Na festiwale takie jak "Młodzi i Film" w Koszalinie jeździ się z nadzieją, że wypatrzymy tutaj jakąś nową "Iluminację". Zobaczymy narodziny gwiazdy.
W Koszalinie trwa festiwal „Młodzi i Film”. Przez tydzień obejrzeć można prace debiutantów. Napisałam to zdanie w pełni świadoma, że myśl o oglądaniu przez tydzień polskich filmów zrobionych przez nieznanych nikomu twórców brzmi jak zaproszenie do rosyjskiej ruletki. Ale nie ma co się źle nastawiać.
W ramach festiwalu odbywają się dwa konkursy: pełnometrażowy i krótkometrażowy. W tym drugim obejrzeć można 60 filmów, które łączy jedna, bardzo ważna cecha: są krótkie. Jeśli więc się nam nie spodobają, jest pewność, że szybko się skończą.
„Młodzi i Film” to szansa na zobaczenie filmów twórców najczęściej nieznanych. Część z nich kiedyś będzie znana. Jak na przykład Krzysztof Zanussi, który wygrał pierwszą edycję festiwalu w 1973 roku Iluminacją. Można więc obserwować narodziny gwiazd kina. Jednak większość twórców, których filmy można tu obejrzeć, nigdy znana nie będzie.
Pierwszego dnia festiwalu pokazano wspomnianą Iluminację w wersji odnowionej cyfrowo. Oglądana po latach jest nadal filmem nowoczesnym, ciekawym, intrygującym. Na festiwale takie jak ten w Koszalinie jeździ się chyba właśnie dlatego: jest nadzieja, że obejrzymy jakąś nową Iluminację, że wypatrzymy jakiegoś ciekawego twórcę.
Okazja do tego pojawiła się już drugiego dnia festiwalu, kiedy ruszyły pokazy konkursowe. W konkursie pełnometrażowych fabuł pokazano dwa filmy: komedię romantyczną Od pełni do pełni Tomasza Szafrańskiego i teatr telewizji z efektami specjalnych rodem ze Star Treka, czyli Tajemnicę Westerplatte Pawła Chochlewa. Ciekawego twórcy ze świecą w tym konkursie szukać.
Ciekawiej wystartował konkurs filmów krótkometrażowych. Są w nim fabuły, dokumenty i animacje, najczęściej etiudy powstałe w szkołach filmowych. Jest tych szkół w Polsce kilka i, co ważne, w każdej powstają jakieś ciekawe filmy.
Jeżeli będziecie mieli okazję zobaczyć animację Tramwaj jedzie, gorąco ją polecam. Film Mileny Molendy to opowieść o mieszkańcach miasta z perspektywy tych jeżdżących tramwajem. Widzimy więc tak dobrze znane każdemu korzystającemu z komunikacji miejskiej scenki przystankowe z udziałem osoby śpiącej na ławeczce czy pana, który się zagapił, zawiązując but i tramwaj mu uciekł. Animacja ma to do siebie, że jest zawsze symboliczna i na swój sposób minimalistyczna. Ta prostota służy miejskiej opowieści. Cudowna jest scena, w której przed przystankiem przewijają się kolejne postaci rozdające ulotki czekającym na tramwaj: pierwsza jest przebrana za butelkę, druga za hot doga, a trzecia za telefon komórkowy. Postacie przechodzą, tramwaj przyjeżdża, zabiera pasażerów, a na przystanku zostają tylko rozwiewane przez wiatr ulotki.
W Dniu świra Marek Koterski celnie pokazał zwyczaj przesiadania się pasażerów w autobusach na coraz to lepsze miejsca. W filmie Tramwaj jedzie jest ta sama spostrzegawczość. Reżyserka świetnie wychwyciła i sportretowała „typy tramwajowe”: ten śpi, tamten grzebie w śmietniku – tak samo jak stojąca obok pani grzebie w torebce. Dziecko denerwuje współpasażera, wąsaty pan gapi się na piersi stojącej obok niego pani. Film Mileny Molendy ogląda się z przekonaniem, że wszystkie te sceny już widziałam. Jeżdżąc tramwajem.
Wśród dokumentów uwagę zwracają dwa opowiadające o relacjach rodziców z dziećmi. Etiud na ten temat powstaje co roku mnóstwo. Zazwyczaj fabularnych – chyba dlatego, że to temat najbliższy ludziom kończącym szkoły filmowe, uczonym, że filmy powinno się „przepuścić” przez siebie. Szuka człowiek tematu, zastanawia się, co najlepiej zna. Przecież nie wojnę w Iraku albo życie pracownicy poczty. Najlepiej zna siebie. Debiutujący reżyserzy opowiadają więc o problemach swoich rówieśników, swojej klasy, młodych małżeństw. O czekaniu na dziecko i relacjach z rodzicami. Dużo w takich historiach psychologii, mało świata zewnętrznego.
Dlatego może dokument Nasza klątwa Tomasza Śliwińskiego przykuwa uwagę. Opowiadając o młodych rodzicach i ich codziennych dylematach, Śliwiński opowiada o świecie. Tomaszowi i Magdzie – twórcom filmu – rodzi się syn, który ma nieuleczalną chorobę, klątwę Ondyny. Oznacza to, że podczas snu organizm dziecka musi być wspomagany przez respirator, bo inaczej grozi mu śmierć. Rodzice stawiają naprzeciwko siebie kamerę i pokazują pierwsze dni po urodzeniu Leosia. Są to trudne dni. Widać załamanie, poczucie bezsilności, potem uczenie się opieki nad dzieckiem. Rodzice niekiedy wręcz ekshibicjonistyczne pokazują, na czym ta opieka polega. Scena wymiany rurki do tracheotomii jest tak nieznośnie długa, że nie wiadomo już, czy bardziej boli obserwowanie płaczącego chorego dziecka, czy to, że ktoś nam tę fizjologiczną prywatność tak wprost pokazuje. Z czasem niemoc rodziców przeradza się w wielką miłość do dziecka, żeby na koniec po prostu wzruszać.
W międzyczasie jesteśmy świadkami nie tylko zmagania się rodziców z ich myślami i uczuciami, ale też ze światem. Chore dziecko wymaga opieki, sprzętu, opatrunków. Obserwujemy więc walkę o baterię do respiratora kosztującą kilka tysięcy, pakowanie się na krótki wyjazd z dzieckiem – tylko opatrunki zajmują całą torbę. W Naszej klątwie bycie rodzicem to nie tylko uczuciowe dylematy, to też materialna codzienność, którą najlepiej oddaje dźwięk respiratora słyszany w tle niemal non stop przez cały film.
Drugim ciekawym filmem dokumentalnym o rodzicielstwie, a w zasadzie ojcostwie, jest Niewiadoma Henryka Fasta w reżyserii Agnieszki Elbanowskiej. Tytułowy bohater jest emerytowanym profesorem matematyki poszukującym miłości, a w zasadzie kobiety, z którą będzie dzielić życie. Najlepiej, żeby była dwudziesto-, trzydziestolatką, piękną i gotową na seks klasyczny i francuski – jak pisze Henryk w anonsie, który umieszcza w internecie. Pan Henryk mieszkał przez lata w USA, gdzie dziś żyją jego dzieci. Nie ma z nimi niemal żadnego kontaktu. Stracił go, gdy po rozwodzie z ich matką związał się z inną kobietą.
Rozmawia czasem tylko z córką. Przez skype’a. O niczym. Aż do czasu, kiedy córka przylatuje do Polski, żeby spotkać się z ojcem, który idzie do szpitala na operację. Chyba po raz pierwszy ze sobą poważnie rozmawiają. On opowiada o poszukiwaniach kobiet, ona nie może tego znieść. „To ja tu jestem, a nie one” – mówi ojcu. To ona, mimo że Henryk nie jest najlepszym ojcem, przyjeżdża do niego. Co w tym czasie robią jego byłe partnerki? Jedna z nich wydaje pewnie pieniądze, które wypłaciła z konta Henryka, kiedy dał jej upoważnienie. Henryk nie chce jechać do USA do dzieci. Wybiera szukanie kobiet, z którymi może uprawiać seks, zamiast nich.
Zamiast pisać o pokazanych na starcie festiwalu fabułach, wspomnę o aktorce, która w dwóch z nich zagrała. W Sztormie Piotra Brożka i Kruku Antonia Galdameza zagrała Magdalena Różańska. W kinach można ją zobaczyć w Dziewczynie z szafy Bodo Koxa. Swoją drogą zwycięzcy zeszłorocznego festiwalu w Koszalinie. Jeśli na festiwale jeździ się dla filmowych „iluminacji”, to Magdalena Różańska taką „iluminacją” jest.