Nie wciskajcie mi, że to moja pensja i osobista zawiść każą mi traktować sprawę Ostachowicza poważnie.
W piątkowy poranek podczas obowiązkowego przeglądu „mediów społecznościowych” (w cudzysłowie, bo ani to „media”, a ni tym bardziej „społecznościowe”) powitał mnie obrazek z jednej ze stron wyśmiewających „korwinowską logikę”, czyli naszą lokalną parodię amerykańskiego libertarianizmu. Dowcip polegał na tym, że mieliśmy tam Igora Ostachowicza, bezrobotnego aktualnie autora poczytnej powieści „Noc żywych Żydów”, i Marię Wasiak, nową ministrę – oboje obecni na czołówkach mediów z powodu olbrzymich wynagrodzeń, które przypadły im w ramach przejścia z biznesu do rządu lub odwrotnie. Obrazek podpowiadał coś w rodzaju „Ostachowicz w paskudnym, etatystycznym, sowieckim Orlenie – źle, Wasiak w wolnym, kapitalistycznym, prywatnym PKP – dobrze”. Śmieszne? Umiarkowanie.
Śmieszno-strasznie zrobiło się dopiero wtedy, gdy okazało się, że to, co wyśmiewał obrazek – przekonanie, że olbrzymie odprawy w „prywatnym” (czy aby na pewno?) PKP dla fachowca, jakim bez wątpienie jest Wasiak, to coś zupełnie innego niż olbrzymie wynagrodzenie dla fachowca, jakim bez wątpienia jest Ostachowicz, w „publicznym” (czy aby na pewno?) Orlenie – stało się główną linią większości krajowych mediów, od lewa do prawa. Z niedowierzaniem słuchałem, jak Jacek Żakowski utyskiwał na antenie TOK.Fm, że fachowcy w administracji publicznej dostają za mało, a rządowa pensja dla Ostachowicza to „okradanie go” na wiele tysięcy. Sekundowali mu, co już zaskoczeniem nie było, Tomaszowie Lis i Wołek. Stawkę podbiła dziś rano „Gazeta Wyborcza” piórem Dominiki Wielowieyskiej, pisząc o „niezdrowym podnieceniu”, „awanturze” i „zawiści” towarzyszącej obu nominacjom.
Ujawniają się w tych wypowiedziach dwa wątki, oba z różnych powodów niepokojące, oba ściśle powiązane. Pierwszy z nich to solidarność elit.
W warszawskich redakcjach nie brakuje osób, które – mniej lub bardziej otwarcie i świadomie – podzielają dogmat mówiący, że to rynek orzeka o wartości pracy i jeżeli tak wypadło, że Ostachowicz czy Wasiak dostaną milionowe wynagrodzenia, to nie ma w tym nic zaskakującego.
Ktoś uznał po prostu, że tyle są warci, a natura rynku usankcjonowała tę transakcję. Zakwestionowanie tej logiki w jednym przypadku mogłoby spowodować, że ujawniłyby się rysy tego rozumowania w ogóle – a dla błogiego spokoju lepiej uznać, że każde wysokie wynagrodzenie jest nagrodą za kompetencje i sprawność. Inaczej ryzykuje się otwarcie puszki Pandory i całą lawinę „etatystycznego” kwestionowania nierówności płacowych. Ta lawina mogłaby w końcu sięgnąć i ulicy Czerskiej i sprowokować pytania o to, czy rynek faworyzuje zawsze i bez wyjątku najzdolniejszych. Po co? Lepiej, ryzykując dwa dni medialnej burzy, wykonać egzorcyzmy nad Ostachowiczem i Wasiak, by nie niepokoić reszty członków i członkiń swojej klasy społecznej, symbolicznych i majątkowych elit, które spaja między innymi właśnie nienaruszalne przekonanie o rynkowej sprawiedliwości.
Dlatego – i to jest wątek drugi – dominującą strategią służącą „obsłużeniu” tej afery było podkreślanie „populizmu”, „zawiści”, „awanturnictwa” rozkręcanego przez, jakżeby inaczej, „tabloidowe media”. Wyimaginowani zawistnicy – a nie słyszałem, żeby faktyczni populiści zdążyli w tej sprawie zabrać głos, o pieniądzach Ostachowicza i Wasiak, podobnie jak wcześniej o pieniądzach Tuska w Brukseli, donosiła przecież „Gazeta Wyborcza”, nie „Gazeta Polska” czy „NIE” – służą tu zepchnięciu faktycznego problemu i oddaniu się rytualnej dyskusji o tabloidach i „niezdrowym” podnieceniu. Powstaje fałszywe przekonanie, że ktoś tu rozkręcił nagonkę, a wynagrodzenia urzędników, sposób ich nominowania, stosunki z biznesem i kluczowe posady w spółkach skarbu państwa nie są tematem poważnej debaty, tylko „awantury”.
Otóż nie. Te sprawy zawsze zajmowały poważne media, zawsze były przedmiotem sporu, zawsze na łamach ogólnopolskiej prasy obecne były – z braku lepszej nazwy – i „etatystyczne”, i „rynkowe” stanowiska. I dobrze. Nie chciałbym się obudzić w kraju, w którym losy PKP, Orlenu i byłych oraz aktualnych członkiń i członków rady ministrów pojawiają się wyłącznie jako tabloidowy deser. A właśnie o tym, że „nie ma o czym mówić” i że to nie jest wcale poważny spór, próbują przekonać mnie od piątku komentatorki i komentatorzy. Nie kupuję tego. Nie wciskajcie mi proszę, że to moja pensja i osobista zawiść każą mi potraktować sprawę Ostachowicza poważnie.
Bo nie chodzi w obu tych przypadkach o (wielkie) kwoty, (wielkie) kompetencje i (wielkie) kariery. Chodzi o to – i to proszę podstawić pod „faktyczny problem” akapit wyżej – że mechanizm „drzwi obrotowych” jest po prostu niebezpieczny i korupcjogenny. Gdy prezesi państwowych spółek mogą kierować działalnością tych firm tak, aby zapewnić sobie osobisty awans przy kolejnej zmianie rządu – cierpią wszyscy klienci tych spółek, czyli podatnicy i społeczeństwo. Gdy ministrowie i sekretarze stanu kierują resortami i departamentami tak, aby nie przekreślić sobie szans na lukratywną posadę w prywatnym biznesie lub w jakiejś spółce, gdy kolejna polityczna zawierucha wysadzi ich z siodła – również cierpimy na tym wszyscy.
Gdy stanowisko rządowe jest odskocznią do biznesu lub gdy bliskie powiązania biznesu z rządem są warunkiem kariery, a znajomości żelaznym punktem w CV politycznych elit – możemy zapomnieć o transparentności, uczciwości przetargów, rzetelnej komunikacji ze społeczeństwem i długofalowej misji rozwojowej, którą powinny realizować razem spółki skarbu państwa i cały rządowy pion gospodarczy.
I to chyba mnie w tej całej dyskusji towarzyszącej Wasiak i Ostachowiczowi zaskoczyło najbardziej – nikt nie był skłonny przyznać, że takie drogi awansu i takie mechanizmy promocji nie służą społeczeństwu. W roli opętanego teorią spiskową obsadzono zresztą jak zwykle Jarosława Kaczyńskiego, któremu wypomniano przy tej okazji znany cytat, ten o pieniądzach, które nie biorą się znikąd. To niecodzienne uczucie, ale jestem przekonany, że więcej racji ma w tej sprawie szef PiS-u ze swoją nadmierną podejrzliwością niż komentatorzy, którzy w imię klasowej solidarności postanowi tę podejrzliwość ostatecznie wygłuszyć.
Pozłacane drzwi obrotowe to jeden z pierwszych symptomów systemu oligarchicznego, od Stanów po Rosję, gdzie nie zawsze jest jasne, które posady są jeszcze rządowe, a które to już specjalistyczny consulting dla biznesu czy PR. W Polsce, gdzie rządzenie, PR i consulting często zlewają się w jedno, trudno będzie te raz rozpędzone drzwi zatrzymać. Nawet jeśli czasem przytną komuś na chwilę rękaw, jak dziś Ostachowiczowi. Media mogłyby pomóc w ich zatrzymaniu, jednak na razie chcą robić za pilnującego ich portiera.