Kraj

Morska: Nieprzejednanie, czyli Rwanda a sprawa polska

Trzeba chcieć przyznać, że popełniono błędy, żeby cokolwiek naprawić.

Jakże często ostatnio padało pytanie, czemu abp Hoser postanowił zamknąć kościół w Jasienicy akurat w czasie Wielkiego Tygodnia. Nie musi ono być retoryczne. Stało się tak dlatego, że Jasienica to Rwanda, a kościół w Jasienicy to kościół w polskiej misji w Kigali, zamknięty „w trosce o zapewnienie należnego szacunku świątyni, a nade wszystko uchronienie wiernych przed grzechem profanacji sakramentów i świątyni”. Jak to? – można zapytać. – Jak polskie miasteczko może się stać synekdochą całego afrykańskiego kraju?

Zezwala na to proces symbolicznej substytucji, wymuszony przez ego arcybiskupa, który karmi się przekonaniem, że abp Hoser to polski Kościół – różny od zachodniego, bo konserwatywny, niedialogujący – bezpośredni spadkobierca dziedzictwa Jana Pawła II jako papieża nieustępliwego. To jest główne przesłanie wywiadu rzeki abp. Henryka Franciszka Hosera i Michała Królikowskiego Bóg jest większy. Czy w takim razie podświadomość abp. Hosera jest podświadomością polskiego Kościoła? Trudno zaprzeczyć takiej możliwości.

Pragnę rozważyć ten obraz zamkniętych drzwi w kontekście krytyki idei „Kościoła otwartego” w Bóg jest większy. Królikowski ironizuje na jej temat, Hoser natomiast uważa, że dialog zmienia Kościół w „przyjemną i niewymagającą instytucję dobroczynną”, a Kościół nie może być zarazem otwarty i ortodoksyjny, bo tym samym zatraci tożsamość. Nazbyt realne jest dlań ryzyko, że „Kościół »otwarty« może przybrać wizję Kościoła kulturalno-socjologicznego, ale niekoniecznie kościoła wiary”. Używanie dialogu jako „przykrywki”, a tylko takie użycie abp Hosera rozważa, mija się z celem, bo „to nie katolicy są atrakcyjni w Kościele. Samo w sobie niewiele warte, grozi rozmyciem się kościelnej tożsamości. Więcej można zatem stracić, niż zyskać. Jedyne słowo, które się liczy, to Słowo Boże, dostępne, „jeśli tylko ktoś chce posłuchać i uczestniczyć”. To jest „prawdziwa otwartość Boga na nas wszystkich”.

A jednak drzwi, te materialne drzwi, pozostają zamknięte. 

***
Jest wiele podobieństw między współczesną Polską a Rwandą sprzed, jak i z okresu ludobójstwa:

1. W centrum symboliki historycznej znajduje się katastrofa samolotu, którą niezwłocznie wykorzystuje się do zdyskredytowania przeciwnika.

2. Kościół katolicki reprezentuje populistyczną większość.

3. Dystans między Kościołem i państwem jest stopniowo zmniejszany. Aż zanika – ludzie Kościoła mogą zajmować miejsca w rządzie, księża mogą występować w parlamencie. Grupy, które kwestionowały udział Kościoła w rządzie, zostają zdelegalizowane, protestujący aresztowani (Rwanda). Rząd nie ratyfikuje konwencji i sejm nie podejmuje uchwał, jeśli ich kształt godzi w intencje Episkopatu (Polska). Politycy, jak chce tego abp Hoser, spełniają funkcję świadków „tego, co Kościół rozpoznaje jako dobro indywidualne i społeczne”.

4. Inteligenci, niczym zubożała arystokracja (Tutsi), są w mniejszości. Postępujący antyintelektualizm w dyskursie publicznym i edukacji sprawia, ze kazanie, na przemian z wrzaskiem medialnym, staje się najbardziej popularną formą przekazu.
Wrzask medialny w wersji rwandyjskiej prezentuje Radio Tysiąca Wzgórz (rządowa szczekaczka rasowej nienawiści w latach 1990–1994). Być może do tej tradycji, zabranej do ojczyzny przez polskich misjonarzy, odnoszą się występy etatowo rozjuszonych „ekspertów” jak prof. Pawłowicz – bo właściwie trudno, poza szczwalnią (przywołaną przez Krzysztofa Marczewskiego), znaleźć dla nich tradycję polską. Nie ma powodu, by Polacy, nienawykli do kwestionowania kazań, przyzwyczajeni do słuchania wykładów (w miejsce dialogu i dyskusji), okazali się odporni na wrzask.

5. Można przeciwników przedstawiać jako ateistów, ateistów jako komunistów, komunistów jako wcielenie Szatana, a zarazem karaluchy (Rwanda), lub gnidy (Polska). Można wrogom wypominać komunizm, nazywając ich przy tym mordercami.

Oskarżenie o komunizm skutkuje wobec Tutsi, którzy pod koniec lat 50. domagali się politycznej niezależności, bez belgijsko-watykańskich, chrześcijańsko-demokratycznych wpływów. Śmierć króla Rwandy w niewyjaśnionych okolicznościach krzyżuje te zamiary. Belgowie pomagają obalić monarchię, wspierając zarazem Hutu. Prześladowani Tutsi uchodzą do Ugandy. Tam ich dzieci w 1986 roku wspierają generała Yoweri Museveni w walce z dyktatorem Obote. Wywodzący się z chłopskiej partyzantki Museveni odwdzięcza się i ułatwia powstanie partyzanckiej armii Rwandan Patriotic Front (RPF), wolnej od pozaafrykańskich wpływów. Tego samego ówczesny rząd i episkopat Rwandy nie może powiedzieć o sobie. A jednak pójdzie w zaparte.

Podczas chłopskiej (Hutu) rebelii monarchicznej wymierzonej w Tutsi, która posłuży do przejęcia władzy przez chrześcijańskich nacjonalistów w 1959 roku, arcybiskup André Perraudin zdyskredytuje skargę Tutsi do Jana XXIII, na właśnie powstający, „faszystowski” ich zdaniem rząd, wysyłając pospieszną depeszę: „Komunizm jest aktywny. Szatan istnieje”. Jego głos przeważy.
Ten ton histerii powraca, jak wskazują szwedzcy dokumentaliści Peter i Maria Rinaldo w In the Name of God (2004), gdy negocjacje z partyzantami z RPF okażą się nieuniknione. Prezydentowi nie wolno negocjować z RPF, bo nie negocjuje się z szatanem. Reżim rwandyjski gra na zwłokę pod naciskiem belgijskich „chrześcijańskich demokratów”.Tutsi to „bezbożnicy”, mianowani „rasą, którą Bóg chce usunąć”. Propaganda nie dostrzega, że potomkowie Tutsi, w przeciwieństwie do belgijskich i polskich księży, zamieszkiwali w Rwandzie od wieków.

6. Toleruje się przemoc w wydaniu radykalnie nacjonalistycznych organizacji młodzieżowych. Interhamwe, cywilna milicja, powstaje na bazie rwandyjskiej młodzieżówki Chrześcijańskiej Partii Demokratycznej w 1990 roku. Ton nienawiści dostaje legitymację patriotyczną i religijną (Dziesięć Przykazań Hutu). Nie zważając na wieloletnie protesty pod hasłem „Faszyzm nie przejdzie”, nieskuteczne o tyle, że nigdy niepoparte przez polski rząd ani episkopat, by nie wspomnieć o warszawskiej kurii, policji i radzie miasta, po Marszu Niepodległości w 2012 roku zawiązuje się Ruch Narodowy. Uczestnicy marszu w 2013 roku dokonują podpalenia tęczy na placu Zbawiciela – symbolu przymierza, „pedalskiego”, ich zdaniem. Katolickie Stowarzyszenie Dziennikarzy nagradza zdjęcie prezentujące scenę podpalenia jako patriotyczny triumf. Śledztwo w sprawie podpalenia umorzono, bo tęcza oczywiście ma spłonąć – takie jest jej obecne symboliczne zadanie, ostatecznie i raz na zawsze, jako tło dla nowych czasów, nowej władzy. Pod parasolem Ruchu Narodowego rozwijają się organizacje paramilitarne, o których jego przywódca, Robert Winnicki, myśli jako o „armii”.

7. W obu krajach są góry, w których mogą trenować, a nawet ukrywać się oddziały paramilitarne. Polskie oddziały paramilitarne, w których działa do 800 tys., zostaną niebawem zrzeszone pod nazwą Armia Krajowa dla stworzenia „systemu obrony terytorialnej”. Unikają odpowiedzi na pytanie o wroga. Ale kim on jest, już wiadomo – został wskazany w liście pasterskim na święta Bożego Narodzenia 2013 roku, a już w styczniu powstał zespół sejmowy o nazwie „Stop Ideologii Gender”, uzasadniającej nieprzejednanie. Doświadczyła go Anna Grodzka, próbując się zapisać do zespołu, którego absurdalność na próżno wykazywali wykładowcy, edukatorzy, a nawet teologowie. W imponującym tempie, w czasie pierwszego kwartału 2014, ujawniła się wspierająca zespół baza organizacji społecznych i NGO-sów. Bądźmy pewni, że szczegółów dowiemy się w swoim czasie.

8. a. Jeśli coś pójdzie źle, można zrzucić winę na kogoś innego. Na przykład na kolonizatorów belgijskich, którzy wprowadzili rasowo sprofilowane paszporty i faworyzowali Tutsi.

8. b. Jeśli coś pójdzie naprawdę źle, można oskarżyć szatana i dać zajęcie egzorcystom na długie lata. Ich wpływy, jak pisze Wojciech Tochman w Dzisiaj narysujemy śmierć, wzrosły w Rwandzie po ludobójstwie, które „było przecież owocem paktu z diabłem. Co do tego większość Rwandy nie ma wątpliwości”.

Wcześniej wyśmiewani, dziś nadobecni egzorcyści są elementem polskiego pejzażu. Z egzorcystami w parze idą charyzmatyczni uzdrowiciele – działający na tłumy. Abp Hoser przyczynił się do ich popularyzacji w Polsce. Rozmaite ingerencje szatańskie, udaremniane dzięki przenikliwości polskich księży, choć zabawne z punktu widzenia części dorosłych, czynią z demonicznego opętania rzecz codzienną.

11. Na obrzeżach obu krajów trzymają się parachrześcijańskie kulty promujące całkowite posłuszeństwo. Ponad dekadę przetrwała Armia Jezusa, dawnych morderców, którzy z Rwandy uciekli do Kongo i stworzyli tam partyzantkę, przekonani, że prowadzi ich Duch Święty. W Polsce są to Chrystusowi Rycerze i Żerdzie księdza Natanka. Czekają na znak, zapewne słusznie. Jak będą potrzebni, to się ich z niszy wyciągnie. 

12. Władza jest tylko narzędziem do zrealizowanie planu Królestwa Bożego na Ziemi. Działania równościowe opóźniają ten proces, bo gdy przyjdzie Królestwo, wszyscy i tak będziemy równi przed Chrystusem. Kraj funkcjonuje jak jedna wielka sekta.

Rwanda jest wybranym krajem w Afryce, tak jak Polska w Europie. „A naród rwandyjski też jest umiłowany od Boga, bo taki mały kraj… i ma aż dwa sanktuaria. W Kibeho i w Ruhango” – mówi Tochmanowi ojciec Stanisław Urbaniak, pallotyn. Nie ma co zatem żałować głupich 6 mln. na Świątynię Opatrzności Bożej, Mały Watykan w samym sercu diecezji warszawsko-praskiej. Sanktuaria potwierdzają aktualny status Królestwa Bożego na ziemi.

Próby uczynienia z Rwandy Królestwa Bożego trwały ponad trzydzieści lat. Stąd można się dowiedzieć, jakie wymagania kraj powinien spełniać, żeby mieć szansę. Centrum Formacji Rodziny „Gikondo”, zapoczątkowane przez pallotyna Henryka Hosera, z czasem mianowanego „dyrektorem akcji z ramienia Episkopatu”, rozrosło się w Rwandyjską Akcję Rodzinną, obejmującą „wszystkie diecezje i ponad osiemdziesiąt parafii”. Hoser mógł się w tym projekcie spełnić jako misjonarz i lekarz zarazem, stawiając sobie za cel cel „uczenie naturalnych metod planowania rodziny” w miejsce „antykoncepcji hormonalnej i prezerwatyw”. Jak powiodła się kontrola narodzin za pomocą badania wymazu z pochwy, można ocenić po efektach. Jak przyznaje sam arcybiskup, „śmiertelność dzieci [w Afryce] jest ogromna, często dziesięciokrotnie wyższa niż w Europie. (…) Poza tym wielodzietność jest marzeniem większości rodzin”. Rozmówcy Tochmana wspominają, jak przed 1994 rokiem te wymarzone dzieci umierały z głodu. Jak Rwandyjki radziły sobie z antykoncepcją przez stulecia, zanim do ich kraju przyszli biali, nie wiadomo.

Tochman obszernie pisze o przemocy w rwandyjskich rodzinach. Zagadką pozostaje, jak kobiety mają korzystać z technik badania „wymazów”, jeśli w rodzinie nie ma zwyczaju słuchania kobiet i uwzględniania ich badań. O utrwalanych dziedzicznie strukturach przemocy w rodzinie (dzieci, jeśli przeżyją, chowają się bez czułości matek, harujących w polu i w domu), Hoser w ogóle nie wspomina. Opór polskiego episkopatu wobec podpisania Konwencji przeciw przemocy wobec kobiet, odnotowany podczas spotkania „na dywaniku”, to też dalekie echo Rwandy w Polsce.

***
Najważniejsze podobieństwo między Polską a Rwandą (Polską od 2008 roku, Rwandą do 1994 roku) to niechęć do kompromisu. To jest „nie!” zamiast negocjacji – zaciętość rządu w odpowiedzi na protest rodziców dzieci niepełnosprawnych, a następnie rzucenie nam w twarz spotu reklamowego za 7 mln.  Można by się spodziewać, że w kraju, który przyjął na swoje sumienie praktycznie całkowity zakaz aborcji, niepełnosprawne dzieci powinny być naszą wspólną odpowiedzialnością. Ale nie – bo nie. Bo łatwiej oburzyć się na smartfona, niż łaskawie dostrzec, że telefon jest dziś najważniejszym narzędziem w podtrzymaniu zdrowia i życia. To umacniana już od szkoły, w której przemocy rówieśniczej „nie ma”, umiejętność zrzeszania się tylko przeciwko komuś.

Nie przypisuję Hoserowi nieprzejednania. On sam stawia je za wzór i czyni z niego główny motyw wywiadu Bóg jest większy.

W tym sensie jest to książka niebezpieczna – bo promocja nieprzejednania jest zawsze niebezpieczna. Ale przynajmniej skutecznie usuwa powody do zdziwienia. Arcybiskup jasno wyłożył swoje zasady, a teraz zgodnie z nimi postępuje.

By uzasadnić własne nieprzejednanie, Hoser powołuje się zarówno na Jana Pawła II, jak też na Pawła VI, „który w encyklice Humanae Vitae naucza, że Kościół nie może proponować ani zła, ani mniejszego zła”. Tym złem jest aborcja, in vitro i gender. W egzegezie Hoserowej Jan Paweł II to nie „papież od kwiatków”, tylko nauczyciel „twardości wobec grzechu”, człowiek, który bije pięściami w sumienia rodaków”, aby zakazać im „małżeństw jednopłciowych”, patron nieprzejednania. Królikowski słusznie komentuje, że „jesteśmy dalecy od tego, żeby zrozumieć, co [Jan Paweł II] do nas mówił”. Zważywszy na wagę kontaktów, abp. Hoser na pewno wie o Janie Pawle II więcej niż wszyscy budowniczowie pomników.

Arcybiskup ma też po swojej stronie Franciszka. Nie należy spodziewać się odwilży. Obecny papież posługuje się po prostu „językiem pastoralnym”, nie głosząc przy tym „żadnych innych prawd wiary, których wcześniej Kościół nie głosił”. Tylko ksiądz Sowa, dobry człowiek, chciałby, żeby było inaczej, bo „przecież ostatnio biskupi byli na spotkaniu i rozmowie z nim i jak podawał pewien katolicki tygodnik, jednemu z nich papież nawet pokazał wymownym gestem „tak trzymać”. Tak – to znaczy jak? Jak Hoser z Lemańskim – i na więcej nie pozwalać. Tylko lekko dokręcać śrubę.

W Bóg jest większy abp Hoser lojalnie ostrzega przed entuzjazmem wobec Franciszka, który niebawem odrzuci pastoralną formę i odsłoni to, co najważniejsze – nieprzejednanie. Zachód nie dla nas, mówi arcybiskup. Nasz Kościół ma być lepszy, wschodni. Niezepsuty dialogiem. A przy tym zgodny z duchem Watykanu.

***
Hoser, którzy przyjeżdża do Rwandy w 1975 roku (zgodnie z tym, co mówi Królikowski w Bóg jest większy), na przestrzeni lat stanie się najbardziej wpływowym członkiem hierarchii po arcybiskupie. Jest sekretarzem Komisji Episkopatu Rwandy ds. Zdrowia, a także Komisji ds. Rodziny, przewodniczącym Stowarzyszenia Ośrodków Lekarskich w Kigali, przewodniczącym Wyższych Przełożonych Zakonnych Rwandy, przewodniczącym Centrum Monitoringu Epidemii AIDS. Po ludobójstwie rwandyjski Kościół zachęcał Rwandyjki, by rodziły dzieci z masowych gwałtów. Tochman w Dzisiaj narysujemy śmierć pokazuje dalsze losy tych dzieci. Hoser o nich nie wspomina.

Opuszcza Rwandę w marcu 1996 (tuż przed drugą rocznicą ludobójstwa), żeby zostać przełożonym Regii – Stowarzyszenia Apostolstwa Katolickiego we Francji i członkiem Rady Misyjnej Konferencji Wyższych Przełożonych Zakonnych we Francji. Ma już stosowne doświadczenie, znaczne sukcesy w ewangelizacji i kontakty – francuskie i belgijskie. Kieruje Regią przez sześć lat. Współtworzy Międzynarodowy Dom Studencki Jana Pawła II dla studentów z Europy Środkowo-Wschodniej w Paryżu. Organizuje spotkania w Centre du Dialogue. W 2005 zostaje sekretarzem pomocniczym Kongregacji ds. Ewangelizacji Narodów i przewodniczącym Papieskich Dzieł Misyjnych. Bierze udział w procesie nominacyjnym biskupów na kraje misyjne. Wprawia się w tym procesie, który jest „skomplikowany, stopniowy i staranny”. Jego historia zawodowa obejmuje Rwandę, Watykan i Belgię. Wydaje się predystynowany do kariery w Watykanie. Aż tu nagle w 2008 zostaje biskupem diecezji warszawsko-praskiej, a jego poprzednik, abp Głódź, trafia do Gdańska.

To nie pomyłka ani zesłanie, jak niezgrabnie sugerowała Aleksandra Pawlicka w „Newsweeku”. Abp Hoser, ze swoim nadzwyczajnym doświadczeniem administracyjnym, a także kontaktami w Belgii, Francji i Watykanie, ma do spełnienia misję specjalną. Zostaje też przewodniczącym Zespołu Ekspertów ds. Bioetycznych i członkiem Rady ds. Rodziny (i kilku innych) w strukturach Konferencji Episkopatu Polski, a motorem, który go napędza, jest namiętność o rwandyjskich korzeniach, marzenie, kierujące tam katolickimi biskupami.

To człowiek, który potrafi być zarazem administratorem, jak i inicjatorem, predystynowany do kierowania Komisją Bioetyki przy KEP.

***
Nowela Henry’ego James’a The Turn of the Screw pasuje jako motto do jasienickiej sytuacji. Historia w niej zawarta streszcza się do otwartych pytań: Czy to dzieci są opętane? Czy guwernantka jest socjopatką? Dlaczego dzieci muszą być bezpośrednio zależne od niej? Czemu pan domu, ich wuj, mieszka daleko i zapowiada, że nie chce być kłopotany korespondencją? A jak to się stało, że guwernantka po śmierci chłopca trafia do kolejnej wiejskiej posiadłości, do pracy, i jest tam adorowana przez dzieci? 

Jak pisze Marta Stout w The Sociopath Next Door, socjopata nie zna wyrzutów sumienia. Zamiast empatii posługuje się inteligencją. Uczy się przewidywać reakcje ludzi kierujących się uczuciami, a zatem należących z jego punktu widzenia do istot podrzędnych. Tak zachowuje się człowiek, gdy go przestraszyć, tak, gdy mu pochlebić. Podoba mu się, jak ludzie „podskakują z wrażenia”, bo to daje mu poczucie władzy i podnosi adrenalinę. Na przykład jeśli umówi się z mieszkańcami Jasienicy na spotkanie w swoim pałacu, a potem do nich nie wyjdzie. Będą więc stali ze swoimi transparentami, a potem pojadą do domu. Albo obieca im, że mszę niedzielną poprowadzi biskup, a następnie nie dotrzyma słowa. Socjopata uwielbia „tworzenie sytuacji, w których ludzie będą się czuli źle z samymi sobą”. Jak mieszkańcy Jasienicy na Wielkanoc.

Człowiek w koncepcji Hosera ma dużo wspólnego z socjopatą w koncepcji Stout. Przede wszystkim nie ma wewnętrznych zahamowań. Potrzebuje hamulców zewnętrznych, bo bez nich będzie go kłopotało poczucie, że „może zrobić wszystko” (Stout), „bez ograniczeń i samokontroli” (Hoser). Takie jest właśnie socjopatyczne doznanie świata. Socjopatą kieruje namiętność, która nie znosi ograniczeń moralnych i prawnych. Wybiera zawody, pisze dalej Stout, w których może kontrolować innych ludzi, sam nie będąc kontrolowany, jak psycholog w szpitalu. Albo misjonarz – można dodać – albo arcybiskup.

Socjopata nie zna uczuć, pozytywnych ani negatywnych – wyrzutów sumienia ani poczucia winy. Ale ma swoje przyjemności. Jedną jest „egzystencjalna zemsta”, czyli wykorzystanie szansy na zniszczenie człowieka, który „jest mądrzejszy, bardziej utalentowany, lub popularny, ma większą klasę, albo też pod względem moralnym jest bardziej godny podziwu”. Takie niszczenie, dodaje Stout, „bez sumienia staje się niezwykle łatwe”. Jeśli Hoser w rzeczy samej jest socjopatą (to tylko supozycja), miałby szereg powodów, by zniszczyć Lemańskiego za jego moralną godność, intuicję, współczucie i dar wiązania się z ludźmi. Za to, że nawet w najmniejszej parafii zdołał stworzyć coś wyjątkowego.

Może to lapsus, lecz na pytanie Królikowskiego, czy Hoser „ufa rządzącym państwami” ten odpowiada: „Niezbyt, gdyż z reguły zwodzą swoich podwładnych”. Nie ma wyborców. Kraj to jedna wielka armia albo folwark.

***
Hoser przez 25 minut odpowiadał na pytania Tochmana o Rwandzie, bez emocji, „okrągłymi zdaniami bez żadnej treści”, a następnie zażądał, by go nie cytować w książce. Ktoś cyniczny mógłby zarzucić, że arcybiskup zgodził się na rozmowę, bo z pytań łatwo wywnioskować, jak wiele dziennikarz wie. Nie spodziewał się, że Tochman zamieści w książce opis wywiadu wraz z informacją, że arcybiskup ocenzurował sam siebie.

Jasienica jest podobną sytuacją – jest tą sytuacją, w której coś się Hoserowi wymknęło.

***
Według relacji ojców pallotynów i dawnych oficerów ONZ, zbieżnych w zarysie (ci ostatni nie wspominają o porannej mszy, na której był obecny brat Piotr, tylko o tym, jak spotkali się z księżmi przy śniadaniu), sytuacja w polskiej misji w Gikondo w kwietniu 1994 wyglądała następująco:
Masowe zabójstwa zaczęły się w kilka godzin po rozbiciu prezydenckiego samolotu 6 kwietnia. Rządowe radio naprowadza zabójców do kolejnych miejsc zamieszkania lub ukrycia ofiar – Tutsi i liberalnych Hutu. Drogi są blokowane i zwykli ludzie nie mają szans się wydostać. W Rwandzie stacjonują wojska ONZ, które miały pilnować podpisania rozejmu między rządem a partyzantką RPF na północy kraju. Dostają rozkaz nieingerencji, co w praktyce przekłada się na niechronienie ofiar. Wyszkoleni, przygotowani do zabijania tysiąca osób w 20 minut mordercy zmieniają kraj wielkości polskiego województwa w obóz śmierci.

Do kościoła polskiej misji, jak i do wielu innych kościołów w tym czasie, przybiegają ludzie szukający ocalenia. Niekiedy w tych kościołach są zabijani. Ale w polskiej misji zabijanie odbywa się na zewnątrz. Dlaczego? Poprzedniego dnia zabijano Tutsi na Gikondo (dzielnicy Kigali). Zgodnie z relacją ks. Stanisława Filipka w „Zamiast posłowia” do jego książki To Ty, Emmo?, cytowaną przez Tochmana, w sobotę rano odbyła się msza święta, a następnie adoracja Najświętszego Sakramentu i spowiedź. Potem do kościoła wpadło wojsko, a ludzie skupili się wokół ołtarza, gdzie była wystawiona monstrancja. Ks. Stanisław Filipek, który też nie chciał rozmawiać z Tochmanem, rzekł jednak: „W kościele był wystawiony Najświętszy Sakrament, więc ludzi wyprowadzono na zewnątrz”. Wojsko raczej monstrancją by się nie przejmowało. Mordercom dzieci nie zależałoby na tym, „by zabijać nie przed Najświętszym Sakramentem, ale po drugiej stronie drzwi”. Jednak nawet Tochmanowi trudno sobie wyobrazić, by ktoś „to z mordercami wytargował”. Tylko ja nie widzę w tym nic dziwnego. W obliczu krytycznego zagrożenia próbujemy ocalić to, co jest nam najdroższe – dzieci, kota, rodzinne srebra, naszych bliźnich albo przestrzeń sakralną. Albo własne życie.

Polscy oficerowie, którzy towarzyszyli księżom w wycieczce do kościoła po monstrancję, zapamiętali rozmowy przy śniadaniu („Cokolwiek się tam stanie, nie wolno dopuścić do profanacji.”), a potem widok ludzi, którym żandarm sprawdzał dokumenty i je darł. „Wystraszeni ludzie wciąż wychodzili z kościoła. Jakby ktoś ich stamtąd wypychał”. Na miejscu byli już mordercy z Interhamwe. Zgodnie z relacją Najświętszy Sakrament został ocalony.

„Często zarzuty pod adresem Kościoła wysuwają ci, którzy masakr nie widzieli” – czytamy w „Zamiast posłowia.” Ale tu stawiają je ci, którzy widzieli. Ma się wrażenie, że to patrzenie ich ciągle boli, i to właśnie czyni z nich wiarygodnych narratorów.

Natomiast w relacji księdza Filipka, tej książkowej, sakrament został w kościele, porzucony i sprofanowany. Jacyś ludzie jednak umierają w środku, dwie kobiety, chłopiec przyniesiony przez oficera. Według relacji brata Piotra, który ukrył się i wrócił wieczorem, kościół też był pełen trupów. Kilka dni później, 12 kwietnia, we wtorek, mordercy wrócili i podpalili kaplice, w której tymczasem ukryło się kilkanaście osób. („Palił się Chrystus obecny w Najświętszym Sakramencie razem z kilkoma ludźmi, którzy znaleźli tam schronienie”). Tochman pisze, że rząd chciał zamienić budynki kościelne na centrum pamięci. Ale przedstawiciele hierarchii kościelnej rządowi terenu nie oddali. Czyli kto? Hoser, wizytator papieski, który reprezentował tę hierarchię do 4 marca 1996, nielubiany przez prezydenta Bizimungu, czy Juliusz Janusz, też Polak, który następnie objął funkcję nuncjusza?

Jasienica jest powtórzeniem polskiej misji Gikondo. W centrum obu sytuacji znajdują się drzwi do kościoła – z tym, że w Jasienicy sakralny obszar jest skutecznie zabezpieczony przed profanacją. Bez zaprzeczających sobie relacji, bez ambiwalencji. W Jasienicy jest lepiej, przejrzyściej – wiadomo, gdzie jest monstrancja. Konflikt ma się odtąd toczyć przed kościołem, czyli na zewnątrz, nie w przestrzeni sakralnej.

Problem w tym, że konfliktu nie ma, bo Jasienica jest niespodziewanie zgodna.

Rozdmucha się więc konflikt już choćby tylko z administratorem w charakterze Hutu, nadętym od satysfakcji, że w końcu się Lemańskiego pozbył.

Zamknięte drzwi do kościoła – zamknięty kościół w Jasienicy – występuje zatem w charakterze fetysza – i wskazuje na kościół w Gikondo, z którego wychodzą zaszokowani wierni. Slavoj Žižek, który uwzględnia pożytek z fetyszów, we wstępie do Enjoy Your Symptom! pisze: „Fetysz jest wcieleniem Kłamstwa, które pozwala znosić prawdę nie do przyjęcia”.

Jeśli więc, dajmy na to, nie przyjmujemy do wiadomości śmierci ukochanej osoby, to stłumiona prawda powróci w postaci symptomu. W końcu „uświadamiamy sobie”, po czym jaźń na nowo zostaje scalona. Ale można i na odwrót, wykłada Žižek: „racjonalnie” przyjmujemy tę śmierć do wiadomości, a jednak lgniemy do fetysza, czyli zjawiska lub przedmiotu. Ten oznacza nieprzyjmowanie tej śmierci do wiadomości. (Žižek daje przykład mężczyzny z chomikiem zmarłej żony, który załamie się dopiero, gdy w kilka miesięcy po śmierci żony zwierzę zginie).

Może się zdarzyć, że prawda nie nadaje się do przyjęcia i niejako musimy trwać w kłamstwie. Wtedy przetrwać pomaga nam fetysz.

Pod drzwiami kościoła w Jasienicy chodzi raczej o śmierć niekochanej osoby – a raczej niekochanego tłumu. „List Abp. Henryka Hosera SAC po zamknięciu świątyni w Jasienicy” używa takich słów-kluczy: „rozłam” „zgorszenie” „poważne zakłócenie porządku publicznego” „pokuta”. Wszystkie one pasują do kwietniowych wydarzeń w polskiej misji „Gikondo”.

Sytuacja w Jasienicy w kwietniu 2014 ma nas jednak przekonać, że nie chodziło o monstrancję, wyniesioną lub zostawioną pośrodku ołtarza w tamtym kościele. Nie, nie o to chodziło! A przynajmniej nie całkowicie. W Jasienicy wszak kościół zamknięto „w trosce o bezpieczeństwo wiernych uczestniczących w liturgii oraz w celu uchronienia przed profanacją sakramentów świętych i świątyni”. Co najważniejsze – każdy widzi, że tym razem wiernych udało się uratować.

***
W kwietniu 1994 w Kigali Hosera nie było. Wybrał się na zasłużony rok formatywny we wrześniu 1993, a jego składniki precyzyjnie wylicza w wywiadzie udzielonym KAI w lipcu 2013. Wywiad miał pomóc zdyskredytować artykuł Aleksandry Pawlickiej w „Newsweeku”. W ten sposób rozmaici czytelnicy (w tym Pawlicka) po raz pierwszy mieli szansę się dowiedzieć, że Hoser w Rwandzie nie było obecny. Jak odnotowuje Pawlicka, biogram na strona archidiecezji nadal pomija ten fakt.

Dopiero świadectwo rwandyjskiego księdza Jeana Ndorimany sprawia, że lista wyjazdowa Hosera wygląda jak kosztowne alibi: najpierw trzy miesiące w Jerozolimie, potem staż ultrasonografii w Warszawie, a w końcu intensywny kurs języka włoskiego w Rzymie, w trakcie ludobójstwa. Ndorimana twierdzi, że Hosera dobrze znał, bo razem pracowali przy projekcie planowania rodziny (nie mógł go zatem pomylić z innym białym), oraz że widział go, jak „wielokrotnie podróżował z Burundi” (gdzie przed ludobójstwem uciekł Ndorimana) „do Rwandy i z powrotem”. Mógł to czynić, bo był „w dobrych stosunkach z osobami dokonującymi ludobójstwa” i dlatego „bez trudu przekraczał granicę i przemieszczał się między rozmaitymi punktami kontrolnymi w samej Rwandzie”.

Czy wierzyć Ndorimanie czy Hoserowi i uznać, że Ndorimana konfabuluje dotknięty żałobą – zamordowano mu wszak całą rodzinę? Czy wierzyć Hoserowi, gdy mówi, że Jan Paweł II był pierwszym, który powiadomił świat o ludobójstwie, czy Lindzie Melvern, ekspertce Międzynarodowego Trybunalu ds. Rwandy, którą tę rewelację kwituje jednym słowem: „bzdura”?

Czy może na pocieszenie poczytać listę papieskich wystąpień w kwestii Rwandy, w tym pierwsze już 8 kwietnia, skopiowanych ze strony internetowej watykańskiej Agenzia Fides przez Zbigniewa Nosowskiego (co wykazał Tochman)? Czy wczuć się w taką sytuację: oto reporter z Polski co raz to słyszy od Rwandyjczyków, że głosu „waszego papieża Polaka” w Rwandzie nie usłyszano. Można wtedy, wraz z reporterem, choćby to była tylko utopia, wyobrazić sobie ciepły, melodyjny głos papieża, wzywający do zaprzestania mordów, płynący z Radia Tysiąca Wzgórz (przemycony tam za sprawą życzliwej duszy w rządzie lub episkopacie).

A może lepiej zachwycić się, że Hoser w 1994 roku uczestniczył w Synodzie Specjalnym Biskupów dla Afryki jako ekspert w dziedzinie rozwoju i problemów rodziny? Synod zaczął się 8 kwietnia, trwał równolegle z ludobójstwem. Czy się przerazić, bo Hoser na tym synodzie zajął się wyjaśnianiem, „o co rzeczywiście chodzi” w Rwandzie. O to, co KAI w oficjalnym biogramie Hosera nazywa „wojną pomiędzy plemionami Hutu i Tutsi”.

Czy poczuć dumę na wieść, że Jan Paweł II ustanowił Hosera wizytatorem apostolskim w Rwandzie i krajach ościennych, co oznaczało, że „mianował administratorów apostolskich na wakujące diecezje, pomagał biskupom i klerowi organizować na nowo pracę duszpasterską”.

Czy poczuć grozę, czytając takie podsumowanie działalności Hosera przez księdza Ndorimanę: „Hoser dla swojego rodaka i następcy, nuncjusza apostolskiego Janusza, przygotował nominację 6 biskupów i jednego arcybiskupa, (…) mówiąc: „Trzeba pomóc biskupom Hutu. Wybraliśmy ich po to, aby walczyli z Państwem Tutsi”.

Ostatecznie można poczuć grozę w związku z tym, co opowiada sam Hoser w wywiadzie dla KAI.  Zostawiając kontakt z rządem rwandyjskim (niemiłym, w przeciwieństwie do tego przed ludobójstwem) księdzu Pierre’owi Nguyen Van Totowi, dyplomacie w funkcji chargé d’affairs, Hoser poświęca się „kontaktom i organizowaniu opieki nad tymi Rwandyjczykami, którzy jako uciekinierzy byli za granicą”. Dla zabezpieczenia ich bytu ważne jest „utrzymywanie kontaktów z Kościołem w sąsiednich krajach: w Zairze, Burundi i Tanzanii”. (Zair to Kongo, gdzie pod wpływem wzmożonej religijności wśród uchodźców Hutu powstała Armia Jezusa.) Otóż do Kongo i Tanzanii uciekli przede wszystkim Hutu uczestniczący w masowych morderstwach jako członkowie Interhamwe lub „po sąsiedzku”.

Taki sąsiad-morderca rozmawia z Tochmanem – jest rolnikiem, z pozoru nie wypiera się – zabił maczugą parę sąsiadów i ich dwoje dzieci. po czym „musiał uciekać za granicę. Do Tanzanii”. Tam go po kilku latach aresztowano i odesłano do Rwandy. Odzyskał spokój, gdy go skazano na kolonię karną. Przestał się bać zemsty „Tutsi, żołnierzy RPF”. Nie ma wyrzutów sumienia. Jest przekonany, że to nie on zabijał, tylko Szatan. Czy bezczelnością jest zapytać, czy to efekt „utrzymywania kontaktów z Kościołem w sąsiednich krajach: Zairze, Burundii i Tanzanii”? Czy bezczelnością jest podać do publicznej wiadomości, że po ludobójstwie naszym głównym celem było zapewnienie opieki „duszpasterskiej, charytatywnej” mordercom, i tym przypadkowym, i tym zdeterminowanym – typom, którym blisko do podpalaczy z Jedwabnego? Nie, jeśli na ujawnienie takiej informacji nas po prostu stać.

Gen. Roméo Dellaire w 1994 roku dostał rozkaz, który sprowadził się do tolerowania zabójstw. Spędził resztę życia na pisaniu i mówieniu o tym, jak ONZ zawiodło Rwandę. Założył fundację, która pomaga dzieciom-żołnierzom. 14 stycznia 2014, na konferencji prasowej Global Centre for the Responsibility to Project, użył prostej, żołnierskiej definicji: „Pozwoliliśmy ekstremistom wykonać konsekwentnie przygotowany plan eksterminacji pewnej grupy populacji, przeprowadzony po to, żeby nie dzielić się władzą”.

Natomiast definicja używana przez KAI i Hosera jest przedawniona. W Polsce można próbować tworzyć skansen, międlić o „plemionach” i o tym, kto odbębnił swoje i wysłał faks, i na czyje biurko ten faks następnie trafił. Natomiast reszta świata myśli obecnie o tym, jak zapobiegać ludobójstwom, ucząc się odczytywać wczesne i późniejsze znaki. W sposób niedoskonały i ograniczony, owszem. Na tym polega uczenie się na błędach.

Trzeba chcieć przyznać, że popełniono błędy, żeby cokolwiek naprawić.

W kwietniu tego roku Rwanda obchodzi dwudziestą rocznicę ludobójstwa – bez Hosera.

***

W Bóg jest większy Hoser wyznaje, że za działalność w kwestii AIDS został niemal usunięty z Rwandy. Powodem był jego „sprzeciw wobec zmasowanej kampanii antykoncepcyjnej i proaborcyjnej”. To ciekawy moment i zapewne wymaga komentarza historyków rwandyjskich. Kto się domagał usunięcia Hosera? Wszak nie konserwatywni przedstawiciele rządu i episkopatu. Mogli to być świeccy inteligenci, lekarze i edukatorzy, czyli Tutsi i liberalni Hutu, przeciwnicy „naturalnych metod” w kwestii planowania rodziny i monitoringu AIDS. Na stronie Our Africa czytam, że „wykształceni pracownicy, w tym lekarze, byli szczególnie namierzani jako ofiary ludobójstwa w 1994, skutkiem czego nastąpił dramatyczny brak wykształconych pracowników medycznych w całym kraju”.

Czy brak empatii abp. Hosera, jego dystans w stosunku do ofiar, staje się w tym kontekście trochę bardziej jasny? Jakaś liberalna opozycja w Rwandzie musiała istnieć, nie dość pozbawiona głosu, podczas gdy wzrasta polaryzacja, nieprzejednanie, język nienawiści, rozmaite pobicia i najścia, które następnie są bagatelizowane. Wystarczy spojrzeć na radość posła PiS-u ze spalenia tęczy, na zachwyty posła Pięty nad Ugandą, by wyobrazić sobie, jak trwałe zniknięcie przeciwników politycznych staje się powodem do jeszcze większej satysfakcji.

Nawet Królikowski się zadziwia nad „stanowczym protestem Jana Pawła II i Benedykta XVI przeciwko strategii prezerwatyw w Afryce”, zważywszy na to, jak agresywnie postępował rozwój AIDS na przełomie lat 80. i 90. Ale nie – bo ludzie zyskują „w ten sposób iluzję bezpiecznego seksu bez ograniczeń i samokontroli”. Afrykańscy wierni trwają w stanie permanentnej porno-fantazji swoich pasterzy, kolonialnego mitu o erotycznej nadpobudliwości niewolników, który narodził się w wyobraźni właścicieli plantacji. Przynajmniej do czasu, aż podczas gwałtów towarzyszących ludobójstwu będą z premedytacją zakażać AIDS swoje ofiary (o tym pisze oczywiście tylko Tochman, nie Hoser). 

Wyobraźnia arcybiskupa karmi się fantazjami erotycznymi na poziomie siedemnastolatka, który na hasło „ideologia gender” odpowiada: „nie jest ważna rzeczywistość partnera, ale ważny jest ktokolwiek, kto się nadaje do uprawiania seksu”. Fantazje na temat seksualności genderystów nie różnią się tu zasadniczo od kolonialnych fantazji na temat seksualności Rwandyjczyków. Ten sam niedorozwój emocjonalny, które wcześniej nie pozwolił mu wyrazić żalu za parafianami, pozwala akceptować pytlowanie Królikowskiego („Czyli każda płeć ma w sobie coś unikalnego?”), jakby rozmyślania o ludzkiej intymności były jak czarny ląd, tajemniczy kontynent, gdzie mieszkają ludzie o dwóch głowach.

***
Dwugłos w sprawie Lemańskiego i Jasienicy jest niczym echo dwugłosu w sprawie działalności Hosera w Rwandzie. Czy konflikt zaczął się od tego, że Lemański pouczał wyższych od siebie rangą i wykazywał się brakiem posłuszeństwa?

Czy w takim razie należy uznać, że jest w porządku, jeśli polski hierarcha, który wychował się w Polsce, kraju naznaczonym żydowskim holokaustem, a następnie spędził dwadzieścia lat w Rwandzie, gdzie podkreślanie różnic rasowych skończyło się ludobójstwem, beztrosko bądź agresywnie pyta podwładnego: „Czy ksiądz jest obrzezany?”.

Kwestia „dwóch holokaustów” w Rwandzie, czyli koncept, przy którym Hoser upiera się w wywiadzie dla KAI, do złudzenia przypomina podkreślanie polskiego cierpienia przy jednoczesnym pomniejszaniu planowanej i masowej eksterminacji Żydów w czasie drugiej wojny światowej. Można wręcz przypuszczać, że koncept ten trafił do Rwandy za pośrednictwem polskich misjonarzy.

Podkreślanie, że Hutu też ginęli, przy całkowitej niechęci do uświadomienia sobie, że gdyby powstrzymano zaplanowane przez rząd mordowanie Tutsi, nie byłoby też akcji odwetowych, zdaje się być dla misjonarzy, którzy opuścili Rwandę, swego rodzaju kotwicą.

W Polsce ten sam koncept zabronił biskupom i proboszczom pojechać na obchody w Jedwabnem. Ale jeśli nie wierzy się w „dialog”, to strata jest niewielka. W zamian można w nieskończoność sprawiać, że Tutsi i Hutu będą patrzeć na siebie trochę podejrzliwie. A w Polsce dzielić na Polaków i Żydów, na „pedałów” i „patriotów”. Pisarce Joyce Carol Oates (Opowieść wdowy) trafiła się polska tłumaczka, która pozwoliła sobie na uwagę, że „Żydzi mogli się uratować, tylko im się nie chciało”. Bez wątpienia należała do „młodego pokolenia”, wychowanego przez Kościół, patriotycznie. Dziel i rządź.

Można też w końcu zapytać, retorycznie, jak ta ciekawość Hosera dotycząca tego, co Lemański nosi w spodniach, ma się do perły w koronie Hoserów, Ogrodu Saskiego. W rozdziale „Ogród znaczy dusza: lekarz – misjonarz – biskup” czytamy, jak Piotr Hoser, przodek arcybiskupa, podjął się „renowacji zniszczonego podczas powstania listopadowego Ogrodu Saskiego, zostając jego naczelnym ogrodnikiem. W monografii Warszawa, badacz obyczajów Polski Jan Stanisław Bystroń, tak pisze o Ogrodzie Saskim w okresie międzypowstaniowym: „Z ogrodów, dostępnych dla publiczności, na pierwszym miejscu stoi Ogród Saski, na ogół wcale starannie utrzymany; tutaj w niedzielę, czwartki i galowe święta grywała orkiestra wojskowa. Wytworniejsza publiczność uczęszczała tu tylko rankiem. Przy każdej bramie czatował posterunek, którego zadaniem było niedopuszczanie Żydów, przy czym nie obywało się bez dramatycznych i zabawnych scen”.

Ten zwyczaj nie wpuszczania Żydów w chałatach i Żydówek w perukach utrzymał się do początku XX wieku. Listy czytelników do „Gazety Warszawskiej” poświadczają, że Ogród Saski do pierwszej wojny światowej miał być tym ekskluzywnym miejscem w Warszawie, gdzie niektórzy Polacy mogli odpocząć od widoku Żydów. Był oazą polskości bez domieszek „ras obcych”, a zarazem przeciwieństwem Ogrodu Krasińskich „ z trzema wejściami od ulicy Nalewek, Świętojerskiej i placu Krasińskich”. Jak pisze A. Rozenrot w dokumencie przechowanym w Archiwum Miasta Stołecznego Warszawy, „popularność tego ogrodu [Krasińskich] była nadzwyczajnie duża: tu matki przychodziły ze swoimi pupilami, młodzież harcowała swawolnie, a niańki – służące, popychając wózeczki dziecinne, mimochodem prowadziły flirt”.

Choć ogrodnik najmniej winny jest rasizmowi w mieście, kiepski to ogród dla duszy. Ktoś inny mógłby powiedzieć: Wychowałem się w cieniu Ogrodu Saskiego, pojechałem do Rwandy, zobaczyłem, że tam też dzieli się ludzi… Ale nic takiego nie nastąpiło.

***
Tym z nas z trudem znoszącym myśl, że mogliby się przyczynić do cudzej krzywdy, bezwzględność abp. Hosera w odniesieniu do Jasienicy wydaje się niesłychana. Jak na przykład parafianie mają sobie radzić z pogrzebami? Czy trup ma się ścielić pod kościołem w Jasienicy, tak jak niegdyś w polskiej misji w Rwandzie? Ksiądz Sowa zakłada więc, że abp Hoser musi mieć złych doradców. To znaczy kogo, abp. Głodzia, apb. Michalika? Ależ nie! Afery z Lemańskim by nie było, dowiadujemy się w tygodniu przedświątecznym, kiedy jeszcze uwaga mediów skupiona jest na Jasienicy, gdyby arcybiskupowi źle nie podpowiadał ksiądz dziekan. No pewnie. Patrz punkt 8 listy podobieństw między Polską a Rwandą: Jeśli coś pójdzie źle, można zrzucić winę na kogoś innego.

Dlaczego człowiek na znaczącym stanowisku postępuje z samobójczą zawziętością? Bo własne dzieło go przerasta. Kto jest zwolennikiem Lemańskiego, jest zarazem wrogiem Hosera jako Kościoła, w szczególności Komisji Bioetyki KEP, a co najważniejsze, planu utworzenia, nareszcie w Polsce, Królestwa Bożego na Ziemi. Jest przeciwko arcybiskupowi.

Okoliczni kapłani mają lepszą wiedzę na temat stanu rzeczy w Jasienicy niż sami mieszkańcy, oraz my, niezorientowani świadkowie. Szokuje wyznanie Doroty Kurek, członkini rady parafialnej, że mieszkańcy sąsiednich wsi słyszą z ambony – od swoich księży – o „szatanie biegającym po wsi”. Innymi słowy, mieszkańcy Jasienicy są w sąsiednich parafiach sukcesywnie oczerniani przez kapłanów, którzy z pewnością siebie wskazującą na poparcie autorytetu, sytuują jasieniczan jako opętanych.

To dlatego zalecenie udziału w mszy w sąsiednich parafiach wywołało wśród Jasieniczan obawy, dyskomfort. W rozmowie z 17 kwietnia 2014 z Dorotą Kurek i Jarosławem Mikołajewskim historyczka kościoła Magdalena Ogórek w nazwała to „niewspółmiernym nakładem siły”. 

Wyznanie parafianki szokuje z powodów oczywistych. Skutek straszenia „szatanem w Jasienicy” w okolicznych parafiach zapewne stał się nieodwracalny. Bóg jest większy od złego ducha. I to trzeba wykazać.

A to przecież tylko rok. Wyobraźmy więc sobie, że ta sytuacja trwa przez pięć lat. W końcu „Hutu” nabiorą pretensji do „Tutsi” o to, że im zamknięto kościół. Jeśli „Tutsi” lub „Hutu” zostaną pobici (jeśli nie w te święta, to w kolejne), sprawa stanie się samograjem. Media przybędą, żeby ten konflikt podkręcić. Kuria przyśle do Jasienicy egzorcystę, żeby wygnać złe duchy. Jak w Rwandzie, egzorcyści w Jasienicy będą mieć potem zajęcie na długie lata.

Wcale nie sugeruję, że Hoser chce doprowadzić w Jasienicy do ludobójstwa. To byłoby nielogiczne. Gdyby arcybiskup przyznał, że ówczesny kościół w Rwandzie działał w jednej lidze z Radiem Maczeta, można by postawić taką supozycję. Ale tych związków arcybiskup nie widzi. Nie ma nic do zarzucenia sobie ani innym misjonarzom, ani ówczesnemu arcybiskupowi Kigali (jak pisze Tochman, byl nim Vincentowi Nsengiyumvie, zausznik rwandyjskiego prezydenta „w czasie, gdy na zamówienie władz sprowadzono tam z Chin kilkaset ton maczet”). Chodzi więc raczej o jakiś nieuświadomiony przymus.

Czemu więc zakładam, że abp Hoser nie potrafi inaczej?

Bo na Rwandę przypadły formatywne lata jego życia. Bo wierzy w skuteczność tego, czego się w Rwandzie nauczył. Bo Rwandę nosi w sobie. Każdy stwarza dla siebie taki kulturowy kontekst, w którym będzie się czuł komfortowo. To akurat jest ludzkie. Ponieważ Hoser ma władzę, odtwarza go skutecznie i na większą skalę. Ta bezkompromisowość, obecna niemal na każdej stronie jego wywiadu-rzeki, gdy jest pytany o aborcję, in vitro, i związki partnerskie, zapewnia i utwierdza ten komfort.

Pierwszorzędne watykańsko-belgijskie kontakty Hosera, jego promocja książeczki Marguerite A. Peeters, autorki powiązanej z ultrakonserwatywnym belgijskim think-tankiem, nie pozostawiają przy okazji wątpliwości, że to Hoser jest głównym reżyserem „wojny z gender” w Polsce, a pozostali (abp. Michalik, ks. Oko i inni) są zaledwie aktorami.

Wojna ta nie jest wybrykiem ani atawizmem, bo już zaczyna kształtować Polskę na najbliższe dekady. Natomiast Jasienica i Lemański to jest jego prywatna potyczka. I jedyna słabość.

***

A co do wstępnego pytania, to powinno raczej brzmieć: dlaczego abp Hoser zamknął kościół w Jasienicy na dwa tygodnie przed kanonizacją Jana Pawła II? Bo na czas tej kanonizacji rozmaite protesty jasieniczan i ich sprzymierzeńców musiały zostać zawieszone. Tymczasem można się karmić nadzieją, że jeśli Franciszek właśnie zniósł zakaz milczenia wobec irlandzkiego teologa, ks. Fagana (po 6 latach), to sprawiedliwość dotrze i do Jasienicy.

Tylko że Lemański nie jest teologiem, nie pisze po angielsku. Co Franciszkowi przyjdzie z przywrócenia głosu Lemańskiemu? Tylko naraziłby się Hoserowi, a na tym jeszcze dobrze nikt nie wyszedł. W Polsce raczej stanie się dokładnie na odwrót. A no tak, że zaraz po tej kanonizacyjnej sejm przegłosuje kolejną uchwałę, zakazującą krytykowania abp. Hosera. W kwestii niezgodności tych uchwał z konstytucją – trzeba będzie zmienić konstytucję. Ale to już najmniejszy problem.

W tekście wykorzystane zostały komunikaty Kurii Warszawsko-Praskiej, depesze Katolickiej Agencji Informacyjnej, rozmowa Michała Królikowskiego z Henrykiem Franciszkiem Hoserem, Bóg jest większy (Apostolicu 2013), książka Wojciecha Tochmana Dzisiaj narysujemy śmierć (Czarne 2010), film dokumentalny In the Name of God (2004) autorstwa Petera i Marii Rinaldo, film na postawie autobiograficznej książki Romeo Dallaire Shaking Hands with the Devil (2007), monografia Jana Stanislawa Bystronia Warszawa (1949) i wykład Slavoja Žižka o różnicy między symptomem a fetyszem.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij