Pluralizm medialny nie mieści się w projekcie „demokracji narodowej”, stanowiącej horyzont planów PiS i jego lidera Jarosława Kaczyńskiego. Komentarz Jakuba Majmurka.
„Musimy przywrócić stan, w którym media są wolne i ośrodki zagraniczne nie wpływają na opinię milionów Polaków (…). Nie znam żadnej gazety kontrolowanej przez niemiecki kapitał, która prezentowała obiektywną relację z wyborów (…), która by nie atakowała w sposób agresywny prezydenta Dudy. Wszystkie te środki realizowały pewien scenariusz, który jest pozytywny dla Berlina i Brukseli i na to musi być jedna odpowiedź: repolonizacja mediów” – wypowiedział się w trakcie wieczoru wyborczego poseł Solidarnej Polski i wiceminister aktywów państwowych Janusz Kowalski. Kowalski nie jest może najbardziej decyzyjnym politykiem Zjednoczonej Prawicy, dał się też poznać w ostatnich miesiącach z wyjątkowo ostrych, konfrontacyjnych wypowiedzi.
Gdyby tylko on mówił o repolonizacji, nie byłoby się czym przejmować. Ale w podobne tony uderzali ostatnio znacznie poważniejsi politycy. Tego samego wieczoru Zbigniew Ziobro stwierdził, że „nie powinno być tak, że część mediów staje się tak naprawdę sztabem wyborczym jednego z konkurentów”. Choć zaznaczył, że nie ma gotowych recept, to trzeba zastanowić się, co zrobić, by taka sytuacja nie powtórzyła się w następnych wyborach.
Cała kampania prezydenta Dudy w ostatnich dniach przed drugą turą oparta była na wojnie „z niemieckimi mediami”. O tym, że „niemieckie media” to wielki problem i syndrom postkolonialnej zależności Polski, mówił w wywiadzie dla Telewizji Trwam i Radia Maryja tuż przed drugą turą wyborów prezydenckich sam Jarosław Kaczyński.
Można więc spodziewać się, że wariant „repolonizacji mediów” będzie co najmniej poważnie rozważany w obozie Zjednoczonej Prawicy. Co może nas czekać? Po jakie rozwiązania może sięgnąć rząd? Po co w ogóle mu repolonizacja?
czytaj także
Mit „obcych mediów” i demokracja narodowa
Na to ostatnie pytanie odpowiedź jest prosta: bo pluralizm medialny nie mieści się w projekcie „demokracji narodowej”, stanowiącej horyzont planów PiS i jego lidera Jarosława Kaczyńskiego. Projekt „demokracji narodowej” budowany jest w wyraźnej kontrze do projektu demokracji liberalnej, którą prezes Kaczyński i program PiS z ostatnich wyborów nazywają „późnym postkomunizmem”.
Demokracja narodowa zachowuje podstawowe demokratyczne instytucje i procedury – na czele z zasadniczo niezmanipulowanymi przy urnie wyborami – ale ustanawia takie warunki prowadzenia sporu w sferze publicznej, że opozycji bardzo trudno jest realnie zagrozić rządzącym.
Usunięcie z przestrzeni publicznej mediów zdolnych na najbardziej masową skalę komunikować opinii publicznej opozycyjne poglądy, realnie patrzeć władzy na ręce, ujawniać jej afery i piętnować absurdalne pomysły, jest jednym z podstawowych mechanizmów mających zagwarantować spójność i spoistość „demokracji narodowej”.
W przypadku pokolenia Kaczyńskiego, ukształtowanego w latach 90., dochodzi do tego jeszcze cały szereg urazów sięgających początków polskiej transformacji. Z tych urazów rodzi się specyficzny mit – opowieść o rzekomym strukturalnym, medialnym wykluczeniu środowisk prawicowych z medialnej przestrzeni III RP.
Zgodnie z tym mitem po przełomie cały medialny tort podzieliły między siebie środowiska postkomunistyczne, sprzyjająca im liberalna elita oraz zagraniczny kapitał. Liberałowie przejęli mającą należeć do całej opozycji „Gazetę Wyborczą” i zrobili z niej narzędzie ataku na odradzającą się polską prawicę, która miała być tarczą dla postkomunistycznych układów. Z tychże układów, jak twierdziła w trakcie tegorocznej kampanii wyborczej prorządowa TVP, miała wyrosnąć telewizja TVN.
Zagraniczne media z kolei używają rzekomo swoich posiadanych w Polsce aktywów do ochrony niemieckich czy brukselskich interesów, atakując „obóz patriotyczny” i wypaczając polską debatę publiczną. Program PiS z wyborów parlamentarnych w zeszłym roku wprost oskarża media o to, że działając w zgodzie z PO i za pomocą manipulacji, doprowadziły do klęski świetnie radzącego sobie rządu Kaczyńskiego w 2007 roku:
„PO (…) podjęła wraz z mediami głównego nurtu potężny, niespotykany poprzednio atak na nowo wybranego Prezydenta RP oraz Prawo i Sprawiedliwość. Uruchomiono gigantyczną akcję propagandy, oczerniania, kłamstw i obelg, nazwaną trafnie przemysłem pogardy (…). Poziom skuteczności manipulacji był tak wysoki, że wielu obywateli zostało przekonanych, iż sytuacja, w której rząd jest ze wszystkich stron ostro atakowany, a Prezydent RP obrażany, jednocześnie zaś opozycja ani opozycyjne media nie doznają najmniejszych ograniczeń w swych działaniach, to okres rządów autorytarnych”.
W tym micie, jak to często bywa z opowieściami PiS o Polsce, nawet jeśli zdarzają się pojedyncze, celne diagnozy, to tworzą one zupełnie zafałszowaną narrację, wygodnie pomijającą wszystko to, co nie pasuje do politycznej tezy.
Pomija np. to, że dużą część medialnego tortu wziął dla siebie Kościół, bynajmniej niesprzyjający liberałom i postkomunistom. I że samo środowisko Kaczyńskiego, nie wahając się sięgać po mechanizmy kapitalizmu politycznego, również próbowało budować własne media – tylko okazywało się w tym po prostu nieudolne. Przejęty przez ten polityczny obóz „Express Wieczorny” – względnie popularna popołudniówka uchodząca za tytuł świetnie znający warszawskie realia – została wykończona przez naczelnego Krzysztofa Czabańskiego (dziś Rada Mediów Narodowych), który zmienił gazetę w tubę Porozumienia Centrum, co doprowadziło do odejścia wielu doświadczonych dziennikarzy i spadku sprzedaży. W końcu sprzedano tytuł Szwajcarom.
Wtedy jak widać Kaczyńskiemu obce media nie przeszkadzały. Jego dzisiejsza narracja o tym, że obce media realizują w Polsce interes np. rządu Angeli Merkel, jest absurdalna. Choć można się zgodzić, że struktura własnościowa prasy ma znaczenie dla wolności słowa, to media nie są tylko pasami transmisyjnymi poglądów swoich właścicieli – a już na pewno nie szefów rządów państw, z których ci pochodzą.
czytaj także
Wszyscy politycy rządzącej partii, którzy sugerują, że media z kapitałem zagranicznym realizują np. agendę Berlina, nigdy nie przedstawili cienia poszlaki, na której by można oprzeć takie stwierdzenia. Nie jest też tak, jak twierdzi Kaczyński, że silne kraje centrum bez wyjątku zamykają swój rynek medialny przed zagranicznym kapitałem. Największym udziałowcem niemieckiego Springera jest amerykański fundusz inwestycyjny. W Wielkiej Brytanii najbardziej prestiżowe tytuły, jak „Financial Times”, „The Economist”, czy najbardziej poczytne tabloidy, jak „The Sun”, też kontrolowane są przez zagraniczny kapitał.
Problem rzekomej hegemonii zagranicznego kapitału w polskich mediach – poza sektorem prasy lokalnej – jest wydumany. Jednak rola lokalnych gazet dla kształtowania opinii publicznej w węzłowych dla polityki państwa kwestiach jest jednak ograniczona.
Na rynku telewizji, poważnych dzienników, tabloidów, portali i radia obecność zagranicznego kapitału nie jest na tyle znacząca, by stanowiła powód do obaw. Rynek ten – znów poza prasą lokalną – nie jest też szczególnie własnościowo skoncentrowany.
Jak nie ustawą, to spółką skarbu państwa
Nie ma więc żadnych przesłanek – poza politycznym planem zastąpienia demokracji liberalnej narodową – do ustawy dekoncentracyjnej czy repolonizacyjnej. Jednak jeśli PiS zinterpretuje prawie remisowy wynik wyborów prezydenckich jako sygnał, że trzeba jeszcze bardziej przykręcić śrubę, jeśli nie chce się za trzy lata oddać władzy, to może się do tego posunąć.
Bo w repolonizacji mediów chodzi przede wszystkim przynajmniej o neutralizację przekazu postrzeganych przez rząd jako opozycyjne mediów masowych: telewizji (TVN, zwłaszcza TVN24), portali internetowych (Onet kontrolowany przez szwajcarsko-niemiecko-amerykański Ringier Axel Springer) i tabloidów („Fakt”).
Czy możliwa jest w ogóle jakaś ustawa określająca, jaki odsetek udziałów w polskich mediach mają mieć zagraniczne podmioty, i nakazująca sprzedaż udziałów tym, które go przekroczyły? Albo regulująca, jaki odsetek rynku medialnego w Polsce może kontrolować dany zagraniczny podmiot?
czytaj także
„Dziennik Gazeta Prawna” przeprowadził analizę zgodności z prawem podobnych rozwiązań w 2017 roku, gdy temat po raz pierwszy został wrzucony przez obóz rządzący. Wynikało z niej, że taka ustawa repolonizacyjna czy dekoncentracyjna naruszałaby zarówno polskie przepisy o konkurencji, jak i prawo unijne. W tym fundamentalny Art. 3 Traktatu Europejskiego, ustanawiający wspólny rynek wewnętrzny. Rynek ten opiera się na swobodnym przepływie kapitału i swobodzie przedsiębiorczości oraz zasadzie niedyskryminacji ze względu na pochodzenie. Przedsiębiorca z – dajmy na to – Holandii nie może być w Polsce traktowany inaczej niż obywatel RP. Prawnicy wskazują też, że przepisy nakazujące zagranicznemu podmiotowi sprzedaż posiadanych udziałów w polskich mediach naruszałyby takie ogólne reguły jak zasada pewności prawa czy zakaz retroaktywności.
Ustawa repolonizacyjna zapewne wywołałaby kolejny konflikt z Unią Europejską. Można się spodziewać, że Komisja Europejska w takiej sytuacji zaskarżyłaby polskie przepisy do Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej. Czy PiS gotowy jest tu otwierać kolejny konflikt? Zwłaszcza w sytuacji, gdy „stara Unia” coraz częściej dyskutuje nad połączeniem europejskich funduszy z przestrzeganiem praworządności? Ustawa zagrażałaby także amerykańskim inwestycjom w Polsce, a amerykańska dyplomacja tradycyjnie broni swoich inwestycji.
.@BeataMK – dobrze Pani wie, że szerzy Pani coś, co jest absolutnym kłamstwem, sugerując że TVN to WSI. Powinna się Pani wstydzić. To jest poniżej godności osoby, która reprezentuje Polaków.
— Georgette Mosbacher (@USAmbPoland) July 6, 2020
Gdybym miał zgadywać, to powiedziałbym, że twarde zapowiedzi repolonizacji to raczej wojna psychologiczna, mająca skłonić właścicieli zagranicznych mediów w Polsce, by zgodzili się dobrowolnie, bez ustawy – która zostanie najwyżej użyta jako ostateczność – sprzedać swoje polskie aktywa. Albo polskim przedsiębiorcom jakoś znośnie żyjącym z rządem, albo spółkom skarbu państwa – tak jak to wyglądało w przypadku repolonizacji sektora bankowego, którą jako wzór dla repolonizacji mediów podaje Jarosław Gowin.
Takie podchody były już podobno robione wcześniej, ale spotkały się z odmową. Teraz gdy wiadomo, że PiS będzie rządził z najwyższym prawdopodobieństwem co najmniej do 2023 roku, właściciele mediów, licząc się z tym, że alternatywą jest mniej korzystna, przymusowa wyprzedaż, mogą zareagować inaczej.
Marchewka i kije
Spółki skarbu państwa już w ostatnich latach były używane jako narzędzie kształtowania rynku medialnego. Znacząco ograniczyły one swoje płatne materiały w mediach uznanych za wrogie obozowi rządowemu, skierowały za to strumień reklamowych środków do tych bliskich prawicy. Według analizy profesora Tadeusza Kowalskiego z Wydziału Dziennikarstwa UW w latach 2015–2018 SPP wydały na reklamę w mediach 4 miliardy złotych.
Podstawowym kryterium alokacji środków była przy tym prorządowość. Najlepiej pokazuje to przykład „Gazety Polskiej Codziennie”, której wpływy z reklam w badanym okresie wzrosły 60 (!) razy – mimo że jej sprzedaż regularnie spada. W kwietniu tego roku wynosiła zaledwie 10,2 tysiąca egzemplarzy. Jak na ogólnopolski dziennik, to wręcz śmieszna liczba. Mimo to wydatki SPP na reklamę w tym tytule w okresie marzec–maj 2020 były aż o 87% (!) wyższe niż w podobnym okresie rok temu.
Sutowski o stawce niedzielnych wyborów: Apokalipsa może być naprawdę banalna
czytaj także
Podobna polityka utrzyma się i może zyskiwać na znaczeniu w okresie (post)pandemicznego kryzysu, gdy media będą tracić wpływy z reklam oraz sprzedaży i prenumerat – dla tracących pracę ludzi to będzie jeden z wydatków do obcięcia.
Obok marchewki dla prorządowych mediów władza może szykować różnego rodzaju kije na niepokornych dziennikarzy i ich redakcje. W najgorszym wypadku można się nawet spodziewać jakiejś ustawy pozwalającej zrujnować każdy tytuł karami administracyjny za fake newsy i dezinformację. Nawet bez ustawy władza może zastraszyć wielu dziennikarzy, częściej niż dotychczas korzystając np. z paragrafu 212 kodeksu karnego, pozwalającego na prywatne oskarżenie o zniesławienie za pomocą środków masowego przekazu.
Może być ciężko
Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze jeden czynnik. Ostatnie pięć lat to dynamiczny rozwój mediów obywatelskich, finansowanych w olbrzymiej mierze z wpłat czytelników. Ale znów – w ten model finansowania może uderzyć kryzys i bezrobocie. Ale nie tylko.
Relacja czytelników z mediami opierała się często na wielkiej mobilizacji przeciw PiS, na wierze, że tej władzy trzeba patrzeć na ręce i wkrótce będzie ją można przegłosować. Dziś w obozie opozycyjnym panuje nastrój smuty, klęski, który może przerodzić się w demoralizację i rozczarowanie ludzi do wspierania wszelkich opozycyjnych projektów – w tym medialnych.
Nawet jeśli PiS nie uda się domknąć projektu budowy kartelu mediów narodowych, to wszystkie te czynniki – nacisk na właścicieli mediów, potencjalne kije na dziennikarzy i redakcje, zniechęcenie do polityki antypisowskiej części opinii publicznej, kryzys ekonomiczny – są dla przyszłości mediów w Polsce bardzo niebezpieczne.
Przed następnymi wyborami krajobraz medialny może się przerzedzić, a zwłaszcza jego część zdolna patrzeć władzy na ręce. Wiele zależy od postawy opinii publicznej – w jakim stopniu będzie zdolna upomnieć się o niezależne media: od poziomu politycznej mobilizacji na ulicy po drobne, indywidualne wpłaty wspierające niezależne tytuły.