Kraj

O pożytkach z postkomunizmu

Może postkomunizm był ceną za to, by wcale nie małą część społeczeństwa geopolitycznie skierować we właściwym kierunku?

Od dawna pewna część liberalnych środowisk wzywa Polaków, by 4 czerwca, rocznica pierwszych, częściowo wolnych wyborów do parlamentu stała się narodowym świętem, symbolem Polski. Zanim jednak w tej sprawie zdążył wytworzyć się jakikolwiek społeczny konsensus, został obalony przez prawicę, coraz śmielej narzucającą polskiej sferze publicznej własną wizję historii najnowszej. W tej prawicowej narracji 4 czerwca nie ma czego świętować. Nie tylko dlatego, że wybory nie są w pełni wolne, ale przede wszystkim dlatego, że nie otwierają one nowej epoki „wolnej Polski” (ta w publicystyce wielu autorów „wSieci” i „Do Rzeczy” zaczęła się gdzieś między 24 maja, a 25 października 2015 roku), ale erę postkomunizmu – „PRL bis”, w którym funkcjonariusze dawnego reżimu (zwłaszcza jego służb) zachowali władzę i dołożyli do niej własność najbardziej łakomych kąsków z prywatyzowanego majątku państwowego.

Mit nieprzeprowadzonej dekomunizacji od początku lat 90. organizuje wyobraźnię prawicy w Polsce. „Gdyby w 1989 roku nie było kompromisu z komunistami, gdyby przeprowadzono lustrację i dekomunizację, gdyby uniemożliwiono ludziom dawnego systemu przejmowanie narodowego majątku, Polska byłaby dziś bogatym i sprawnym państwem, jak kraje Europy Zachodniej” – głosi on w największym skrócie. Posługując się nim dziś, po 27 latach od przełomu, w imię spóźnionego antykomunizmu partia rządząca będzie prowadzić wojnę z częścią ukształtowanych w ostatnich latach elit i wymieniać je na związane ze sobą. Samo w sobie nie byłoby to jeszcze niczym, nad czym by warto rozdzierać szaty, gorzej, że wypowiada przy tym umowę społeczną i zawiesza normalny porządek konstytucyjny, domagając się kolejnych nadzwyczajnych uprawnień, wreszcie niszczy niedziałające wcale najgorzej instytucje, nic lepszego w zamian nie będąc w stanie ofiarować.

Celebracje 4 czerwca z racji politycznego klimatu trafią w tym roku raczej w próżnię. Zamiast celebrować we własnym gronie przekonanych warto się raczej przyjrzeć „antykomunistycznemu mitowi” i zastanowić się, co z nim zrobić. Jak go politycznie rozbroić, nie mam, przyznaję, pomysłu. By to zrobić, trzeba bowiem powiedzieć coś, co powiedzieć w obecnych ramach dyskursu bardzo trudno. Spróbujmy jednak: przy wszystkich swoich wadach postkomunizm był być może po roku 1989 konieczny, a nawet pożyteczny.

Jak właściwie wyglądał przełom?

Nie zapominajmy, że rok ’89 nie był zwycięstwem rewolucji, która zmiata poprzedni reżim i może suwerennie urządzać nową rzeczywistość. Rok ’89 był możliwy dzięki kompromisowi władzy i opozycji, dzięki temu, że władza rozpoznała całkowitą niesterowność państwa w starym systemie i uznała konieczność przeprowadzenia zmian, do których sama nie miała wystarczającej politycznej legitymacji i by je przeprowadzić, musiała sięgnąć po opozycję demokratyczną. Opozycja ta silna była wówczas głównie siłą legendy wielomilionowego ruchu społecznego z okresu między sierpniem ’80 a 13 grudnia 1981. W 1989 roku żadnego masowego ruchu społecznego nie miała już za sobą, pozostawała organizacją dość wąską, kadrową, elitarną, choć mającą ciągle wielki społeczny autorytet i zdolność do mobilizacji swoich sympatyków. Nie na tyle jednak, by wywołać przewrót w państwie. Jeśli chciały zmian i władza, i opozycja, musiały się wtedy porozumieć. Żadna nienegocjowana rewolucja w 1989 roku nie była możliwa. Poza wszystkimi przyczynami, jakie tu wymieniłem, dochodzi jeszcze wymiar geopolityki i interesów Związku Radzieckiego.

To, że w kolejnych demokracjach ludowych zmiana przebiegała w bardziej rewolucyjny sposób, bez konieczności tak dużego kompromisu ze starym układem, jaki zawarty został w Polsce, wynikało z tego, że wcześniej w Polsce udał się Okrągły Stół i częściowo wolne wybory.

Do tego doszły problemy ZSRR z samym sobą, które wykluczały interwencje w rejonie. Choć gdyby w 1991 roku powiódł się pucz Janajewa, losy europejskiej wiosny ludów z 1989 roku mogłyby się potoczyć bardzo różnie. Niekoniecznie tak, jak praskiej wiosny w 1968 roku, ale bardzo możliwe, że efektem byłby scenariusz podobny do tego realizowanego dziś w Donbasie.

Co zrobić z postkomunistami?

Trzeba też pamiętać, że choć pod koniec PRL był systemem nieefektywnym, pogrążonym od dekady w kryzysie, z korodującym poparciem społecznym, to nie był do końca pozbawiony społecznej akceptacji. W chwili dezintegracji reżimu partia ciągle miała 3 miliony członków, doliczmy do tego członków ich rodzin, pracowników służb, wojskowych czy osoby biernie akceptujące PRL. W 1989 roku opozycja odniosła spektakularne zwycięstwo w wolnych wyborach, otrzymała bardzo mocny mandat do zmian. A jednocześnie prawie połowa obywateli została w domu, biernie akceptując w ten sposób status quo.

Jednak nawet w obliczu takiego zwycięstwa pozostawało pytanie: co zrobić z osobami na różne sposoby związanymi z dawnym ustrojem? W jaki sposób włączyć je do nowej rzeczywistości?

Jednak nawet w obliczu takiego zwycięstwa pozostawało pytanie: co zrobić z osobami na różne sposoby związanymi z dawnym ustrojem? W jaki sposób włączyć je do nowej rzeczywistości?Dlaczego nie pytano raczej, jak znaleźć sposób ich skutecznego wykluczenia? Ta druga opcja nie była  w latach 90. po prostu możliwa. Skala reform, jakie były konieczne w roku 1989, wymagała pokoju społecznego i ogólnego konsensusu. Nie dałoby się ich przeprowadzić, gdyby liczna, wpływowa w dawnym ustroju grupa osób – ciągle silnie wpływająca na instytucje władzy – postrzegała je jako zagrożenie dla własnego bezpieczeństwa, żywotnych egzystencjalnych interesów i – choćby biernie – sabotowała je. Taki spokój społeczny byłby konieczny także wtedy, gdyby reformy roku ’89 przebiegały raczej pod wskazania profesora Kowalika i szwedzkiego modelu społecznego niż Balcerowicza i wykształconych na pismach Chicago Boys Brygad z Marriotta. Także dla późniejszej budowy i reformy instytucji siłowych (armii, UOP itd.) kluczowe było wprowadzenie cywilizowanych procedur weryfikacji, klimat zimnej wojny domowej i tu nie zakończyłby się niczym dobrym.

Tama dla Tymińskiego czy grób dla lewicy?

Legitymacja, jaką obóz solidarnościowy otrzymał w roku 1989 w wielu kręgach społecznych, zaczęła się chwiać, gdy przyszły pierwsze negatywne społecznie skutki reform. W roku 1990 skończyło się to Tymińskim w drugiej turze wyborów prezydenckich. Co by było, gdyby głosów niezadowolonych, wściekłych na reformy, związanych na różne sposoby (od biograficznych po sentymentalne) z poprzednim systemem nie była w stanie zagospodarować postkomunistyczna lewica? Ta, przy wszystkich swoich wadach, zbierała polityczne rozczarowanie i prowadziła je w kierunku, który mniej więcej uznajemy za słuszny: w stronę rządów prawa, demokracji liberalnej, wreszcie proatlantyckiej i proeuropejskiej orientacji? Być może postkomunizm był ceną za to, by wcale niemałą część społeczeństwa – nieżywiącą proeuropejskiej orientacji czy demokratyczno-liberalnych aspiracji – geopolitycznie skierować we właściwym kierunku?

Oczywiście, pojawia się na to (także na lewicy) odpowiedź, że nawet jeśli Aleksander Kwaśniewski i Józef Oleksy chronili nas przed czymś politycznie gorszym, to jednocześnie uniemożliwiali powstanie autentycznej, nieobciążonej przez grzech postkomunizmu lewicy. A lewica, jaką sami budowali, przyjęła neoliberalne dogmaty i zostawiła wykluczonych samym sobie. To ostatnie zdanie jest bez wątpienia prawdziwe. Obok zasług postkomunistów na drugiej szali postawić można umożliwiające eksmisję na bruk prawo Blidy, bezsensowny z każdego punktu widzenia udział w wojnie w Iraku, fraternizowanie się z najbogatszymi, zostawienie Polski B samej sobie, wreszcie oddanie pola Kościołowi rzymskokatolickiemu (zwłaszcza od 2003 roku), w końcu hańbiącą sprawę tajnych więzień CIA w Polsce.

Zastanówmy się jednak przez chwilę, czy w Polsce w latach 90. taka wymarzona przez nas – nie postkomunistyczna, nie neoliberalna, masowa i zdolna walczyć o władzę – lewica miała w ogóle szansę powstać? Scena polityczna dzieliła się w tej dekadzie nie wobec kryteriów prawica/lewica właściwych dojrzałym zachodnim demokracjom (w jednej partii zasiadali przecież neoliberał Leszek Balcerowicz i demokratyczny socjalista Jacek Kuroń), ale albo według podziału postkomunistycznego albo tego, wytworzonego w ramach wojny na górze na początku lat 90. Wszelkie próby zbudowania lewicy idącej w poprzek tego podziału kończyły się klęską. Czy gdyby przeprowadzono dekomunizację, to lewica ta zapełniłaby próżnię po postkomunistach? Niekoniecznie – nie miała ona nigdy przywódców równie politycznie utalentowanych co np. Kwaśniewski, obdarzonych takim społecznym słuchem, kontaktem ze wszystkimi klasami społecznymi. Gdyby nawet, za sprawą jakiejś dekomunizacyjnej ustawy, Kwaśniewski nie mógłby w 1995 roku startować w wyborach prezydenckich, to w drugiej turze z Wałęsą niekoniecznie zmierzyłby się Kuroń, Ikonowicz, Bugaj czy Aleksander Małachowski. Bardzo możliwe, że znów zmierzyłby się z nim Tymiński albo jakaś jego nowa wersja.

Neoliberalny zwrot w latach 90. nie był też udziałem wyłącznie postkomunistycznych partii w Europie Środkowej i Wschodniej. Choć faktycznie, tu przybierał najbardziej rażące formy – bardziej przy tym w Budapeszcie, niż w Warszawie. Ale podobną drogą szły także stare, mające tradycję wielkiego społecznego zakorzenienia partie socjaldemokratyczne w zachodniej Europie, nie tylko Partia Pracy Blaira, ale i SPD Schrödera.

Czy w tej globalnej koniunkturze ideologicznej, jakakolwiek, najbardziej niepostkomunistyczna i na serio próbująca walczyć o władzę w Polsce lewica miałaby szansę uchronić się od dryfu w taką stronę? Mam wątpliwości.

Czy w tej globalnej koniunkturze ideologicznej, jakakolwiek, najbardziej niepostkomunistyczna i na serio próbująca walczyć o władzę w Polsce lewica miałaby szansę uchronić się od dryfu w taką stronę? Mam wątpliwości.Jakakolwiek pozytywna rola postkomunistycznej lewicy kończy się w Polsce w 2005 roku. Od tego czasu SLD jest partią zombie, snującą się po scenie politycznej bez pomysłu dla siebie, wytracając życiową energię z wyborów na wybory. Cieszę się, że pojawiła się dla niej alternatywa w postaci Razem. Chciałbym, by podobna do Razem partii była głównym rozgrywającym okresu transformacji. Ale im bardziej przyglądam się temu okresowi, tym mocniej utwierdzam się w przekonaniu, że nie było to możliwe i postkomuniści faktycznie bywali mniejszym złem, polisą ubezpieczeniową przed wykolejeniem sensownych transformacyjnych zmian w populistycznym chaosie.

Kwestia ceny

Oczywiście, jak wszystko i to miało swoją cenę. Nie neguję jej, zdaję sobie sprawę, że była ogromna. Faktyczne patologie nomenklaturowego biznesu. Dziwne związki na styku służb, polityki i biznesu – choć pamiętajmy, że to problem, jaki mają i najstarsze demokracje liberalne, dla przykładu polecam poczytać, w jakich okolicznościach obecny szef KE, Jean-Claude Juncker, stracił tekę premiera Luksemburga. Brak sensownej socjaldemokracji. Powszechny konsensus wśród aktorów największych sił politycznych na neoliberalny model transformacji i jego społeczne konsekwencje. Hańba więzień CIA w Polsce.

Dziś ten neoliberalny model wyczerpał swoje rezerwy wzrostu, polska polityka potrzebuje nowego otwarcia i nowej lewicy. Nie potrzebuje jednak antykomunistycznego mitu, który nie wytłumaczy nam dlaczego tkwimy w pułapce średniego wzrostu i jak z niej wyjść. Nie wiem, jak to, co wyżej napisałem, przekuć w atrakcyjną, powszechnie zrozumianą opowieść, stanowiącą dla tego mitu alternatywę. Ale w wąskim, acz doborowym gronie czytelników Krytyki Politycznej, dobrze byśmy powiedzieli sobie, jak jest.

**Dziennik Opinii nr 154/2016 (1304)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Majmurek
Jakub Majmurek
Publicysta, krytyk filmowy
Filmoznawca, eseista, publicysta. Aktywny jako krytyk filmowy, pisuje także o literaturze i sztukach wizualnych. Absolwent krakowskiego filmoznawstwa, Instytutu Studiów Politycznych i Międzynarodowych UJ, studiował też w Szkole Nauk Społecznych przy IFiS PAN w Warszawie. Publikuje m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, Oko.press, „Aspen Review”. Współautor i redaktor wielu książek filmowych, ostatnio (wspólnie z Łukaszem Rondudą) „Kino-sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej”.
Zamknij