Kraj

Nie czekajcie na latające samochody. Postęp wygląda inaczej

Zapytano mnie kiedyś, jak sobie wyobrażam utopijną Polskę przyszłości. Szybko doszedłem do wniosku, że w mojej wizji nie ma latających samochodów, futurystycznych wieżowców ani innych elementów rodem z science fiction. Jeśli nadal tak wyobrażamy sobie postęp, szukamy go tam, gdzie go nie ma.

Istnieją dwie riposty na namolne zapewnienia płynące z Doliny Krzemowej, że żyjemy w epoce innowacji dostarczanych przez genialnych innowatorów. Po pierwsze, nasze czasy wcale nie są tak innowacyjne, szczególnie gdy porówna się je do XIX i początku XX wieku. Po drugie, postęp w dziedzinie politycznej jest jeszcze mniej imponujący niż w dziedzinie nauki i techniki.

Obie te riposty są słuszne, obie są też pesymistyczne. Być może istnieje jednak jeszcze trzecia odpowiedź na PR-owe zagrywki chcącej uchodzić za źródło postępu Doliny Krzemowej – dająca trochę więcej podstaw do optymizmu.

Nieskończone cuda techniki?

O tym, jak bardzo rozczarowujące było ostatnich kilka dekad rozwoju naukowego i technicznego, najmocniej pisał chyba znany antropolog David Graeber. Gdzie są latające samochody, które obiecywano mi jako dzieciakowi? – pytał prowokacyjnie w jednym z esejów. Tak naprawdę nie chodziło mu oczywiście o samochody, one są tylko symbolem ambitnych wyobrażeń z lat 50. i 60. ubiegłego stulecia o postępie, który nigdy się w pełni nie ziścił.

Zamiast lotów na Marsa, zielonych miast przyszłości czy olbrzymich postępów medycznych rozwinęliśmy głównie techniki informacyjne. I choć zaczęło się od mocnego uderzenia, czyli internetu, to ostatnie wynalazki sprowadzają się głównie do kolejnych apek wyświetlających reklamy. Nie wiadomo nawet, czy te apki bardziej pomagają, czy szkodzą, bo sprzyjają dezinformacji, odbierają nam zdolność skupiania uwagi i potęgują napięcia polityczne.

Kapitał, by rządzić, musi sabotować postęp

czytaj także

A poza internetem? W innych dziedzinach wygląda to jeszcze mniej imponująco.

„Naszych supernowoczesnych sneakersów nie wyprodukowały ani inteligentne cyborgi, ani samoreplikujące się nanoboty. Powstały na maszynach niewiele różniących się od staroświeckich singerów. Uszyły je córki meksykańskich i indonezyjskich rolników, których sponsorowane przez WTO umowy o wolnym handlu wyparły z uprawianej od pokoleń ziemi” – pisał zgryźliwie antropolog w Utopii regulaminów.

Graeber narzekał na nasze czasy, bo jako anarchista i krytyk kapitalizmu musiał na nie narzekać – powie ktoś. No dobrze, a co z Richardem Floridą, autorem głośnej swego czasu książki Narodziny klasy kreatywnej? Tę książkę trudno potraktować jako manifest radykalnego lewactwa; dorobiła się raczej reputacji dzieła nazbyt przesiąkniętego neoliberalnym sposobem myślenia. A mimo to, gdy mowa o postępie technicznym, wnioski Floridy nie różnią się tak bardzo od spostrzeżeń Graebera.

Na początku książki zachęca nas on do następującego eksperymentu myślowego: wyobraźmy sobie, że przenosimy człowieka z lat 50. XX wieku do naszych czasów. Czy taki człowiek byłby zszokowany osiągnięciami technicznymi współczesnego świata?

„Chociaż lubimy myśleć, że nasze czasy to czasy nieskończonych cudów techniki” – pisze Florida – to taki podróżnik „znalazłby się w świecie nie tak znowu odległym od tego, który opuścił. Nadal jeździłby do pracy samochodem. Gdyby wsiadał do pociągu, kursowałby on prawdopodobnie na tej samej linii i odjeżdżał z tej samej stacji. Prawdopodobnie wsiadałby do samolotu na tym samym lotnisku. […] Wiedziałby, jak obsługiwać sprzęt gospodarstwa domowego albo szybko by się tego nauczył – nawet obsługi PC-ta z jego znajomą klawiaturą”.

Koreański ekonomista Ha-joon Chang w książce 23 rzeczy, których nie mówią ci o kapitalizmie twierdzi, że nawet internet nie jest wcale tak rewolucyjny jak choćby pralka czy inne sprzęty gospodarstwa domowego, które pozwoliły skrócić czas prac domowych, a tym samym przyczyniły się do emancypacji kobiet.

Internet zmienił świat? Nic podobnego

czytaj także

Ostatnio podobnie argumentował noblista Paul Krugman. Choć przyznał, że lata temu mocno przestrzelił, prognozując, że wpływ internetu na gospodarkę nie będzie większy niż wpływ faksu, to upiera się, że internetowi entuzjaści też przesadzali. Nie widać bowiem wielkiego znaczenia tego wynalazku dla takich wskaźników jak choćby produktywność.

„Chociaż obieg informacji jest ważny, tak naprawdę wciąż żyjemy w świecie materialnym: większość tego, co konsumujemy, to rzeczy fizyczne lub usługi osobiste, na które internet nie miał wielkiego wpływu” – podsumowuje Krugman.

W polityce po staremu

Trzymając się eksperymentu myślowego Floridy, nasz gość z lat 50. XX wieku byłby jeszcze mniej zaskoczony politycznym krajobrazem dzisiejszego świata.

Weźmy choćby ciągnącą się co najmniej od czasu kryzysu finansowego 2007/2008 dyskusję o neoliberalizmie i potrzebie silniejszego uregulowania rynku. W pierwszej połowie ubiegłego stulecia toczono podobne dysputy, tylko że zamiast słowa „neoliberalizm” używano terminu „leseferyzm”. Krytyka płynęła nie tylko ze strony socjalistów, ale też postępowych liberałów, takich jak filozofowie John Dewey czy Bertrand Russell.

„Bertrand Russell, John Dewey, Karl Mannheim i Karl Polanyi definiują swoje stanowisko przez negację dziewiętnastowiecznego liberalizmu. Powojenny kryzys liberalizmu jest dla nich przede wszystkim kryzysem wiary w samoczynne kształtowanie się ładu w wyniku spontanicznych procesów rynkowych” – pisze w książce poświęconej Deweyowi polski filozof Maciej Kassner.

To straszne, kiedy zmęczony pracownik może trochę odpocząć

Jeśli coś zdziwiłoby naszego podróżnika, to fakt, że ta krytyczna analiza sił rynkowych wciąż nie przełożyła się na żadne poważne reformy. W latach powojennych było inaczej: teoretyczne dysputy doprowadziły do silniejszej regulacji rynków, mocniejszego zaangażowania państwa, rozbudowy siatki zabezpieczeń socjalnych, innymi słowy, do powstania tak zwanych państw dobrobytu.

Albo pomyślmy o debacie na temat skrócenia tygodnia pracy z 40 do 35 godzin. Dla wielu współczesnych komentatorów to pomysł śmiały, nawet nazbyt radykalny. Paradoksalnie dla przybysza z przeszłości mógłby on brzmieć mniej rewolucyjnie niż dla tych komentatorów. W końcu poprzednia innowacja w tym zakresie, skrócenie czasu pracy do 40 godzin tygodniowo, czyli ośmiu godzin dziennie, była dyskutowana już od połowy XIX wieku, a wdrożona z powodzeniem na początku XX wieku. A ówcześni anarchiści, przypomina David Graeber, już wtedy głosili, że dzień pracy powinien trwać nie osiem, ale cztery godziny.

Znowu – jeśli coś zdumiałoby przybysza, to raczej fakt, że całe stulecie później jesteśmy dopiero na etapie nieśmiałej debaty na temat okrojenia czasu pracy o godzinę dziennie. Tym bardziej jeśli czytał słynny esej Johna Maynarda Keynesa z 1930 roku, w którym ekonomista przewidywał, że w 2030 roku będziemy pracowali 15 godzin tygodniowo.

Piętnastogodzinny tydzień pracy? Czemu nie?!

czytaj także

Moglibyśmy się pochwalić przed naszym gościem poszerzeniem praw kobiet i mniejszości – przynajmniej w niektórych rejonach świata – ale sama idea takich praw też nie byłaby dla niego czymś zupełnie nowym. Szybko odkryłby też, że podobnie jak kiedyś, nadal istnieją siły polityczne kwestionujące te prawa.

Można śmiało założyć, że przybysz z lat 50. odnalazłby się w naszym krajobrazie politycznym, ze znajomymi dla niego sporami, podziałami i poglądami, jeszcze szybciej niż w krajobrazie techniczno-naukowym.

Utopia nierówno rozłożona

Wyobraźmy sobie, że podróżnik w czasie z lat 50. XX wieku prosi nas zniecierpliwiony: chcę zobaczyć wreszcie wasz postęp, zabierzcie mnie do miast, które uchodzą za najbardziej nowoczesne. Przypuśćmy, że ów przybysz zawitałby do Europy i nie trafił przy tym na kogoś w typie Łukasza Warzechy. Jest duża szansa, że w odpowiedzi na jego prośbę zabrano by go do Kopenhagi, Amsterdamu lub Wiednia. Tu kolejna niespodzianka. Zamiast latających samochodów ujrzałby mnóstwo rowerów, tramwajów, autobusów albo po prostu pieszych.

Raz jeszcze: nic, czego by nie znał; nic, co na pierwszy rzut oka mogłoby mu zaimponować. Mógłby wręcz pomyśleć o pewnym regresie. A jednak, w końcu moglibyśmy mu się czymś pochwalić. Ci ludzie jeżdżą rowerami czy korzystają z transportu zbiorowego nie dlatego, że są biedni i ich nie stać na samochody, ale dlatego, że widzą korzyści z takiego rozwiązania. Mniej zanieczyszczone miasta, więcej zieleni, mniej stresu, więcej życia towarzyskiego, mniej tłoku, więcej swobody.

Obwarzanek uzbrojony: perspektywa dla Polski

Być może to jakaś wskazówka na temat innego myślenia o postępie.

Postęp nie musi oznaczać naporu nowych wynalazków, ale lepsze wykorzystanie tych zdobyczy techniki i nauki, którymi już dysponujemy. Zorganizowanie świata w taki sposób, by był on możliwie wygodny dla jak największej liczby ludzi.

Jakiś czas temu zapytano mnie, jak sobie wyobrażam utopijną Polskę przyszłości. Szybko doszedłem do wniosku, że w mojej wizji nie ma latających samochodów, futurystycznych wieżowców czy innych elementów rodem z science fiction. Przeciwnie, ta Polska przyszłości przypomina pod wieloma względami obecną.

Chciałbym na przykład, żebyśmy skończyli z wykluczeniem komunikacyjnym i żeby każdy miał dostęp do tanich połączeń autobusowych lub kolejowych. Ani autobusy, ani pociągi to nie są nieznane nam rodzaje pojazdów. Rzecz w tym, żeby było ich więcej i żeby jeździły szybko, cicho, ekologicznie i możliwie tanio.

Chciałbym, żeby ludzie mieli dostęp do najlepszej publicznej ochrony zdrowia, jaką może zaoferować współczesna medycyna. Przychodnie, szpitale, nowoczesne badania i terapie – to elementy naszej codzienności, tylko że jest ich zbyt mało, są za słabo finansowane i często źle zorganizowane.

Chciałbym, żeby w miastach było więcej zielonych przestrzeni i miejsc, gdzie można spacerować, rozmawiać, spotykać się z innymi na zewnątrz. I takie miejsca już są, także w Toruniu, gdzie mieszkam, po prostu jest ich na razie bardzo mało.

Luksusowy komunizm na wyciągnięcie ręki?

Podobnie z mieszkaniami, pracą na etat czy edukacją. Lepsza Polska już tu jest, tylko nierówno rozłożona.

Nie zrozumcie mnie źle. Uważam, że postęp naukowy i techniczny to wspaniała sprawa. Powinniśmy dążyć do stworzenia lepszych leków, szczepionek i terapii; z utęsknieniem czekam na rozpowszechnienie mięsa laboratoryjnego, które wspomoże walkę o dobrobyt zwierząt i bezpieczniejszy klimat; im więcej nowych źródeł czystej energii, tym lepiej; nawet te przeklęte aplikacje mogą się czasem do czegoś przydać. Podobnie z postępem w sferze idei – to wstyd, że sto lat po upowszechnieniu ośmiogodzinnego dnia pracy za szczyt naszej odwagi i innowacyjności politycznej uchodzi pomysł skrócenia dnia pracy o godzinę, lub w ostateczności skrócenie tygodnia o jeden dzień.

Tak więc zgoda, walczmy o postęp – naukowy, techniczny i polityczny. Nie zapominajmy jednak przy tym, że wysepki lepszego świata, świata przyszłości, są już obok nas. Podoba mi się wizja, którą prezentuje Joanna Erbel w książce Wychylone w przyszłość: zauważajmy „przejawy przyszłości”, pielęgnujmy je, walczmy o to, by stały się powszechniejsze.

To też jest postęp.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Tomasz S. Markiewka
Tomasz S. Markiewka
Filozof, tłumacz, publicysta
Filozof, absolwent Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, tłumacz, publicysta. Autor książek „Język neoliberalizmu. Filozofia, polityka i media” (2017), „Gniew” (2020) i „Zmienić świat raz jeszcze. Jak wygrać walkę o klimat” (2021). Przełożył na polski między innymi „Społeczeństwo, w którym zwycięzca bierze wszystko” (2017) Roberta H. Franka i Philipa J. Cooka.
Zamknij