W poniedziałek Razem, SLD i Wiosna zaproponowały całej opozycji „pakt senacki”. Projekt zakłada, że opozycyjne partie podzielą między siebie okręgi wyborcze i w wyborach do Senatu nie wystawią kandydatów przeciwko sobie. Komentarz Jakuba Majmurka.
Propozycja paktu opozycji do Senatu, z jakim w poniedziałek wyszła koalicja Biedroń–Czarzasty–Zandberg, jest posunięciem politycznie sprytnym na kilku poziomach. Lewica nic na nim nie straci, a może niemało ugrać. Zarówno w kwestii spozycjonowania się wobec reszty demokratycznej opozycji, jak i walki z PiS.
Lewica określa agendę
Co konkretnie jest do ugrania? Po pierwsze, premia za aktywność. Wychodząc z taką propozycją, lewica określa polityczną agendę najbliższego tygodnia – i to po raz drugi z rzędu po marszu przeciw przemocy w Białymstoku. Wszystkie media będą teraz powtarzać propozycję lewicowej koalicji, wzmacniając rozpoznawalność jej politycznej marki.
Propozycja paktu o nieagresji w walce o Senat od dawna pojawiała się co prawda w debacie publicznej, podnosili ją także politycy związani z Koalicją Obywatelską. Czym innym są jednak luźno rzucane pomysły, a czym innym – konkretna propozycja składana w sytuacji, gdy już mniej więcej wiadomo, jak realnie będą wyglądały bloki wyborcze jesienią. Wychodząc przed szereg, lewica sprytnie zawłaszczyła propozycję senackiego paktu.
Jesteśmy różni, mamy różne programy. Nie da się zbudować jednej listy opozycji. Ale możliwe jest wzajemne wycofanie kandydatów w poszczególnych okręgach jednomandatowych. To nasza propozycja. Senat może być różnorodny i zdolny do realnej kontroli władzy.
— Adrian Zandberg (@ZandbergRAZEM) July 29, 2019
PSL oraz Koalicja Obywatelska będą się teraz musiały do propozycji lewicy jakość odnieść. Ciekawa będzie tu postawa PSL. Jeśli ludowcy odmówią, wzmocnią wiarygodność oskarżeń, że wyszli z KO po to, by w przyszłym parlamencie dogadać się z PiS.
Równie interesująca będzie reakcja KO. To przecież Grzegorz Schetyna przekonywał w ostatnich tygodniach, że demokratyczne siły nie powinny się wzajemnie zjadać, walcząc z PiS. Z drugiej strony ordynacja większościowa do Senatu służy Koalicji Obywatelskiej, bo jako największej sile na opozycji daje jej szansę na zmonopolizowanie opozycyjnego wobec PiS głosu w izbie wyższej.
czytaj także
Jeśli KO odmówi, lewica będzie mogła z czystym sumieniem atakować Koalicję jako tę, która dużo mówiąc o porozumieniu, dla partyjniackiego interesu jest gotowa oddać Senat w ręce PiS. Jeśli zaś Schetyna się zgodzi, lewica ma szansę na sensowną reprezentację w Senacie. Pod warunkiem, że wynegocjuje dla siebie godziwy parytet okręgów, gdzie KO wycofa kandydatów.
Co możemy w Senacie?
Jeśli trzy bloki opozycji demokratycznej sensownie podzielą między siebie okręgi wyborcze, są w stanie odebrać PiS Senat. Wybory do Senatu odbywają się w jednomandatowych okręgach wyborczych, gdzie do zwycięstwa nie potrzeba bezwzględnej większości głosów, wystarczy zwykła. Co oznacza, że wystarczy, by kandydatka opozycji zdobyła o jeden głos więcej niż kandydat PiS. Z kolei głosy na PiS w okręgach, gdzie ta partia ma poparcie rzędu 70%, trochę się marnują, nie przekładają się na żadną dodatkową premię, jeśli chodzi o senackie mandaty przyznawane w skali kraju. Jak wyliczył politolog Leszek Kraszyna, przy obecnym podziale okręgów całkiem realne jest, by w tej ordynacji opozycji udało się wziąć Senat, nawet gdy przegra wybory w bezwzględnej liczbie głosów.
Co to właściwie daje? Na tyle dużo, by gra była warta świeczki. Sejm może oczywiście w Polsce przegłosować każdą ustawę, jakiej sprzeciwia się Senat. Nasza konstytucja nie przewiduje rozwiązania, które politolodzy nazywają bikameralizmem doskonałym: gdzie dla przyjęcia nowego prawa konieczna jest zgoda obu izb parlamentu. Niemniej kontrola opozycji nad Senatem spowolni pisowską maszynkę legislacyjną. Skończą się sytuacje, gdy na rozkaz z Nowogrodzkiej najbardziej skomplikowane zmiany przepisów można w kilka dni przepychać przez obie izby parlamentu i tego samego wieczora podpisuje je prezydent. Spowolnienie tej maszynki może dać opozycji czas na lepszą mobilizację społecznego oporu wobec wprowadzanych przez PiS zmian. A wiemy, że pod wpływem presji Kaczyński się czasem cofa.
Lewica na przystawkę?
Pojawiają się jednak wątpliwości, czy taki wspólny blok opozycji do Senatu nie ustawia lewicy w roli przystawki do centroprawicy z KO, odbierając jej jakąkolwiek samodzielność i podmiotowość w tych wyborach. „Dogadajcie się z liberałami do Senatu, a przekonacie ludzi, że lewica to przekręt na rzecz restauracji władzy neoliberałów, i znów wygra PiS” – można streścić argument przeciwników takiego porozumienia.
Obawy, że lewica da się zepchnąć do roli przystawki KO i bezwarunkowego koalicjanta Schetyny, rozumiem i do pewnego stopnia podzielam. Nie uważam jednak, że powinniśmy przenosić je na taktykę w wyborach do Senatu. O ile start opozycji z jednej listy do Sejmu okazał się ostatecznie niemożliwy, a od początku można go było uważać za niepożądany i nieskuteczny, to z Senatem sprawa ma się inaczej.
czytaj także
Ordynacja większościowa jest naprawdę bezlitosna dla małych komitetów. Czy tego chcemy czy nie, w Senacie czeka nas mniej lub bardziej dwupartyjna reprezentacja. Możemy się opowiadać za likwidacją Senatu – ja sam jestem przekonanym unikameralistą – ale dopóki istnieje, dobrze jest w nim mieć swoich przedstawicieli.
Jeśli trzy bloki opozycji demokratycznej sensownie podzielą między siebie okręgi wyborcze, są w stanie odebrać PiS Senat.
Pakt senacki nie zobowiązuje lewicy do niczego poza niewystawieniem swoich kandydatów w kilkudziesięciu okręgach, w których pewnie i tak nie wzięłaby wielu mandatów. To nie jest jeszcze sakrament politycznego małżeństwa z Grzegorzem Schetyną i Władysławem Kosiniakiem-Kamyszem. Lewica nie musi rezygnować ze swojej odrębności organizacyjnej, symboli, sztandarów, wartości, programu. Nie musi popierać propozycji Andrzeja Rzońcy ani wznosić pomników Leszkowi Balcerowiczowi. Pakt senacki nie oznacza, że lewica będzie tworzyć jakikolwiek wspólny gabinet z centroprawicą z KO. Nie przypisujmy czysto taktycznej decyzji dalekosiężnych, politycznych czy wręcz tożsamościowych konsekwencji.
Dość łatwo można wytłumaczyć elektoratowi taki ruch – być może poza jego tyleż marginalną, ileż silnie widoczną w mediach społecznościowych częścią, która jest przekonana, że w czwartym roku rządów PiS największym politycznym wrogiem lewicy powinna być Platforma Obywatelska i neoliberalna III RP. Lud bowiem – głosi dalej ta diagnoza – boi się powrotu PO, jak chłopi z Kongresówki bali się powrotu pańszczyzny 150 lat temu, a lewicy, która się od Schetyny i dziedzictwa III RP stanowczo nie odetnie, nie wybaczy co najmniej przez trzy następne pokolenia.
Lewica jako jedyna nie kluczy ani nie usprawiedliwia sprawców
czytaj także
Większość elektoratu, na który realnie może liczyć lewicowa koalicja w następnych wyborach, myśli jednak w innych kategoriach. Jest mniej lub bardziej antypisowska. Choć długoterminowo lewica musi zawalczyć z prawicą o elektorat ludowy i odnaleźć swój populizm, to nie może kilkadziesiąt dni przed wyborami porzucać elektoratu, który ma, w pogoni za tym, który uważa, że powinna mieć.