tyle, że choć państwo i Kościół są teoretycznie imperiami rozłącznymi, to fundamentem wszelkiej moralności oraz wszelkiej państwowości jest właśnie kościelna doktryna. Tak jest, tak ma być i tak będzie. I koniec.
W tym sensie list arcybiskupa Dzięgi – choć spotkał się z kilkoma krytycznymi reakcjami tych polskich duchownych, którym wciąż jeszcze, mimo wszystko, zależy na ocaleniu metafizycznej treści chrześcijaństwa – naprawdę nie powinien być dla nikogo żadnym zaskoczeniem. Tak działa Kościół: głosi pewną doktrynę, a następnie od swoich wyznawców domaga się implementacji tej doktryny w prawnym porządku państwa.
Katolicy mają więc głosować tak, jak życzy sobie tego episkopat, jeśli zaś głosować w ten sposób nie będą – czekają ich rozliczne kary, które przewidziane są w ramach wizji świata oraz wewnętrznych regulacji obowiązujących w tej religijnej wspólnocie.
A jakie to kary, czy raczej jaka to kara główna? Nazwijmy rzecz po imieniu – piekło. Arcybiskup Dzięga daje do zrozumienia – zasłaniając się oczywiście paragrafami z prawa kanonicznego i mówiąc: „to nie ja, to po prostu takie zapisy, ja je tylko relacjonuję” – że politycy, którzy poparli ustawę o leczeniu niepłodności, publicznie nie odwołają swojej decyzji i nie przeproszą, nie pokajają się i nie wyspowiadają przed kapłanem KK, po śmierci pójdą prosto tam, gdzie już na wejściu człowiek żegna się z wszelką nadzieją. W sposób bezdyskusyjny rozstrzyga to artykuł 1035 katechizmu Kościoła katolickiego: „Dusze tych, którzy umierają w stanie grzechu śmiertelnego, bezpośrednio po śmierci idą do piekła, gdzie cierpią męki, »ogień wieczny«”.
Oczywiście – nie ma to wszystko nic wspólnego z ingerencją Kościoła w politykę, broń Boże. Kościół po prostu głosi swoją doktrynę. Tyle że jest ona bezwzględnie i jedynie prawdziwa. Poświadcza to przecież Ewangelia, z której dowiadujemy się, że Jezus jest Bogiem, zaś Ewangelia dlatego jest prawdziwa, że sam Bóg jej prawdziwość gwarantuje, co wiemy właśnie z Ewangelii, w której napisane jest, że tym Bogiem jest Jezus. I tak dalej, to koło kręci się oczywiście w nieskończoność, stanowiąc doskonały przykład samouzasadniającego się teoretycznego perpetuum mobile. Kościół jest jedynym dysponentem właściwej interpretacji Ewangelii, co wiadomo nie tylko z samej Ewangelii, ale także z pism dostojników Kościoła, w których takie właśnie jej rozumienie przedstawiają. Nie sposób żadnej szprychy w tym kole naruszyć, jest to bowiem system wielokrotnie w swoim autotelizmie doskonalszy nawet od freudowskiej psychoanalizy.
Warto więc może tylko przypomnieć, że już naprawdę od dawna wiadomo, jak takie myślowe konstrukcje działają. Wiadomo także, że rozumowania, na których się opierają, są chytre, niewywrotne i nic nie mówią nam o rzeczywistości, sporo natomiast o umyśle tego, kto wprawia je w ruch i czerpie z nich korzyści. Wiadomo również, że takie pojęcia, jak „Bóg”, „piekło” albo „grzech”, należą do porządku wyobrażeń silnie oddziałujących na psychikę, zagnieżdżających się w niej bardzo głęboko, zawiadujących emocjami i motywacją. Ponieważ nic jednak o pozaumysłowym istnieniu tych bytów powiedzieć się nie da – nie ma bowiem jak sprawdzić czy one rzeczywiście istnieją, nie ma jak stwierdzić ich realności – postanowiono w pewnym momencie zrezygnować z traktowania ich na równi z tym wszystkim, czego możemy się faktycznie dowiedzieć przy użyciu uczciwych narzędzi poznawczych.
Stąd właśnie postulat rozdzielności Kościoła i państwa. Nie z jakiegoś widzimisię, a z prostej konstatacji, że religia, choć prezentuje się jako zwarty zespół bardzo radykalnych tez o świecie, nie potrafi na poparcie tych tez przedstawić dosłownie niczego, poza średnio przekonującym argumentem, że tak napisano w świętej księdze, która jest święta, bo tak mówi Kościół, a zarazem udziela Kościołowi niekwestionowanej władzy i trzeba tę władzę honorować, ponieważ jest święta.
Nie zmienia to oczywiście faktu, że formacja religijna trwa w najlepsze, że w szkołach publicznych naucza się katechezy na prawach biologii i matematyki i że od najwcześniejszych lat przesiąkamy wszyscy religijną symboliką i wyobraźnią – co, biorąc pod uwagę wspomnianą emfatyczność tej symboliki, ma na celu także spowodowanie, że ze strachu przed piekłem i wiecznym potępieniem będziemy, kiedy już dorośniemy, głosować dokładnie tak, jak sobie życzą przedstawiciele Kościoła. Trzeba przyznać, że jest to bardzo sprawnie pomyślany system wychowawczy – a że działa, a przynajmniej działał przez długi czas, nikogo przekonywać specjalnie chyba nie trzeba.
Słyszałem kiedyś opowieść o wiekowym profesorze fizyki, przekonanym ateiście, który gdy znalazł się w stanie bezpośredniego zagrożenia życia – a zarazem w stanie obniżonego progu świadomości – zaczął nagle wzywać „księdza z olejami”. Po dojściu do siebie był tym swoim wezwaniem srodze przerażony, nie dlatego, iż uświadomił sobie jak daleko odszedł od „prawdziwej wiary”, ale dlatego, że zrozumiał jak głęboko zakodowano w nim irracjonalny lęk przed śmiercią i ostateczne władztwo kościelnych kapłanów, którzy jako jedyni w tej granicznej sytuacji mogą rzekomo dostarczyć fundamentalną pomoc – o ile, rzecz jasna, odpowiednio się przed nimi ukorzymy.
Czy nie jest to przemoc w czystej postaci? Czy nie jest to skrajne nadużycie? Czy tego rodzaju formacja – grająca na najbardziej pierwotnych lękach i instynktach – nie jest najwyższą, a raczej najniższą, formą uwiedzenia w imię władzy i posłuszeństwa tym, którzy najpierw wytwarzają chorobą, potem nią zarażają, a na końcu spieszą z lekarstwem, które wszakże podadzą tylko warunkowo, tylko wtedy, kiedy okażemy wobec nich odpowiednią pokorę?
Regulacje przestrzeni publicznej w liberalnej demokracji zakładają ochronę obywateli przed szczególnie drapieżnymi formami manipulacji. Nie wolno stosować podprogowych reklam, nie wolno oszukiwać w umowach, nie wolno zastraszać i stosować przemocy. Bardzo starannie sprawdza się, czy politycy nie mogą podlegać szantażowi, dba się – przynajmniej w teorii – o to, żeby polityk nie był powiązany z rozmaitymi grupami interesów, które będą za jego pośrednictwem realizowały jakieś swoje machinacje. Zazwyczaj oczywiście chodzi o relacje biznesowe albo lęk przed ujawnieniem obyczajowych skandali.
Ale czy szantaż piekłem nie należy przypadkiem do tej samej kategorii? Czy ktoś, kto podlega organizacji stosującej tego rodzaju narzędzia, może być autonomicznym politykiem, podejmującym niezawisłe decyzje w imię dobra swoich wyborców?
**Dziennik Opinii nr 218/2015 (1002)