Pielęgniarek jest w Polsce coraz mniej i pracują w coraz trudniejszych warunkach. Ale ten temat nigdy nie jest numerem jeden, ani dwa, ani żadnym innym w telewizyjnych wiadomościach. Przecież „jakoś to będzie”.
W piątek 5 października centrum Warszawy zostało sparaliżowane. Uczyniła to ziemia, osuwając się w rejonie Świętokrzyskiej, oraz pielęgniarki – w Alejach Jerozolimskich. Ziemia i pielęgniarki wzięły warszawskie centrum w kleszcze, utrudniając dojazd do pracy ciężko harującym warszawiakom. O ile ziemia jest niewinna, bo przecież nie planowała, by się osunąć – pielęgniarki paraliżowały z premedytacją, maszerując przez centrum w kierunku Kancelarii Prezesa Rady Ministrów. Tego przynajmniej można było się dowiedzieć z mediów i, rzecz jasna, forów internetowych, gdzie hejterzy snuli fantazje o paraliżującej miasto pielęgniarce. A przecież wiadomo: dziś miasto, a jutro ciebie sparaliżuje roszczeniowa pielęgniarka, mimo że ślubowała opiekę nad pacjentami. Ale kto by im tam wierzył.
Tymczasem gdy słucha się, o czym rzeczywiście mówią, i to od lat, pielęgniarki, to można doznać paraliżu, ale z przestrachu. Pomimo iż w mediach prezentowane są zwykle jako kolejna grupa zawodowa żądająca podwyżek, ich postulaty dotyczą czegoś znacznie szerszego – kształtu polskiej ochrony zdrowia. Nowym wątkiem, który pojawia się w ich postulatach od kilku lat, jest sprzeciw wobec komercjalizacji i prywatyzacji ochrony zdrowia, jednak lista jest znacznie dłuższa. Postulaty pielęgniarek i położnych są przede wszystkim wyrazem troski o jakość opieki sprawowanej nad pacjentami. To przecież proste: dobrą opiekę zapewni pielęgniarka, która jest wypoczęta, bo nie musi brać dodatkowej pracy – a nie musi, bo jest dobrze wynagradzana. Jeśli z pielęgniarstwem będą się wiązać sensowne wynagrodzenia i dobre warunki pracy, do zawodu będzie trafiać coraz więcej młodych kobiet i mężczyzn.
A na razie jest po prostu błędne koło. Przede wszystkim pielęgniarek jest za mało. Co roku na emeryturę odchodzi ich znacznie więcej, niż przychodzi absolwentek studiów pielęgniarskich. Skalę zjawiska pokazują wyliczenia Naczelnej Izby Pielęgniarek i Położnych. Widać jasno, że jesteśmy jako kraj na potężnym minusie. A jednak temat ten nigdy nie jest numerem jeden, ani dwa, ani żadnym innym w telewizyjnych wiadomościach. Najwidoczniej „jakoś będzie”, bo przecież szpitale, przychodnie i kliniki „jakoś” sobie radzą.
To „jakoś” to niskie wynagrodzenia i praca w kilku miejscach. Dyrektorzy nie tworzą nowych etatów, tylko „łatają dziury” w zatrudnieniu, zatrudniając pielęgniarki na umowy zlecenie. Coraz modniejsze stają się kontrakty, czyli samozatrudnienie – w tym przypadku pielęgniarki pracują w jednym miejscu tyle godzin, ile dadzą rady. Nie obowiązują ich żadne regulacje dotyczące bezpiecznego wymiaru czasu pracy. System wykorzystuje motywację ekonomiczną pielęgniarek, które chcą mieć trochę więcej pieniędzy i w tym celu są gotowe pracować więcej i dłużej. O tym, w jakich warunkach się pracuje i w jakiej atmosferze, świadczą plakaty OZZPiP – hasło „zamknij się i rób” przemawia do wyobraźni. Intensyfikacja pracy przekłada się na wyższy poziom mobbingu.
„Jakoś” nie znaczy „jakość” – czytaj postulaty pracowników publicznej ochrony zdrowia
Jednocześnie z roku na rok nie podejmuje się decyzji o poprawie ich warunków pracy i płacy, by przyciągnąć nowe osoby do zawodu – zamiast tego, kierując się maksymą „jakoś to będzie”, obciąża się pielęgniarki coraz większą liczbą pacjentów. Dlatego też na wielu oddziałach szpitalnych w nocy jest jedna pielęgniarka i czterdzieścioro pacjentów. Dużo? Mało? Można więcej? W Kalifornii wprowadzono słynny zapis, że na jedną pielęgniarkę może przypadać pięciu pacjentów. Jeśli kogoś nie przekonują Stany Zjednoczone, to podam przykład z polskiej historii. Postulat powołania profesjonalnego personelu zajmującego się pielęgnacją chorych pojawiał się na ziemiach polskich od momentu upowszechnienia się szpitali, a w latach 30. XIX wieku dyskutowano o powołaniu szkoły pielęgniarskiej. Wszystko dlatego, że do tej pory chorymi zajmowały się siostry zakonne, których było niewystarczająco dużo (i nie dysponowały odpowiednim wykształceniem).
Niewystarczająco, czyli ile? Jedna na trzydziestu do pięćdziesięciu pacjentów. Dziewiętnastowieczni lekarze uznawali, że jest to proporcja niebezpieczna i skandaliczna. Dziś też powinno się to wydawać straszne i niedopuszczalne. Ale być może trudno uwierzyć, że takie sytuacje mają miejsce. A jednak – aby się o tym przekonać, wystarczy udać się na szpitalny oddział geriatryczny.
Tyle że zwykle efektem tego jest nawał komentarzy internetowych o nieczułych pielęgniarkach, które nie chcą się zajmować pacjentami, tylko „godzinami siedzą w kanciapie i piją kawę”. Kto nie pije kawy w pracy, ręka do góry i przy okazji niech pierwszy rzuci kamień. Następnym razem proponuję policzyć, ile pielęgniarek jest na zmianie i iloma pacjentami się opiekują. A potem iść z tymi wyliczeniami do ordynatora i zapytać, dlaczego tak mało. Odpowie zapewne, że nie ma pieniędzy oraz że NFZ nie wymaga określonej liczby pielęgniarek (za to wymaga lekarzy-specjalistów).
Problem rozwiązałyby normy zatrudnienia, czyli obliczenie odpowiedniej proporcji pielęgniarka/liczba pacjentów. O to od lat walczy zarówno związek zawodowy, jak i samorząd zawodowy pielęgniarek i położnych, z niewielkim jak dotąd skutkiem. Brak norm jest bardzo na rękę polityce w stylu „jakoś”. Nikt nie kwapi się, żeby policzyć, ile pielęgniarek rzeczywiście pracuje w ochronie zdrowia (wg GUS ok. 180 tysięcy), w ilu miejscach, o ile godzin przekraczając etat. Według szacunków środowisk pielęgniarskich, gdyby pielęgniarki zaczęłyby pracować tylko w jednym miejscu pracy, w wymiarze jednego etatu – od razu zabrakłoby ok. 30 procent.
Komercjalizacja i prywatyzacja szpitali to kolejny krok w polityce „jakoś”. Trochę jak ucieczka do przodu, która robi wiele zamieszania, ale nie rozwiązuje podstawowych problemów. Szpitale w Polsce zaczynają korzystać z podejścia New Public Management, wkraczającego do usług publicznych w wielu krajach na świecie. Polega to na stosowaniu w zarządzaniu placówką metod z sektora prywatnego, opartych na racjonalizacji i cięciu kosztów. Problem w tym, że opieka nie ma wartości policzalnej. Dlatego też pielęgniarki w wielu krajach zachodnich ubolewają, że nie są w stanie poświęcać wystarczająco dużo uwagi poszczególnym pacjentom. Jednakże tam pielęgniarki mają do pomocy asystentkę pielęgniarki – zawód w Polsce nieznany. Przestrzega się norm czasu pracy i nikomu nie przyjdzie do głowy, żeby pielęgniarka pracowała na nielimitowanym prawnie kontrakcie.
Tymczasem w Polsce w komercyjnych placówkach mających kontrakt z NFZ być może są ładniej pomalowane ściany i miła pani w recepcji, ale czas opieki nad pacjentem i pobytu w szpitalu skrócony jest do minimum. Na kogo spada obowiązek pielęgnacji chorego? Na rodzinę.
Dobro pacjenta to już tylko slogan. Rozmowa z Iwoną Borchulską, przewodniczącą Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Pielęgniarek i Położnych
O tym wszystkim można się było dowiedzieć na demonstracji zorganizowanej przez Ogólnopolski Związek Pielęgniarek i Położnych, w której udział wzięli również przedstawiciele organizacji związkowych z całej Europy. W poruszających przemówieniach dzielili się doświadczeniami i zachęcali do zacieśniania międzynarodowej współpracy i budowy międzynarodowego ruchu związkowego w ochronie zdrowia. O tym, że warto, świadczy chociażby wymiana informacji o samozatrudnieniu pielęgniarek w szpitalach – które, jak się okazuje, działa jedynie w Polsce. Internetowi hejterzy mogą zapewniać, że „wiele pielęgniarek chwali sobie taką formę pracy”, jednak warto przypomnieć, że sprzeciw wobec kontraktów leży w interesie pacjentów. Nikt by nie chciał, by zajmowała się nim pielęgniarka, która akurat w tym miesiącu pracuje prawie 300 godzin.
Demonstracje pielęgniarek i położnych służą naszemu wspólnemu dobru – w końcu wszyscy jesteśmy pacjentami. Co więcej, postulaty nagłaśniane są nie tylko na manifestacjach, ale i na merytorycznie świetnie przygotowanych konferencjach. W 2009 roku konferencję „Wszyscy jesteśmy pacjentami”, która odbyła się w Sejmie, media solidarnie zignorowały. Podejrzewam, że w przypadku dzisiejszej (6 października) konferencji będzie podobnie. A przecież mówiąc o swoich warunkach pracy, pielęgniarki i położne mówią o naszym zdrowiu i życiu.
Chciałabym, by ten sposób myślenia w końcu się upowszechnił. Bo to, co się dzieje teraz, to jakiś beznadziejny chocholi taniec. Pielęgniarki i położne demonstrują w tej samej sprawie od wielu lat. I jak zawsze przy tym demonstracyjnym ogniu usiłują ogrzać się różni opozycyjni politycy. Co rok, co protest, co demonstrację pielęgniarki słuchają, jak sejmowe nowe nabytki (ostatnio Małgorzata Sekuła-Szmajdzińska) obiecują zainteresowanie i troskę o sprawy pielęgniarek oraz „podszczypywanie rządu w tej sprawie”. Albo jak parlamentarne stare wygi kajają się za grzechy poprzednich kadencji i obiecują poprawę, jednocześnie pouczając, że „w systemie nie ma pieniędzy” (Tadeusz Cymański). Pielęgniarki słuchają i odpowiadają „baju baju”, bo każdemu z tych polityków wydaje się, że mówi coś odkrywczego, a tymczasem cały czas mówią dokładnie to samo i dokładnie tak samo nic nie robią.
Oczywiście są różne smaczki i możliwość zobaczenia Tadeusza Cymańskiego gardłującego do mikrofonu o „braku pieniędzy na przedszkola” to show sam w sobie. Cała ta polityczno-partyjna powtarzalność jest jednak przede wszystkim bardzo smutna. Bomba braku wystarczającej liczby pielęgniarek tyka już od lat i zaraz wybuchnie, a politycy swoje baju-baju.
Tysiące pielęgniarek na ulicach Warszawy – zobacz fotorelację z demonstracji z 5 października
Jeszcze smutniejsze jest to, co Donald Tusk wyprawia z dialogiem społecznym. Jako premier wsławił się tym, że na Komisję Trójstronną zaczął wysyłać urzędników zamiast ministrów, definiując słowo „dialog” na nowo. Dialog, czyli monolog. Po co słuchać, po co rozmawiać, po co wymieniać informacje i poglądy, jeśli można je po prostu zignorować? Jarosław Kaczyński przeciw pielęgniarkom wystawiał potężnie opancerzone służby policyjne i bardzo nas to poruszało. Donald Tusk kurtuazyjnie spotkał się z OZZPiP w czwartek, po czym w piątek, gdy po demonstracji zarząd Związku chciał złożyć petycję, kluczowy dokument wyliczający postulaty, w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów został przyjęty przez rządowego urzędnika w korytarzu. Wziął, pokwitował, do widzenia. Formalnie petycję przyjęto, w rzeczywistości reprezentantki środowiska zawodowego dbającego o zdrowie społeczeństwa potraktowano jak kuriera z przesyłką.
To już nie demonstracja siły, zagłuszanie telefonów i prężenie muskułów. To prosty przekaz – mamy was gdzieś. Damy wam miejsce do demonstrowania, czemu nie, ale na Europejskie Miasteczko zgody nie damy. Tak, prezydent Warszawy Hanna Gronkiewicz-Waltz, która w 2007 roku do Białego Miasteczka biegała z gorącą herbatą i w trybie natychmiastowym legalizowała jego status, na Europejskie Miasteczko pod KPRM już się nie zgodziła.
Pielęgniarki, położne, ratownicy medyczni, technicy laboratoryjni – wszystkie zawody w ochronie zdrowia, z wyjątkiem lekarzy, obiecują Wiosnę Ochrony Zdrowia, porównywalną z Arabską Wiosną. Obawiam się, że w obecnych warunkach rządowo-politycznych Wiosna może przejść w Lato, a potem Jesień, bo ten rząd ma doskonałe doświadczenie w ignorowaniu społecznych głosów. A pozostałe partie polityczne potrafią zaproponować jedynie kolejną „debatę” lub „komisję”.
Ale może tym razem będzie inaczej. W końcu szpital to nie fabryka, państwo to nie firma, a troska, opieka i zdrowie to fundamenty funkcjonowania społeczeństwa.
*Julia Kubisa – doktor socjologii, w Instytucie Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego obroniła rozprawę doktorską pt. „Bunt białych czepków. Analiza aktywizacji związkowej sfeminizowanych grup zawodowych”.