Jarosław Kaczyński gra Leara czy Prospera?
Warszawski filozof Piotr Nowak zauważył kiedyś, że następstwo pokoleń w polskim życiu publicznym można trafnie opisać przez szekspirowską metaforę. Model sukcesji znanej z Króla Leara zdecydowanie dominował u nas nad tym z Burzy. Zwłaszcza w polityce. Dziś ta metafora powraca z wielką siłą przy okazji decyzji podjętej na kongresie PiS, o wystawieniu przez tę partię kandydatury Beaty Szydło na stanowisko szefowej rządu. W tym kontekście najważniejsze pytanie, jakie się pojawia, brzmi bowiem: czy Jarosław Kaczyński gra tu rolę Leara, czy Prospera?
Lear i Prospero reprezentują bowiem dwa skrajnie odmienne modele następstwa pokoleń. Lear pozornie się wycofuje, dzieli swoją dziedzinę między trzy córki. Gdy wchodzi na scenę mówi:
Wiedzcie, żem podzielił
Królestwo moje całe na trzy części.
Postanowieniem moim jest niezmiennym
Od trosk zarządów starość mą wyzwolić
A zostawiając młodszym siłom ciężar,
Do wrót się śmierci lżejszą czołgać nogą
Ale wycofując się ciągle domaga się nieustannej czci, hołdów, ukrytej władzy. W tej samej kwestii, w której ogłasza chęć ustąpienia, żąda od córek:
Powiedzcie córki, skoro mym zamiarem
Jest zrzec się rządów i kłopotów władzy,
Powiedzcie, która kocha mnie najwięcej,
By szczodrobliwość tam moją przechylić,
Gdzie ją pociągnie miłość i zasługa.
Pozornie się wycofując, Lear ciągle pragnie rządzić. Córki i ich mężowie nie mogą tego znieść. Król odchodzi pokłócony najpierw od Goneryli, następnie od Regany. W wojnie domowej rozpada się jego państwo.
W Burzy Prospero w swoim wycofaniu się z władzy nad swoją wyspą jest o wiele bardziej podmiotowy. Inscenizuje swoje odejście, uwalnia duchy, jakie dawały mu moc i przekazuje pałeczkę następnemu pokoleniu – Mirandzie i Ferdynandowi. Na końcu sztuki, w epilogu, wychodzi do publiczności (w wielu inscenizacjach jest wtedy pozbawiony kostiumu, ubrany we współczesny strój lub nawet nagi) i mówi:
I teraz czarami już nie władam
I własną tylko moc posiadam,
Bardzo niewielką; wy możecie
Tu mnie uwięzić, jeśli chcecie
W tej roli naturalnie raczej wyobrażamy sobie Johna Gielguda, niż Jarosława Kaczyńskiego i trudno nam uwierzyć, by lider Prawa i Sprawiedliwości uwierzył naprawdę, że „czarami już nie włada”, że jego magia „wielkiego stratega” polskiej prawicy już nie działa. Ale jeśli będzie potrafił postąpić raczej jak Prospero niż jak Lear – wówczas udowodni, że faktycznie jest postacią w polskiej polityce prawdziwie nietuzinkową. Że w przeciwieństwie do Millera, Geremka, a w pewnej mierze i Tuska, umie odejść z klasą i przeprowadzić skuteczną międzypokoleniową sukcesję.
Dużo będzie tu zależało od Beaty Szydło. Od tego, czy naprawdę będzie w stanie rządzić bez Jarosława Kaczyńskiego za uchem, zależeć będzie jej test na przywódczynię polskiej prawicy. Postawiona w dość podobnej sytuacji Ewa Kopacz tego testu na razie nie zdaje – trudno uwierzyć, że jest samodzielną przywódczynią, a nie kimś, kogo w trudnych czasach partyjni liderzy wystawili jako polityczkę zastępczą.
Nawet jeżeli Jarosław Kaczyński nie napisał dla Szydło roli Mirandy, zawsze może się ona zachować raczej jak Kordelia niż Goneryla czy Regana. Na pytanie ojca:
Co powiesz ojcu, by sobie zapewnić
Trzecią, bogatszą niż sióstr twych dzielnicę?
Odpowiedzieć „nic”.
Kordelia, jak wiemy, nie kończy dobrze. Ale żyjemy w erze teatru postdramtycznego, gdzie nie takie zmiany zakończenia można negocjować. W tych negocjacjach nie bez sympatii patrzę na Beatę Szydło.
Jako człowiek lewicy chciałbym mieć w Polsce chadecką, ludową prawicę, wolną od smoleńskich traum i pokus tworzenia sojuszy z elementem kibolsko-czarnosiecinnym, który na fali sukcesu Kukiza zdobędzie wpływ na przyszły parlament.
Rząd Beaty Szydło i jej ewentualne przywództwo w PiS dają nadzieję na taką ewolucję największej – chcąc nie chcąc – prawicowej partii w dzisiejszej Polsce.
**Dziennik Opinii nr 171/2015 (955)