Naszym osiągnięcie nie jest Sala Kongresowa, ale dziesiątki spotkań w terenie w całej Polsce.
Cezary Michalski: Wygląda na to, że politycy, którzy w ogóle pojawili się na tegorocznym Kongresie Kobiet, albo nie mieli wam nic do zakomunikowania, jak prezydent Bronisław Komorowski, albo, jak premier Donald Tusk czy nawet Agnieszka Kozłowska-Rajewicz, nie mieli do zakomunikowania nic optymistycznego.
Magdalena Środa: Kongres nie jest dla polityków. Nikt nie oczekiwał od prezydenta ani nawet od premiera jakichś programów czy obietnic. Prezydent pojawił się głównie dlatego, że poprosiła go o to żona; tematem Kongresu było partnerstwo, więc bardziej naturalne było to, że przybyli we dwójkę, przywitali gości (w należytej jak na Kongres kolejności, to znaczy najpierw żona…) i pojechali. Chodziło raczej o to, by kongresowiczki, które przyjechały z całej Polski, czuły się docenione, miały poczucie, że są na ważnej imprezie, a w każdym razie takiej, której nie bagatelizuje władza. Premier starał się natomiast wytłumaczyć z tego, co zrobił w minionym roku dla kobiet, a raczej czego nie zrobił i dlaczego. I to było smutne. Było też wielu polityków, którzy chcieli przyjść i domagali się jakiegoś zaproszenia. Ale takich zaproszeń nigdy nie ma, wystarczy się zarejestrować i być kobietą, ewentualnie mężczyzną rekomendowanym przez kobietę. Kilku się więc poobrażało, inni, jak niezawodny poseł Kalisz, przyszli. Przyszedł też niestety premier Piechociński, ale zrobił to tylko po to, by pobrylować później w mediach społecznych głupim seksistowskim dowcipem. Natomiast jeśli chodzi o Agnieszkę Kozłowską-Rajewicz, to jest „w dołku”, bo mimo że to bardzo pracowita i bardzo rozsądna osoba, jest obecnie strasznie atakowana przez prawicowe organizacje. Jeszcze do tego nie przywykła. Ale naprawdę bardzo dobrze pracuje, tylko rzeźbi piórkiem w kamieniu, stąd brak optymizmu.
Zatem Donald Tusk powiedział na Kongresie, że w obecnej sytuacji niewiele więcej może zrobić, jeśli chodzi o kwestie emancypacyjne, równościowe, o związki partnerskie. A Bronisław Komorowski w ogóle niewiele powiedział. Czy rzeczywiście kobiety, które przyjechały z całej Polski, poczuły się od tego lepiej?
Ale to nie jest Kongres władzy! One nie przyjechały na Kongres w oczekiwaniu, że prezydent im coś obieca, w ogóle nie wiedziały, że prezydent będzie. Poza tym to jakaś naiwność lub przejaw tradycyjnego patriarchalizmu – oczekiwać, że jak gdzieś pojawi się Bardzo Ważny Polityk, to coś nadzwyczajnego się stanie lub coś nadzwyczajnego zostanie wypowiedziane. Na Kongresie ważne było to co w środku, a nie początek i koniec.
Jak zatem oceniacie dzisiejszą sytuację polityczną w Polsce, jeśli Tusk albo Kozłowska-Rajewicz rzeczywiście przedstawili ją na Kongresie w sposób wiarygodny?
Nie mam powodu, by odmawiać im wiarygodności.
Właśnie dlatego, że byli wiarygodni, ocena sytuacji politycznej i emancypacyjnej w Polsce jest zła.
Sprawy, które w jednych krajach zostały przeforsowane z problemami, w innych bez problemów, np. związki partnerskie, małżeństwa dla wszystkich, prawa reprodukcyjne kobiet, konwencja antyprzemocowa, w Polsce natrafiają nawet nie na przeszkody, ale na beton. Beton złożony z facetów robiących karierę nawet nie tyle w polityce, ile w (albo przy) Kościele, który w Polsce stał się przybudówką PiS. A kluczem do tej kariery jest dziś wykluczanie innych. Jak w średniowieczu polski beton odtwarza społeczną hierarchię, gdzie na górze są biali mężczyźni, katolicy, narodowcy, smoleńszczycy, kibole; poniżej ci, z którymi trzeba się jakoś liczyć (Duda i Kukiz?), a na samym dnie motłoch, czyli kobiety i „obcy”: geje, cudzoziemcy, lewacy, wrogowie różnej maści, żyjący w Polsce z ograniczonym zestawem praw, bardzo niewielkim dostępem do ośrodków władzy, nieobecni w mediach…
Dlaczego w takim razie większość tych polityków gra do jednej bramki, walczy o elektorat prawicowy, jakby nie było centrowego, nie mówiąc już o lewicowym?
Polska stała się krajem zaczarowanym, jak w niektórych bajkach, w których czas się cofnął. Czego się nie dotkną politycy, staje się omszałe, ciemne, średniowieczne. Spotkania partyjne odbywają się w klasztorach, po salach wykładowych grasują narodowcy ze swoimi XIX-wiecznymi ideami, w szkołach dzieci są przygotowywane do życia w nieistniejącym społeczeństwie, ludzie pielgrzymują, wierzą w cuda i gotowi są rozpalać stosy dla tych, którzy nie podzielają ich wiary. Lewica jakoś temu nie przeciwdziała. Gdzie zresztą jest lewica, gdzie orędownicy nowoczesności, postępu, zmiany, równości i wolności? SLD w stylu identycznym jak Europa Plus walczy o miejsca w europarlamencie. No i o poparcie, choć nikt nie wie o poparcie dla czego. Na tym tle Tusk wychodzi (jeszcze) na jakiegoś męża opatrznościowego. Kongres jest mu wdzięczny za kwoty, no i podpisanie konwencji antyprzemocowej, choć myślę że do ratyfikacji szybko nie dojdzie, bo prace idą opornie, a polskie średniowiecze rośnie w siłę. Tusk zresztą też je wsparł, mianując Gowina.
Z tego, co mówisz, wynika, że ze wszystkich choćby minimalnie nadających się na sojuszników emancypacji ugrupowań parlamentarnych, czyli Platformy, SLD, Ruchu Palikota, wykluwającej się nieustannie Europy Plus, to Platforma wydaje się wam dzisiaj partnerem najbardziej przewidywalnym. Czy w ogóle jest taka hierarchia?
Trudno tak powiedzieć, gdyż w składzie Kongresu jest również wiele kobiet lewicujących, którym Platforma programowo nie odpowiada. Ale na bezrybiu i rak ryba: PO wciąż tworzy dość szerokie spektrum polityczne, tli się tam ciągle jakaś nadzieja, która zgaśnie wraz z nadejściem PiS i innych partii kościelno-narodowych. Jestem pesymistką, Kościół po raz kolejny wygrywa walkę o władzę nad językiem, pojawiła się ostatnio „ideologia gender”, którą starszy. Sytuacja kobiet w Polsce stanie się więc jeszcze gorsza. Zatem to, co mówię, to nie jest entuzjazm dla Platformy, ale rozumienie całego politycznego kontekstu, który jest fatalny.
Jeśli ta diagnoza polskiej polityki parlamentarnej jest tak pesymistyczna, a przed nami wybory europejskie, samorządowe, parlamentarne i prezydenckie, jaką polityczną strategię ostatecznie przyjmie Kongres, i szerzej, środowiska kobiece?
Wybrałyśmy opcję najbardziej bezpieczną i szeroką, która niczego ostatecznie jednak nie zamyka. Powołujemy Radę Polityczną, która będzie się składała głównie z takich osób jak Fuszara, Zielińska, Graff, często akademiczek, ale z polityczną kompetencją i czasem z politycznymi doświadczeniami.
Celem jest wprowadzenie na listy wyborcze wszystkich możliwych szczebli jak największej liczby kobiet, które deklarują przywiązanie do postulatów Kongresu.
A działania konkretne polegają na tym, żeby na bazie tych postulatów stworzyć spójny program polityczny. Postulatów Kongresu jest trzysta, więc trzeba wybrać takie, które środowiska kobiece najbardziej zjednoczą. Do tego zamierzamy zorganizować w całej Polsce warsztaty i szkolenia dla kobiet uczestniczących lub chcących uczestniczyć w polityce na wszystkich szczeblach i w różnych politycznych nurtach. Chcemy też bezpośrednio wspomagać ich start w wyborach i prowadzić rozmowy z partiami, które – z racji kwot – szukają kompetentnych kobiet na listy wyborcze. Ważne są dla nas wybory samorządowe, bo one w mniejszym stopniu są upartyjnione. I kompetentne kobiety z różnych list partyjnych i środowisk lokalnych, ulokowane w samorządzie, mogą wiele zrobić.
Czyli raczej lobbing i pomoc kobietom obecnym w polityce, ale bez własnego sztandaru partyjnego? Być może tworzenie w ten sposób kadr dla przyszłej struktury politycznej?
Taki jest pomysł. Natomiast nie wiem, co będzie z wyborami do europarlamentu. One są bardziej upartyjnione. Jesteśmy oczywiście kokietowane przez panów, by startować z różnych list. Ale właśnie taka jest logika tych wyborów. Panowie kokietują, żeby mieć wsparcie, ale tam się będzie toczyła bezpardonowa walka, w której każda partia będzie promować własnych „bohaterów”. Tak jak to było na Kongresie Lewicy zorganizowanym przez SLD, gdzie gwiazdą była Joanna Senyszyn, notabene przykład polityczki, która gra wyłącznie na siebie, a Katarzyna Piekarska, która jest naprawdę kompetentna, prawie nie zabierała głosu.
A co do ewentualnej własnej inicjatywy politycznej środowisk kobiecych, to na Kongresie uczestniczki wypełniały ankietę, jak mamy w polityce istnieć, czy wspierając kobiety na różnych listach, lobbując za własnymi postulatami, czy też może Kongres powinien przekształcić się w partię. Większość tego nie chciała. Ale ostatni panel, właśnie polityczny, w którym wystąpiły m.in. Wanda Nowicka i Manuela Gretkowska, był tak elektryzujący, że po nim wiele kobiet mówiło, że marzą o własnej partii, chcą ryzykować, być „niegrzeczne” i mieć realny wpływ na życie kraju. A do tego partia jest niezbędna.
Zatem istnieje potencjał, ale wciąż bierny, niezorganizowany. Od was jako liderek zależy, co z tym zrobicie. Ale jak rozumiem, nie ma ostatecznej decyzji.
Jest strasznie dużo rozbudzonych nadziei. I na działania społeczne, i na to, żeby wszystko połączyć i spiąć politycznie. Jest energia, wola działania i czas. Trzeba to wykorzystać, by ochronić Polskę przed nowym średniowieczem. Przede wszystkim musimy mieć dostęp do mediów. Piotr Pacewicz wystąpił na Kongresie z filmem na temat milczenia kobiet w mediach: spośród wszystkich gadających głów na 71% mężczyzn jest zaledwie 19% kobiet. W programach publicystycznych, np. u Moniki Olejnik, na 28 facetów przypadają 3 kobiety (i to często „w pęczkach”), w programach Paradowskiej – identycznie albo gorzej. Opinia publiczna jest więc zdeformowana przez patriarchalizm. To jest chore. Chcemy ten film rozsyłać do różnych decydentów medialnych, do dziennikarzy i dziennikarek. Chcemy poprosić KRRiTv o monitorowanie udziału kobiet i mężczyzn w programach opiniotwórczych. Ale z najciekawszą inicjatywą wystąpiła Agnieszka Holland, przypominając, że nim się wejdzie do polityki, trzeba mieć własne media. Będziemy pracowali nad tym, by założyć własne media, telewizję internetową.
Do tej pory jest to domena „antysystemowej prawicy”.
Tak „antysystemowej”, że ma już dziesiątki takich mediów, internetowych, papierowych, telewizyjnych. No i tysiące kazalnic w kościołach i kaplicach po całej Polsce.
Zarzucono wam, a zrobiły to kobiety z PiS, że chodzi tu wyłącznie o „celebrytyzm”, że parytety w polityce czy mediach to nie są prawdziwe problemy polskich kobiet.
Znane kobiety z Kongresu naprawdę nie mają kłopotu z dostępem do mediów, a nawet do władzy. Żadna liderka na Kongresie nie walczy o miejsce w polityce dla siebie, bo najczęściej już je miała i często tych doświadczeń powtarzać nie chce. My w ogóle mamy inny rodzaj myślenia. Kongres nie jest nastawiony na liderki, jest nastawiony na prowincję, na aktywizowanie kobiet z całej Polski wokół problemów, które one same definiują i które są dla nich ważne. I to ich miejsce w mediach czy polityce ma być dźwignią dla rozwiązania tych społecznych problemów. Na przykład w Tomaszowie Mazowieckim był problem niesprawności, w Pile – bardzo tradycyjnie – problem macierzyństwa.
Bardzo wielu komentatorom trudno to pojąć, że w Kongresie politykę buduje się, opierając się na aktywności regionalnej i że kongresowe „celebryki” pełnią funkcje usługowe, to znaczy przyjeżdżają tam, gdzie trzeba wesprzeć jakąś inicjatywę, a nie tam, gdzie się spodziewają, że to je ktoś wesprze.
Nawet „Gazeta Wyborcza”, która współdziała przy tylu akcjach promujących równość, od dwóch lat w dzień Kongresu oddaje pierwszą stronę na komentarz Aleksandrze Klich, która na Kongresie nie bywa, a z uporem maniaka Kongres stara się zdyskredytować, pisząc coś bezsensownego o feministkach i celebrytkach.
Jednocześnie jednak Piotr Pacewicz był autorem filmu, który sama pochwaliłaś.
Oczywiście, ale dla nas naprawdę kluczowe jest przebicie się do opinii publicznej z prawdziwym obrazem Kongresu, który nie jest piramidą dla liderek, ale wodospadem płynącym z góry na dół. Największa nasza aktywność to nie zjazd w Warszawie, w Kongresowej, ale dziesiątki regionalnych spotkań w terenie. Właśnie je zaczynamy.