Kraj

Ryś: Opresja tożsamości, opresja deklaracji

Byli sobie kiedyś w Polsce lekarze niezdeklarowani. Pamiętacie to jeszcze?

Jedni byli bardziej uduchowieni, inni mniej. Jedni byli katolikami, inni nie. Jedni korzystali z klauzuli sumienia, inni nie. Jedni drugim (jakoś szczególnie) nie wchodzili w paradę, jedni nie opowiadali się przeciwko drugim. Ta „sielanka” mogła trwać do dzisiaj. Mogła, ale nie trwa, za co serdeczne „Bóg zapłać” należy się pani Wandzie Półtawskiej.

 

Półtawska, a raczej jej „Deklaracja fanatyzmu” wytworzyła dwie nowe, dziwaczne i co najgorsze wrogie sobie identyfikacje: lekarza-zdeklarowanego i lekarza-niezdeklarowanego. O ile wcześniej istnieli tylko lekarze, o tyle po deklaracji powstały dwa obozy. Oczywiście różnice – podkreślę to raz jeszcze – występowały „zawsze”, ale były płynne, niesformalizowane, nielegitymizowane, a co za tym idzie nieopresyjne. Można by powiedzieć: były różnice, ale nie było podziału. Podział nie istniał, dopóki nie zaistniał w przestrzeni społeczno-medialnej. Dopóki prywatne (wiara / niewiara) nie stało się publiczne, dopóki odmienność nie została przekuta (Bóg zapłać, pani Półtawska) w antagonizm.

 

Antagonistyczny mechanizm, który się tu uruchomił jest – i w tym właśnie problem – podstawowym sposobem wytwarzania tożsamości w naszej kulturze. Tożsamość (zwłaszcza „mocna”) to tyleż identyfikacja „pozytywna”, jak i (a może przede wszystkim) radykalne określenie się wobec czegoś lub kogoś. Nie trzeba być wyjątkowo spostrzegawczym obserwatorem czy obserwatorką polskich wojen kulturowych, by zobaczyć, jaki jest ustalony zestaw odniesień. Lewaczką, heterykiem, ateistą jest się w Polsce – bardzo często – po to, żeby być „nie-pisowcem”, „nie-gejem”, „nie-katotalibem”. I tak się to w czasach tożsamości rzekomo „płynnych” i nieustalonych kręci.

 

Przemoc tkwi jednak nie tylko w negacyjnej maszynerii, ale już w samym przymusie określenia (a co za tym idzie zawężania) siebie, zadeklarowania czegokolwiek. Podczas gdy nauczycielem, murarzem, Polakiem, Ślązakiem, lewakiem, prawakiem raczej się – w określonych sytuacjach – bywa, a nie jest (24 godziny na dobę), to fundamentalistyczna koncepcja tożsamości każe nam redukować wielość potencjalnych możliwości, szufladkować własne „ja”.

 

Inteligent lub chłop, kobieta lub mężczyzna, wierzący lub niewierzący… Czy naprawdę nie da się inaczej? Czy nie czas już odrzucić ten „ostatni przesąd”? Odrzucić – tradycyjnie rozumiane – pojęcie tożsamości?

 

Pojęcie, które jest jedną z największych kulturowo-społecznych opresji, będącą być może – od czasu rozstrzygnięć Kartezjusza – źródłem „mocnych” podziałów. To bowiem Kartezjańska idea podmiotu, ufundowana na podziale „ja” i „nie-ja” (w którym „ja” istnieje jedynie w odróżnieniu) zaostrza – z jednej strony – antytetyczne tryby, z drugiej wytwarza ów przymus (konieczność bycia określoną – a co za tym idzie określoną wobec – jednostką). System ten można by – parafrazując Agambena – nazwać „maszyną podmiotową”, sztancą generującą opozycje, sztancą do produkcji fikcji tożsamości, którą zdemontować da się, wskazując „słaby”, przejściowy charakter konkretnej formy „bycia”. Jak ta maszyna działa dziś, tu i teraz, w poszarpanej wojnami kulturowymi Polsce? Napędzana „Deklaracją Wiary lekarzy” rozhulała się na dobre. Fundamentaliści katoliccy zaczęli umacniać swą tożsamość, opowiadając się przeciwko zjawiskom coraz to nowym. Określona i, wydawałoby się, niepotrzebująca dopowiedzeń podmiotowość tradycyjna, katolicka, konserwatywna wyraziła się więc kolejno w odwołaniu Golgoty Picnic, w zgłoszeniu projektu ustawy przeciwko edukacji seksualnej, w stworzeniu „Deklaracji Wiary i Sumienia nauczycieli polskich”.

 

Warto tu zauważyć, że we wszystkich wymienionych przypadkach atak nastąpił z jednej i tej samej strony – prawej. „Kato-taliban” na różne sposoby atakował „lewaków”, a „lewacy” – wbrew „kato-talibskiej” narracji o prześladowaniu katolików – nie dali się (i dobrze) sprowokować. Krytykowano (Magdalena Środa, Monika Płatek, Joanna Kluzik-Rostowska) fundamentalizm, ale nie zgłaszano fundamentalistycznych alternatyw. Aż tu do akcji wkroczyli racjonaliści…

 

Polskie Stowarzyszenie Racjonalistów już na początku czerwca – choć głośniej zrobiło się o tym dopiero w sierpniu – stworzyło „Deklarację Racjonalności”. Deklaracja ta, pomijając jej nieco anachroniczny styl i niektóre wtręty (np. „My, Polacy”), jest i tak dokumentem o wiele bardziej rozsądnym niż wszystkie dotychczasowe projekty „wyznaniowe” (nie zachęca do łamania prawa, postuluje uwzględnienie różnych perspektyw, głosi neutralność światopoglądową itd.). Jej twórcom nie udało się jednak uniknąć podstawowych błędów popełnionych przez ich ideologicznych przeciwników. Jak to się dzieje, że deklaracja opierająca się na tym fundacyjnym dualizmie wiary i rozumu i w punkcie wyjścia definiująca się jako radykalnie odmienna, może być do swojej poprzedniczki bardzo podobna?

 

W Perwersyjnym przewodniku po ideologiach Slavoj Žižek mówi, że ateiści (a jak rozumiem członkowie PSR-u są tegoż poglądu zwolennikami) zastępują często ideę Boga jakąś inną „wielką” narracją, np. teorią ewolucji, podczas gdy należałoby się raczej pogodzić z faktem, że nie ma żadnego „wielkiego Innego”. Żadnego naczelnego punktu będącego gwarantem znaczenia. Twórcy „Deklaracji racjonalności” najwyraźniej się z tym jeszcze nie pogodzili. Ślepą wiarę w Boga i Ducha Świętego zastąpili ślepą wiarą w rozumność („my, rozumni”, „bracia i siostry w rozumie”) i ewolucję (najrozumniejsze dzieci „natury i ewolucji”). Jedną ideologię zamienili na drugą, głosząc przy okazji wyzbycie się „ideologicznej indoktrynacji”.

 

Problem jednak nie tylko w tym, że „Deklaracja racjonalności” – mówiąc de Manem – „nie robi tego, co głosi”, ale przede wszystkim w tym, że każda tego typu deklaracja napędza, zamiast spowalniać, podmiotową maszynę. Zamiast demontować samo pojęcie tożsamości (aby każda podmiotowość – jak „queer” u Butler – była podmiotowością nicującą siebie), gwałtownie je zaostrza, dokręca fundamentalistyczną śrubę.

 

Owo dokręcanie śruby służy – zwłaszcza gdy odbywa się w przestrzeni publicznej – wytwarzaniu pozorów „normatywności ”, które dokonuje się poprzez szczelne odgradzanie się od „innego” (przekształconego natychmiast we wroga). Tak jak pojęcie „mocnej” heteroseksualności jest raczej pochodne, a nie uprzednie wobec pojęcia homoseksualności, tak tworzenie ultranormatywnych identyfikacji bywa zazwyczaj reakcją na „obcego”. Odpowiedzią na inność staje się klecenie naprędce „normy”. Ta ostania, jak pokazały omawiane deklaracje, może być konstruowana zarówno przeciw „cywilizacji śmierci”, jak i „ciemnym katolom”. Ważne jedynie, by za „normą” – tym, co „normalne” – stała pochodna lub uprzednia względem Boga bądź Rozumu naturalna gwarancja.

 

Toteż nieprzypadkowo zarówno autorzy rozmaitych deklaracji wiary, jak i autorzy „Deklaracji Racjonalności”, generując swoje wersje „normatywności”, powołują się na naturę. Stąd zaś już niedaleko – i w tym sęk – do „prawa naturalnego”, „esencji” i dzikich węży.

 

We wspomnianej reakcji na „obcość” chodzi jednak tyleż o jej wskazanie, ile również (co paradoksalne) zakreślenie, zdefiniowanie konkretnego – wybranego spośród rozmaitych inności – „innego”. Produkowanie „innego” (pomijając już oczywiście środowiskowe cele twórców rozmaitych deklaracji) konieczne jest z jednej strony do wygenerowania efektu swojskości i przynależności („my, normalni”). Z drugiej do potwierdzenia lub też podtrzymania istnienia „ja” jednostkowego („ja, normalny”). Do wytyczenia „granic” siebie, mających stanowić obronę przed obcością w sobie. Obronę przed ewentualnym znalezieniem diabelskiego pierwiastka „niekatolickiego” u ultrakatolika i reakcyjnego pierwiastka irracjonalnego u racjonalisty.

 

Lęk przed „obcością w sobie” jest wprost wyartykułowany w „Deklaracji Wiary i Sumienia nauczycieli polskich” („za próby syntez z innymi cywilizacjami zapłaciliśmy w przeszłości wielką cenę w postaci utraty niepodległości, udręk niewoli, utraty mienia państwowego i prywatnego”), ale też – przynajmniej częściowo – uchwytny w „Deklaracji Racjonalności” („nastała pilna potrzeba rozsądnego i oświeconego przeciwstawienia się siłom ciemności i zabobonu”). „Obcy” to bowiem ten, który – esencjalistyczne pokłosie – narusza „naszą” strukturę sensu. Gej, ateista, edukator seksualny przekracza strukturę sensu ultrakatolika w taki sam sposób, jak religijny fanatyk przekracza strukturę sensu racjonalisty.

 

Dopóki więc nie zrezygnuje się – i dotyczy to wszystkich światopoglądowych opcji – z bajdurzenia o jakichś osobowościowych esencjach, naturach i granicznych murach, dopóki „słabe” myślenie o własnym „ja” nie stanie się powszechne, dopóki nie odrzuci się fundamentalistycznego (w swej definicji) pojęcia podmiotowości, dopóty wojna kulturowa nie przestanie się zaostrzać, podpalanie „Tęczy” na Placu Zbawiciela pozostanie (jak jest) „ultrakatolickim” sakramentem, a maszyna podmiotowa będzie wytwarzać coraz bardziej fanatyczne wersje tożsamości.

 

Wersje nie tylko „trochę śmieszne, trochę straszne”, ale właśnie bardzo śmieszne i bardzo niebezpieczne.

 

 

Paweł Wiktor Ryś – doktorant na Wydziale Polonistyki UJ. Zajmuje się podmiotowością zmultiplikowaną oraz szeroko rozumianą komunikacją.

 

 

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij