Kraj

Standing: Nowa klasa – prekariat

Prekariusz nie ma energii i czasu na aktywność artystyczną, polityczną i towarzyską. Jego życie jest skolonizowane przez pracę.

Jakub Dymek: Po pańskim wykładzie w Warszawie przybiegła do mnie znajoma, głośno obwieszczając: „Nie ma już klasy średniej! Nie ma!”. Naprawdę klasa średnia nie istnieje? Bo mnie wydaje się, że jest masa osób – z pewnością w Polsce – które podejmują takie wybory społeczne, polityczne i konsumpcyjne, jakby byli bardzo mocno osadzeni w rzeczywistości mieszczańskiej klasy średniej właśnie. Niezależnie od okoliczności, które bywają i dla tej grupy niekorzystne, spychając jej członków niżej.

Guy Standing: Używanie starych etykiet stało się bezużyteczne. „Klasa średnia” może oznaczać wszystko. Musimy sobie zdać sprawę, że porządek klasowy jest dziś dużo bardziej pokawałkowany. Mamy plutokrację z jej olbrzymim wpływem na politykę i majątkami, daleko pod nimi znajduje się grupa salariatu – dziś będąca już w mniejszości – która ma pewne posady i stabilne pensje, długotrwałe umowy, wakacje. Te grupy nie znikną…

…to znaczy nie od razu?

Raczej nigdy nie znikną. Przynajmniej przez wiele lat. Różnica między „kiedyś” a „dziś” jest przede wszystkim taka, że liczebność klasy, która cieszy się stabilnością, maleje. W Polsce, Wielkiej Brytani, USA coraz mniej osób może pozwolić sobie na sposób życia, który pan nazywa „klasą średnią”. I oni też boją się utraty tego, co mają, choć większość z nich raczej swój status zachowa. Bać się mogą o swoje dzieci, o to, że one wejdą w szeregi prekariatu – klasy doświadczającej niepewności, pozbawionej narracji towarzyszącej życiu zawodowemu, pracującej na posadach najbardziej narażonej na wahania systemu. Rodzice dzisiejszych prekariuszy są częściowo świadomi tego zagrożenia i chcą mu przeciwdziałać. Ale część z nich wciąż głosuje za neoliberalnymi reformami.

Powiększanie się szeregów prekariatu każe przemyśleć lewicową strategię. Potrzeba polityki skierowanej właśnie na problemy prekariatu. Ona będzie możliwa tylko dzięki politycznej mobilizacji tych, którzy dziś są z systemu wyłączeni, przynajmniej z konwencjonalnej polityki. Stąd bierze się też frekwencja wyborcza w granicach 30–40 procent.

Frekwencja to też kwestia ograniczania praw wyborczych, a ściślej: utrudnień w głosowaniu. Wybory wciąż mają XIX-wieczną formułę. Niezameldowany, jak ja, mieszkaniec czy mieszkanka Warszawy…

…jest w mojej teorii półobywatelem. I to jedna z cech prekariatu – niemożność udziału w procesie wyborczym i pełnego korzystania z praw politycznych. Coraz więcej osób ma problem, żeby legalnie i bez problemu uczestniczyć w wyborach. Najlepiej widać to na przykładzie USA, gdzie władze od pewnego czasu ciągle zmieniają i usztywniają prawo, by wykluczyć pewne grupy z głosowania.

Mamy więc ludzi, którzy nie chcą stracić dotychczasowego statusu. Ale i ten salariat, któremu grozi osunięcie się niżej, i prekariat reagują bardzo konswerwatywnie – jedni i drudzy krzyczą „precz z państwem, ZUS-em, podatkami” i dogmatycznie powtarzają, że „prywatne zawsze działa lepiej niż publiczne”.

Wielu ludzi, którzy doświadczają niepewności typowej dla prekariatu, ma poczucie, że „skurczył im się czas”. Są przekonani, że ich doba jest za krótka, żeby zaangażować się społecznie albo spróbować pojąć zasady rządzące debatą publiczną. To też ci sami ludzie, którym najintensywniej wciskane są medialne frazesy. Spójrz na te reklamy za oknem! Jest naprawdę zimno i paskudnie, a tu widzisz krzyczące do ciebie hasło: „Kup sobie słoneczne wakacje last minute!”. Pula możliwości, którą się im przedstawia, jest bardzo ograniczona.

Debata polityczna jest zdominowana przez neoliberalizm. Pokonanie hegemonicznego słownika jest olbrzymim wyzwaniem. Kluczowe słowo to prywatyzacja. Co ona oznacza dla prekariatu? Przekazywanie usług publicznych w prywatne ręce i robienie z nich narzędzia zysku uderza w tę grupę bezpośrednio. Publiczny park, woda, przestrzeń to zasoby, które są niezbędne w codziennym życiu. Prywatyzując je, stwarzamy sytuację „kontrolowanego niedoboru”: pojawiają się konkretne ograniczenia w dostępie, które można pokonać, tylko jeśli ma się pieniądze i czas. Pieniędzy i czasu zazwyczaj nie brakuje plutokracji, ale oni mają własne ogrody, rezydencje, domki letnie, helikoptery i możliwość ucieczki do ciepłych krajów. Problem dostępu do wypoczynku i rekreacji – a to tylko jeden z przykładów – dotyka innych grup. To było widoczne w przypadku parku Gezi w Stambule, który stał się ośrodkiem mobilizacji politycznej. Wielu ludzi uderzył fakt, że zostanie im odebrane coś wspólnego. Dlatego też kategoria commons, czyli dóbr wspólnych, robi wielką polityczną karierę na południu Europy.

Robi dużo większą karierę tam niż gdziekolwiek indziej. Widać to w naszych rozmowach z przyjaciółmi z Włoch, Grecji, Hiszpanii.

Nie tylko tam! Widać to w i Brazylii, i w Szwecji. Skupienie się na commons jest też tym, co odróżnia nową politykę lewicową od starej socjaldemokratycznej czy związkowej, która wciąż jest skoncentrowana na tworzeniu miejsc pracy dla proletariatu. Pozwala też jasno odróżnić się od polityki salariatu i elit, bo im w niewielkim stopniu zależy na tym, co wspólne. To też tłumaczy, dlaczego wiele politycznie zorientowanych prekariuszek i prekariuszy ciągnie w stronę zielonej lewicy. Czasem nawet przedkładają sprawy ekologii i środowiska nad inne, by potem dołączyć do nich sprawy emancypacji i równości. To symptom dobrej zmiany. 

Gdy mówił pan o rodzicach i ich obawach, przypomniał mi się taki obrazek z kampanii wyborczej w USA z tego roku. W całej Ameryce toczą się walki o wyższą płacę minimalną, a republikanie wypuszczają spoty: „Twoje dzieci chcą wyższej płacy minimalnej? Żaden rodzic nie chce, żeby ich dzieci mierzyły tak nisko” – co ma sugerować, że to biznes i przedsiębiorczość są odpowiedzią na problemy, nie żadne odgórnie ustalane podwyżki. Jak pańskim zdaniem ten konflikt wpisuje się w politykę prekariatu?

Popieram walkę o wyższą płacę minimalną, jestem za pracą w godnych warunkach i za cywilizowane wynagrodzenie.

Muszę jednak zwrócić uwagę, że podwyżka płacy minimalnej nie jest odpowiedzią na problemy prekariatu.

Jest wiele sposobów, które wykorzystują korporacje i rządy, że obejść podwyżki, nawet jeśli początkowo je popierają, przyznają, że są słuszne, i widzą pozytywne skutki takich rozwiązań. Przy tak elastycznym systemie pracy, jaki mamy, deklaracje to jedno, a nieograniczone praktycznie możliwości działania wbrew deklarowanym intencjom to drugie. Jak to możliwe? Powiedzmy, że zatrudnia się kogoś na minimalną stawkę, a jednocześnie przez dokładanie nadgodzin czy nowych obowiązków zupełnie niweluje się skutki ewentualnej podwyżki. Można kogoś zatrudnić w ramach elastycznej umowy tak, że pracuje trzy godziny w środę, jedenaście w czwartek, piętnaście w piątek – bilans godzin się zgadza, ale realnie spędza się w pracy więcej czasu za te same pieniądze.

Wyzysk nie polega jedynie na tym, że płaci się za mało. Coraz częściej chodzi o to, że przesuwa się wiele zadań – nietraktowanych jak praca – poza formalne godziny. Nauczyciele wynoszą pracę do domu; to odwieczny przykład, ale łatwo zaobserwować, jak rośnie oczekiwanie, że całą pracę poza tablicą będą wykonywać nieodpłatnie poza szkołą: wystawianie ocen, wypełnianie papierów, doszkalanie się, kontaktowanie z rodzicami. To samo dzieje się w biurach i dotyka „białych kołnierzyków”. Prekariat wykonuje szczególnie dużo związanych z pracą obowiązków – wypełnianie CV, szukanie zleceń, kursy językowe, szkolenia, networking – w czasie, który zupełnie nie jest traktowany jak czas pracy. Tak więc podwyżka płacy minimalnej w tym kontekście jest rozwiązaniem dobrym, ale cząstkowym – otwiera pole do negocjacji, wzmacnia organizacje pracownicze i poszczególne osoby, ale nijak nie dotyka podstawowego problemu.

Czyli?

Konkurencji. Na globalnym rynku musisz się liczyć z tym, że negocjacje płacowe coraz częściej są licytacją w dół, nie w górę. Jeśli w Indiach i Chinach są miliardy ludzi gotowych wykonać pracę za połowę polskiej stawki, to trudno oczekiwać, że sytuacja negocjacyjna polskich pracownic i pracowników radykalnie się polepszy, prawda? Jednorazowa podwyżka płacy minimalnej – jeśli spojrzeć na nią realistycznie, zarówno jak na propozycję polityczną, jak i ekonomiczną – nie jest sposobem na nierówności. Dlatego opowiadam się za gwarantowanym dochodem podstawowym i za rozwiązaniami opodatkowującymi wielki kapitał. Jest jeszcze jedna wielka sprawa: rządowe wsparcie, w postaci bezpośrednich dopłat czy jakiejkolwiek innej, dla olbrzymich korporacji. W imię zadowolenia inwestorów, wolnego rynku, kursów walut i interesów wielkiego kapitału rządzący są w stanie dosłownie sprzedać Polskę. Nie tylko Polskę zresztą, każde państwo.

To fakt, że „tania praca” stała się hasłem reklamowym mającym przyciągać firmy na peryferyjne rynki.

To obrzydliwe. Raz za razem nasze rządy pokazują gotowość, by pójść na rękę inwestorom i korporacjom, którzy robią w ten sposób wielkie pieniądze.

Jeśli lewica nie będzie się tym zajmować, może równie dobrze spakować walizki i iść do domu. 

Walka polityczna o lepsze płace powinna wychodzić z pewnego realistycznego stanowiska: to nie jest cel sam w sobie. Celem jest strukturalna zmiana, która pozwoli wyeliminować doskwierające ludziom poczucie niepewności i niepewne, chwilowe, niedające żadnej obietnicy awansu zatrudnienie. By to było możliwe, należy kompleksowo zająć się problemami, które dotykają dziś prekariat: jego słabą pozycją nagocjacyjną, nierównością szans oraz utratą praw i wolności obywatelskich. Dlatego wskazuję na wielkie dotacje czy ulgi dla korporacji, bo to właśnie one pogarszają sytuację jednostek muszących nieustannie konkurować na rynku. Trzeba to wytykać przy każdej okazji, przypominać o nierównowadze, na której korzystają korporacje, a tracą prekariusze. Nie obok innych postulatów, ale za każdym razem, gdy zabiera się głos, niejako „pakując razem” postulaty równości i ograniczenia przywilejów dla korporacji, dla których nie ma usprawiedliwenia.

W centrum Warszawy wisi licznik długu publicznego, „zegar Balcerowicza”. On wręcz woła o to, żeby mu coś przeciwstawić

Co na przykład?

Można pokazać, że w dzisiejszych problemach gospodarczych nie o sam dług chodzi – to fałszywe i ideologicznie motywowane postawienie sprawy – ale o to, że rząd systematycznie i na różne sposoby przekazuje pieniądze bogatym, a nie robi nic, żeby polepszyć warunki pracy najmniej zarabiających.

Guy Standing, fot. J. Dymek

W zmieniającym się zglobalizowanym rynku coraz większą rolę odgrywają usługi opierające się na aplikacjach, jak taksówki Uber czy wynajem pokoi przez platformę AirBnb. Albo na pracy zdalnej, jak wykonywanie tłumaczeń, call-centers, obsługa księgowa czy informatyczna, przygotowywanie zamówień dla sieci handlowych, zakupy on-line. Taka praca jest sprekaryzowana z definicji. Osoby ją wykonujące nie mają kontaktu ze sobą nawzajem, tylko z programem, który ich pilnuje, lub, w najlepszym wypadku, internetowym pośrednikiem.

Dzięki tym nowym formom usług mamy niską cenę, ale i pozbywamy się masy pożytecznych rzeczy. Weźmy taksówkarzy. Nie są grupą, którą uważa się powszechnie za uczciwą, wiemy, że zdarza im się wozić pasażerki i pasażerów dookoła miasta, tylko po to, żeby nabić licznik. Mamy dwie opcje: pierwsza to lepsze standardy pracy dla taksówkarzy i korporacji taksówkarskich, takie, żeby nie dało się oszukiwać. Może je wymusić większa wspólnota, na przykład kierowców i klientów. Druga opcja to wolna konkurencja, czyli zupełny brak standardów pracy, ale za to ceny, które pozwalają wypchnąć z rynku całą dotychczasową branżę taksówkarską. Wiemy, który model dziś wygrywa. Wydaje mi się, że wysokie standardy – które mogłyby być podtrzymywane przez organizacje branżowe – są dobrą odpowiedzią. Bo jeśli wybiorę „smartfonową taksówkę” zamiast normalnej, sam jako klient ponoszę ryzyko, że nie dostanę dobrej usługi. Jeśli dzwonię po elektryka z ogłoszenia, a nie certyfikowanego specjalistę z branży, ryzykuję, że spali mi instalację w domu. Trzeba pozwolić ludziom wybierać gorzej, jeśli chcą, ale poszczególne zawody powinny bronić się przed nieuczciwą konkurencją.

Ale ja mówię o pracownikach, nie klientach. Jeśli chce się krytykować model biznesowy oparty na taniej i nieregularnej „mikropracy” – a to przesądza o sukcesie biznesowym wielu aplikacji – trzeba zająć się prawami pracowniczymi, nie ceną. Tylko że gdy podkreśla się, że takie usługi oznaczają faktycznie oszczędzanie na pracowniku, brak ubezpieczenia, stabilności i całkowitą zależność od klienta i pośrednika, trzeba się zderzyć z liberalną opowieścią, że „oni sami tego chcieli, nikt ich nie zmusił”.

Jeśli chcemy dać ludziom minimum zabezpieczenia, musimy zaoferować pracownikom tych nowych sektorów specyficzne dla nich regulacje prawne i zapewnić możliwość odmowy pracy na takich warunkach. To jeden z argumentów za gwarantowanym dochodem podstawowym. Pracownice i pracownicy muszą mieć możliwość powiedzenia głośnego i zdecydowanego „nie!”. Brak jakiejkolwiek znaczącej siły negocjacyjnej po stronie pracujących jest olbrzymim problemem. Dotyka i osłabia dziś większość branży, a zmierzamy do momentu, kiedy ta nierównowaga będzie właściwie powszechna.

Gdy konkurujemy z innymi, pracując zdalnie – gdziekolwiek odbywa się ta praca, czy to w domu, czy kawiarni, czy w jakimkolwiek punkcie z dostępem do internetu – nie wiedząc nawet, z kim konkurujemy, bo wszyscy są anonimowi, możemy tylko godzić się na wciąż gorsze i gorsze warunki. Bo ktoś nas przelicytuje i zrobi taniej to tłumaczenie, napisze ten artykuł taniej i szybciej. A jeśli jesteś freelancerką i przy okazji młodą mamą z dzieckiem, nie możesz pozwolić sobie na odmawianie zleceń, nawet za małe stawki.

Jak podejść do tego problemu? Można wyeliminować pracę, która odbywa się bez żadnych umów. Czyli nie traktować jako ważnych zobowiązań, które tak naprawdę są pracą, ale nie reguluje ich umowa czy kontrakt. Można też zapewnić tanią i szybką drogę prawną, która będzie dostępna dla osób, których pozycja na rynku pracy jest bardzo wrażliwa i które potrzebują ochrony – by mogły upomnieć się o uczciwe warunki i terminowe rozliczenia. Koniec końców wszystko sprowadza się jednak do tego, kto i jak może negocjować, wracamy więc do związków i organizacji pracowniczych. To też można załatwić. Rządy mogą wspierać takie ciała, bo na taniej sile roboczej i „wyoutsourcowanych” pracownikach stoi niejedna gospodarka, nie tylko polska. Ochrona i gwarantowane zarobki minimalne dla stażystek i stażystów to kolejny element takiego planu.

Mówi pan, że potrzebna jest mobilizacja polityczna prekariatu. Ale doskonale wiemy, że ludzie pracujący po kilkanaście godzin na dobę nie mają czasu na aktywizm, a nawet na udział w życiu politycznym w ogóle. Tymczasem część lewicy czy ruchów alternatywnych domaga się większej liczby referendów, demokracji bezpośredniej, konsultacji społecznych. Na ile świadomy i aktywny udział w polityce jest realną perspektywą dla ludzi, którzy nie mają czasu na właściwie cokolwiek poza pracą?

Myśle o tym podobnie, ale nie w samej pracy problem. Życie ludzi nie jest skolonizowane tylko przez pracę, ale też przez różne wymogi, którym trzeba sprostać. Wreszcie: przez kapitał i państwo, które mówią ludziom o kolejnych rzeczach, które muszą robić, choć nie chcą. To wykrawa z życia czas na prawdziwy wypoczynek i prawdziwą partycypację polityczną. Patrzymy na reklamy, które mówią nam, co kupić i co jeszcze zrobić, więc spędzamy jeszcze więcej czasu pracując, żeby na to zarobić. „Sprekaryzowany umysł” to brak energii i czasu na aktywność artystyczną, polityczną i towarzyską.

Politycznie dojrzałe społeczeństwo potrzebuje edukacji politycznej i medialnej. Nie można brać udziału w referendum czy procesach demokracji bezpośredniej, jeśli nie wie się, jak to działa, nie ma się czasu zapoznać z propozycjami ani przedyskutować ich z kimkolwiek. W dzisiejszych realiach zdecydowana większość społeczeństwa jest skazana na frazes. Taki, jaki akurat w danej chwili jest na rękę prezesom korporacji, mediom i partiom. Ktokolwiek lepiej wykorzysta ten frazes i pokaże bardziej przyjazne kamerom twarze, wygra.

Nie sądzę, że więcej referendów jest odpowiedzią na kryzys reprezentacji w czasach utowarowionej polityki i spłycającej się demokracji.

Więcej głosowań i kampanii w tej czy innej sprawie to też ryzyko, że stanie się coś podobnego jak w USA. Tam fundacje i think-tanki miliarderów (najgłośniejszymi są bracia Koch) wydają olbrzymie pieniądze, żeby takie kampanie toczyły się pod ich dyktando. Zdaje się, że w ostatnich wyborach wszyscy popierani przez Kochów politycy i polityczki zdobyli mandat. Ważne jest, żeby ludzie mogli podjąć racjonalną decyzję, a nie to, że w ogóle mogą głosować.

Potrzebują więc, całkiem dosłownie, więcej czasu?

Ruch „slow time” – analogiczny do „slow food” – byłby dobrym punktem wyjścia. Powtarzajmy sobie i wszystkim dookoła, że możemy uniknąć pułapki niekończącej się pracy i wymogów. To nie jest niemożliwe. Więcej wolnego czasu oznaczałoby mniej zależności od szefa czy menadżerki, a zarazem więcej pewności co do pracy. Wiele osób czuje, że musi pracować cały czas, bo inaczej stanie się coś strasznego – tymczasem obiektywnie rzecz biorąc, wcale nie muszą. Mimo to pracują wciąż i wciąż, bo to jeden z mechanizmów poradzenia sobie z niepewnością w każdej dziedzinie życia. Prekariat to pułapka.

Guy Standing – brytyjski socjolog i ekonomista, specjalizujący się w badaniach nad rozwojem. Jego książka „Prekariat. Nowa niebezpieczna klasa, które właśnie ukazała się  Polsce nakładem PWN, przyczyniła się rozpowszechnienia pojęcia prekariatu i rozpoczęła światową debatę o sytuacji „chwiejnego zatrudnienia”. W 2014 r. ukazała się również jej kontynuacja pt. „A Precariat Charter: From Denizens to Citizens”.

***

Artykuł powstał w ramach projektu Europa Środkowo-Wschodnia. Transformacje-integracja-rewolucja, współfinansowanego przez Fundację im. Róży Luksemburg

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij