Mamy wybór: dogłębna transformacja systemu energetycznego albo dociskamy pedał gazu i zjeżdżamy w przepaść.
Michał Sutowski: Polityka klimatyczna Unii Europejskiej budzi w Polsce wielkie kontrowersje. Przez rząd i opozycję traktowana jest jako zagrożenie dla polskich interesów narodowych. Słusznie?
Marcin Popkiewicz: W polskiej dyskusji na ten temat brakuje niemal wszystkiego: realistycznej diagnozy sytuacji, w jakiej się znajdujemy, trzeźwego zdefiniowania celu, do którego chcemy podążać, i wreszcie zrozumienia, że kierunek, jaki obraliśmy, dramatycznie rozmija się z naszymi wyobrażeniami i pragnieniami na temat własnej przyszłości.
A jaka jest ta realistyczna diagnoza?
Epoka wykładniczego wzrostu gospodarczego – PKB świata urosło w XX wieku dwudziestokrotnie – kończy się, moim zdaniem bezpowrotnie. Wiatr w żagle takiego wzrostu wiał dzięki miliardom tanich baryłek ropy, ton węgla i innych łatwo dostępnych zasobów. Dziś wiatr wieje od dziobu. To nie znaczy, że za kilka lat skończy się ropa czy gaz – wystarczy ich jeszcze na wiele dekad. Skończy się jednak tania ropa. Kiedyś wierciło się dziurę w Teksasie i czarne złoto tryskało na powierzchnię. Dziś trzeba się wybrać na ocean, w kierunku Arktyki, wiercić dużo głębiej, szczelinować, sięgać po piaski roponośne. To wszystko kosztuje dużo więcej niż kiedyś, pochłania coraz więcej energii, kapitału, pracy i degraduje środowisko.
Ale dalej się go szuka i wydobywa. USA inwestują masę pieniędzy w niekonwencjonalne złoża paliw kopalnych.
Gospodarka wciąż potrzebuje ropy, więc koncerny ją wydobywają – ale coraz drożej. Niedawny raport Goldman Sachs pokazuje, że średni całkowity koszt wydobycia ropy przez koncerny naftowe, obejmujący poszukiwanie, inwestycje kapitałowe i ludzkie, wydobycie, wreszcie dywidendy dla inwestorów, jeszcze dziesięć lat temu wynosił 20 dolarów za baryłkę. Dziś wynosi 120 dolarów. Aktualna cena baryłki to 100 dolarów, co oznacza, że część firm działa pod kreską. Ale największy problem mają nie korporacje, tylko importerzy.
Unię Europejską import ropy kosztuje ponad miliard dolarów dziennie – to pieniądze, za które w kilka miesięcy można by spłacić cały dług publiczny Grecji.
Polskę kosztuje to około 70 miliardów złotych rocznie, a obecne prognozy MFW mówią o możliwym podwojeniu cen tego surowca do końca dekady. A proszę sobie wyobrazić, co się stanie, jeśli dojdzie na przykład do wojny Izraela z Iranem albo wiosny ludów w Arabii Saudyjskiej?
Inny raport – przygotowany przez Exxon Mobile, a nie żaden Greenpeace – mówi, że szczyt wydobycia konwencjonalnej ropy od kilku lat mamy już za sobą. Próbujemy więc sztukować bilans biopaliwami, piaskami roponośnymi czy ropą łupkową. I to jest, odpowiadając na pańskie pytanie, realistyczna diagnoza sytuacji Unii Europejskiej, która nie ma liczących się złóż ropy, gazu ani węgla. Dochodzi do tego ocieplenie klimatu i zanieczyszczenie atmosfery: tu w całej okazałości widać przysłowiową tragedię wspólnego pastwiska, które wszyscy dewastują i za co wszyscy w końcu zapłacimy.
Mamy zatem dwie możliwości. Albo dogłębna transformacja systemu energetycznego, albo kontynuacja polityki obecnej – to znaczy dociskamy pedał gazu i zjeżdżamy w przepaść…
To znaczy?
W efekcie radykalnego wzrostu cen surowców nastąpi gigantyczny kryzys gospodarki i finansów. Na korzystanie z surowców kopalnych stać będzie tylko niewielką część społeczeństwa, a to w praktyce będzie oznaczać koniec wzrostu gospodarczego. Do tego w sytuacji, kiedy nie rośnie PKB, ci najbogatsi inwestują swe pieniądze w przynoszące dochody instrumenty finansowe; biedni z kolei te pieniądze na procent pożyczają, bo przecież kredyt konsumpcyjny to ich jedyny sposób utrzymania poziomu życia. Nie muszę tłumaczyć, że oznacza to przepływ środków od biednych do bogatych. Tak się dzieje od dawna, ale kiedy był wzrost PKB, rósł przynajmniej cały tort. Teraz nie rośnie, rośnie za to wykluczenie społeczne i energetyczne: w Portugalii, Włoszech, Irlandii czy Hiszpanii zużycie ropy w ostatnich latach spadło o jedną czwartą. Ale nie dlatego, że tak szybko poprawili efektywność energetyczną, tylko dlatego, że załamują się tamtejsze gospodarki, wstrzymywane są inwestycje budowlane, a ludzie mniej jeżdżą samochodami – bo ich po prostu nie stać. Jak wspominałem, szczyt podaży ropy już był, ale w wielu krajach to samo dotyczy popytu na nią. Wzrost cen surowców tylko potwierdzi tę tendencję.
Mówi pan o interesach Unii jako całości – ale czy poszczególne państwa nie mają aby różnych interesów?
W kwestii zużycia ropy i konieczności jego redukcji Unia Europejska jest jednolita, bo przecież tylko Norwegia – bliska UE, choć do niej nienależąca – jest krajem naftowym. I nie może być inaczej, skoro przy utrzymaniu obecnych trendów Arabia Saudyjska już w latach 30. XXI wieku może stać się importerem ropy netto, bo wydobycie już nie rośnie, za to eksploduje tamtejszy popyt wewnętrzny. To wszystko oznacza, że do połowy stulecia należałoby zmniejszyć zużycie ropy o jakieś 80 procent. I to nie jest kwestia ideologii ani ekologii, tylko elementarnego zarządzania „ryzykiem projektowym”, przy czym mówiąc o projekcie, mam na myśli stan gospodarki całej UE.
Żeby było śmieszniej, plany rozwoju polityki energetycznej Polski do 2030 zakładają nie redukcję, ale zwiększenie zużycia ropy, co z punktu widzenia bezpieczeństwa energetycznego, ale także bilansu handlowego, oznacza strzał w stopę.
Owszem, minister finansów się ucieszy, bo sporo zyska na akcyzie, ale z punktu widzenia całej Polski to dramat. Bo o ile pieniądze wpłacane do budżetu, mądrzej lub głupiej wydawane, zazwyczaj jednak zostają w Polsce – urzędnik zapłaci polskiemu lekarzowi, lekarz kupi marchewkę w osiedlowym warzywniaku itd. – o tyle pieniądze wysyłane na Kreml nie są już neutralne. A te puszczane z dymem 70 miliardów rocznie to jest astronomiczna kwota, którą moglibyśmy przecież wykorzystać bardziej perspektywicznie.
Mówi pan o ropie, ale polską specyfikę stanowi węgiel, i to o niego toczą się największe spory.
Tak, bo przecież Polska „węglem stała, stoi i stać będzie”, że zacytuję wypowiedź naszego premiera sprzed dwóch miesięcy, a „odnawialnych źródeł energii będzie u nas tak mało, jak to tylko możliwe w Europie”. Dowcip polega na tym, że polski węgiel wcale nie jest tani, a już średnia cena jego wydobycia – bez marży – czyni go droższym od importowanego z Rosji czy USA (pomimo cen węgla na rynkach międzynarodowych tak wysokich, jakich do 2007 roku świat nie widział). Może gdyby zamknąć połowę najdroższych kopalń węgla kamiennego, te najbardziej efektywne mogłyby być, choćby przez kilka lat, tańsze od kopalni z zagranicy – co zresztą też jest wątpliwe, bo konkurowanie śląskich kopalni z węglem wydobywanym z płytko położonych odkrywek w Rosji, USA czy Australii jest mrzonką.
Miliony ton polskiego węgla leżą na hałdach, a kupują go przede wszystkim energetyczne spółki skarbu państwa, co oznacza de facto transfery wewnątrz jednego podmiotu.
Do tego sektor węglowy odniósł niedawno pyrrusowe zwycięstwo w Krakowie, kiedy powstrzymano zakaz palenia węglem w piecykach – węglem kupowanym z Rosji, bo przecież polski jest za drogi… Mimo że dotowany.
W jaki sposób?
Od 1989 roku wpompowaliśmy ponad 400 miliardów złotych w sektor węglowy w formie dopłat, „restrukturyzacji”, umorzeń podatków i składek do ZUS-u, wczesnych emerytur dla górników dołowych już po 25 latach pracy, a wreszcie – i to jest dopiero paradoks – dofinansowania dla odnawialnych źródeł energii, które w Polsce też idzie do sektora węglowego, bo 40% dotacji do „zielonej energii” trafia do elektrowni węglowych za spalanie biomasy w kotłach. A przecież na razie wspomnieliśmy tylko o kosztach ekonomicznych, dochodzą jeszcze koszty środowiskowe: emisje CO2, tlenków siarki i azotu, ołowiu, rtęci, arsenu i kadmu; 0,7 km3 solanki wypuszczanej rocznie do wód powierzchniowych, zapadliska w Bytomiu pod wpływem wydobycia, hałdy… Oczywiście te koszty powinny być zawarte w cenie węgla, zgodnie z regułą, że zanieczyszczający płaci. No, ale wtedy energia z polskiego „taniego” węgla byłaby trzykrotnie droższa.
A węgiel brunatny?
Jeśli pominąć koszty zewnętrzne, to brunatny faktycznie byłby tańszy, ale żeby zwiększyć wydobycie, trzeba by wysiedlić kilkadziesiąt tysięcy ludzi spod Legnicy, Lubina i Głogowa, a mieszkańcy tych miast mieliby za oknami, zamiast pól i lasów, wielką pylącą dziurę. Związane z wydobyciem i spalaniem węgla zanieczyszczenia to katastrofa dla powietrza, którym oddychamy, wody, którą pijemy, i gleb, z których bierzemy nasze jedzenie. To tragedia dla nas. Koszty ekonomiczne węgla brunatnego są formalnie najniższe, ale już te zewnętrzne – najwyższe. Konkludując: wygląda na to, że polski rząd wetuje unijną transformację w kierunku większej efektywności energetycznej, redukcji zużycia paliw kopalnych, emisji gazów cieplarnianych i czystszego powietrza nie w interesie Polski i jej mieszkańców, tylko koncernów energetycznych, zębami trzymających się status quo, bo przecież pozycja monopolisty bardzo im odpowiada.
Ale co z argumentem, że zielona transformacja sprzyja interesom tych krajów, które już są najbardziej zaawansowane technologicznie w tym obszarze, to znaczy głównie Niemcom?
Odpowiem tak: brak zielonej transformacji w Polsce będzie oznaczać prawdziwy Armagedon. Jeśli cena ropy wzrośnie na przykład czterokrotnie, bo, powiedzmy, Iran zacznie zatapiać zbiornikowce w cieśninie Ormuz, to do Rosji będziemy rocznie wysyłać więcej pieniędzy, niż rocznie zbiera cały budżet państwa.
A czym można ropę zastąpić?
To bardzo trudne i nie ma jednego, całościowego rozwiązania.
Najsensowniejszy kierunek redukcji zużycia ropy to zmiany w komunikacji – mówiąc w skrócie, żeby miasta były bliżej modelu Kopenhagi niż Moskwy, ludzie jeździli rowerami, a nie własnymi SUV-ami, żeby dominował rozbudowany transport publiczny, najlepiej zelektryfikowany, a transport towarów odbywał się nie tirami, lecz koleją.
Już to pozwalałoby, w polskich warunkach, na dwu-, trzykrotne zmniejszenie zużycia ropy. Problemem u nas jest też planowanie przestrzenne. Kiedyś osiedle zaczynało się od budowy szlaku transportowego, nawet w PRL było tak do lat 70., bo ludzie nie mieli samochodów. Konieczny był tramwaj lub autobus, a bloki były w odległości dziesięciu minut spacerem od przystanku. Kiedy pojawiło się więcej samochodów, zaczęło się to kłócić z transportem publicznym, jeździło nim coraz mniej ludzi, więc zmniejszano częstotliwość i zasięg kursów, przez co jeszcze więcej ludzi przesiadało się na samochody. Jest to widoczne i na prowincji, i w miastach. Dziś w Warszawie jest dwa razy więcej samochodów na mieszkańca niż w Berlinie czy Wiedniu, i to nie jest zdrowy kierunek. Postępuje u nas suburbanizacja, ale bez zapewnienia mieszkańcom coraz bardziej odległych przedmieść transportu zbiorowego. Jeśli zamieszkałeś 15 kilometrów od centrum Warszawy, gdzie nie dochodzi żaden pociąg, o tramwaju nie wspominając, to w końcu stwierdzisz, że po prostu musisz mieć samochód. Nie muszę tłumaczyć, że kiedy skoczą ceny ropy, ci wszyscy ludzie będą ugotowani.
Rozumiem argumenty za odnawialnymi źródłami energii i rozsądnym planowaniem przestrzennym – pytanie brzmi tylko, czy Polska ma potencjał na coś więcej niż import wszystkich niezbędnych do tego technologii. I czy nas na to w ogóle stać.
Nie jesteśmy skazani wyłącznie na import; mamy w Polsce firmy zdolne wytwarzać i rozwijać potrzebne technologie. Przyszłość naszej gospodarki to nie nowe kotły węglowe ani reaktory atomowe, które i tak zresztą budowałyby firmy z USA, Francji czy Rosji – tylko takie firmy jak Solaris konstruujące autobusy, Fakro od okien i materiałów izolacyjnych, Watt od solarów, bydgoska PESA, która produkuje wagony i szynobusy, eksportując je za granicę. Mamy w Polsce świetnych inżynierów, którzy mogliby tworzyć elektronikę do inteligentnych sieci elektroenergetycznych, mamy fachowców od budowy domów „zeroenergetycznych”.
To czemu jeszcze nie jesteśmy potentatami w ich konstrukcji?
Po części dlatego, że ustawy blokują rozwój; dobrym przykładem jest właśnie budowa domów zeroenergetycznych. Według dyrektywy unijnej od roku 2020 w UE powinny być budowane jedynie domy prawie zeroenergetyczne. Problem polega na tym, że polski ustawodawca uznał, że „prawie zeroenergetyczne” to 70 kWh/m2 rocznie – to pięciokrotnie więcej od masowo budowanego w Niemczech standardu domu pasywnego. Już dziś budowa domu zużywającego około 20 kWh/m2 rocznie jest decyzją najbardziej opłacalną ekonomicznie. Przecież Polska jest krajem tej wielkości, że nowe technologie znalazłyby na początek duży rynek wewnętrzny, który pozwoliłby na rozwinięcie skali działalności firm; później można by zacząć ekspansję na zewnątrz – a kiedy państwo nie rzuca kłód pod nogi, Polak potrafi.
Ale czas upływa, a pociąg trzeciej rewolucji przemysłowej, to znaczy rewolucji zielonych technologii, odjeżdża. Im szybciej zaczniemy wspierać zielone sektory gospodarki, tym większe są szanse, że poradzą sobie w konkurencji globalnej. Zaplecze i potencjał mamy, obok budownictwa i transportu to przede wszystkim źródła energii: biomasa, wiatr i potencjalna polska specjalność, czyli biogazownie.
Czy widzi pan jakieś siły polityczne w Polsce, które mogłyby wesprzeć zieloną transformację?
To o tyle kłopotliwe, że może i Polska nie stoi węglem, ale polska polityka z pewnością stoi sektorem energetycznym: drzwi obrotowe między polityką z energetyką działają dość skutecznie. Jeśli zastanowić się, kto mógłby skorzystać materialnie, to oczywistym kandydatem jest wieś – poprzez dywersyfikację gospodarki i poszerzenie produkcji żywności o uprawy energetyczne. Obecnie pieniądze za zakup energii „uciekają” ze wsi. W nowym modelu będą do niej płynąć. Do tego dochodzą „zielone” miejsca pracy. Bo to nie Chińczycy będą stawiać nam biogazownie, instalować termoizolację czy dostarczać kiszonkę jako paliwo do biogazowni. Naturalnym kandydatem na zieloną partię polityczną mógłby być PSL, jeśli sobie to wszystko uświadomi. Także kasa z Unii, która na to wszystko popłynie na wieś, byłaby w ich interesie. I może to zabrzmi cynicznie, ale jeśli politycy mają kręcić własne lody, to niech robią to nie w imię zeżarcia planety do ogryzka, tylko lepszej przyszłości dla nas wszystkich.
Marcin Popkiewicz – autor książki „Świat na rozdrożu” i portalu Ziemia na Rozdrożu.