Dopóki hasła o „obciążeniu” pracodawców urlopami macierzyńskimi będą uchodziły za oczywiste, żadna ustawa nic nie zmieni.
W ostatnią środę u prezydenta odbyła się debata o polskiej polityce rodzinnej pod tytułem „Między pracą a domem. Kto wychowa nasze dzieci?”. W końcu można dyskutować o konkretach, bo Ministerstwo Pracy i Polityki Społecznej tuż po drugim exposé premiera zaczęło pracować nad ustawą o wydłużeniu urlopu macierzyńskiego, wyższym dofinansowaniu budowy żłobków przez gminy oraz rozwoju sieci przedszkoli.
Przez wiele lat takie spotkania miały zgoła inny przebieg – zapraszano zagranicznych ekspertów i ekspertki, by opowiedzieli, jak fajnie jest w ich krajach, przedstawicielka odpowiedniego ministerstwa zwykle uciekała przed końcem, a organizacje pozarządowe ubolewały, że w Polsce panuje tradycyjny model macierzyństwa i nic się nie dzieje.
No to teraz się dzieje – nie dość, że jest projekt, to jeszcze poddaje się go szerokiej dyskusji z zainteresowanymi środowiskami już na etapie przygotowań. A do tego w trakcie debaty w drugim pomieszczeniu był kącik zabaw dla dzieci. Rodzice dyskutowali, dzieci się bawiły – jeszcze kilka lat temu rzecz nie do pomyślenia. Tu wielki ukłon dla Fundacji MaMa, która pierwsza wprowadziła to rozwiązanie.
Prezydent przemawiał – o polityce rodzinnej jako strategicznym wyzwaniu, szczególnie w kraju, którego obywatele pracują najwięcej w Europie. Mówił o szacunku i akceptacji dla różnych wyborów i priorytetów w życiu oraz wspieraniu przez państwo dzielenia się opieką przez matki i ojców. Przypomnijcie sobie teraz pierwsze debaty sejmowe o urlopach tacierzyńskich sprzed kilku lat…
Potem padło mnóstwo ciekawych pomysłów. Opiekun dzienny, czyli jedno z rzadziej stosowanych rozwiązań z zeszłorocznej ustawy żłobkowej, ma teraz dostać większe wsparcie – wskazywano, że to bardzo dobre rozwiązanie dla grup małych firm, które mogą wspólnie korzystać z tej formy opieki. Postulowano, by obiecane pieniądze z budżetu centralnego szły nie tylko na budowę żłobków, ale także ich dalsze funkcjonowanie. Dużo miejsca poświęcono ojcom, trochę spierając się, czy wystarczy możliwość dzielenia urlopu z matką, czy też potrzebne jest odrębne wydłużenie urlopu tacierzyńskiego, tak by stał się sensownym narzędziem równouprawnienia na rynku pracy.
W przypadku takich debat najbardziej chyba interesujące są momenty, gdy używając tych samych słów, mówi się zupełnie coś innego. Przykład pierwszy z brzegu: elastyczność. Minister Irena Wóycicka pytała zgromadzonych, na czym ma ona polegać. I chyba każda i każdy rozumieli to po swojemu. Od ekspertki Lewiatana i zgromadzonych na sali pracodawczyń usłyszałyśmy zatem o elastyczności zatrudnienia. Przedstawiciel Fundacji Mamy i Taty mówił o elastyczności w dzieleniu się opieką nad dzieckiem między matką a ojcem – dla niepoznaki nazywając to neutralnością rozwiązań. Ta neutralność ma oznaczać, że państwo nie będzie się wtrącać w podział obowiązków i stosować żadnych obwarowań typu „jeśli ojciec nie wykorzysta części urlopu, to on przepada”. Wreszcie feministki, takie jak Agnieszka Graff, Elżbieta Korolczuk czy Sylwia Chutnik, postulują elastyczność terminu, w jakim można wykorzystać urlop rodzicielski – czyli żeby można było go wziąć w częściach przez pierwsze kilka lat życia dziecka.
Prezydencka debata pokazała, że „tradycyjny” kontrakt płci – z matką przy dzieciach, wykonującą „naturalną i oczywistą” pracę opiekuńczą i domową, oraz ojcem przynoszącym do domu wypłatę – przestaje być problemem.
Odkryto w końcu, że matki na rynku pracy po prostu są, i stało się to w miarę jasne nawet dla organizacji mocno konserwatywnych. Jednocześnie praca domowa coraz częściej zaczyna być traktowana jak „zwyczajna” praca – stąd postulaty (np. rekomendacje Fundacji MaMa), by osoby nią się zajmujące miały zagwarantowaną godną emeryturę.
Nie wiem, czy organizacje takie jak Fundacja Mamy i Taty (walcząca z Paradą Równości i rozwodami) nie bronią już „tradycyjnego” modelu rodzinu, bo jest to PR-owy chwyt, czy też może zaakceptowały w końcu zmianę społeczną. W każdym razie to nowość w porównaniu z tym, co można było usłyszeć na debatach o polityce rodzinnej jeszcze pięć lat temu.
Moim zdaniem największe problemy dzisiaj to rynek pracy i postawy pracodawców. Można gdybać na temat długości urlopu macierzyńskiego, można nazywać go „rodzicielskim”, można pięknie mówić o szczególnym wkładzie, jaki pracownicy-ojcowie wnoszą do firm, korzystając ze swych ojcowskich doświadczeń – ale dopóki to wszystko dotyczy tylko osób z umowami o pracę, to dla coraz szerszych grup społecznych uprawnienia te są mrzonką.
Na przykład zasiłek macierzyński: ma to być rekompensata za utracone dochody. Dla mnie to spuścizna czasów, kiedy panował obowiązek pracy i zdecydowana większość świadczeń była powiązana z zatrudnieniem na etacie. Teraz tak nie jest. Ludzie pracują, ale bez etatu. Na dzieło, na zlecenie – czyli bezrobotni nie są, ale ubezpieczeni już nie zawsze. A co ze studentkami? Doktorantkami? Gdzie ich zasiłek macierzyński? W końcu nie są bezrobotne, ale etatu nie mają. I chcą mieć dzieci. Tak samo ich partnerzy – można policzyć, ilu ojców skorzystało z dwóch tygodni tacierzyńskiego, ale szkoda, że żadna instytucja nie liczy, ilu nie mogło skorzystać, bo nie mieli w ogóle takiej możliwości, korzystając z wątpliwego w tym przypadku dobrodziejstwa elastyczności zatrudnienia.
Minister pracy i polityki społecznej zapewnił, że zastanawiają się, jak z tego wybrnąć. Czy właśnie z tego powodu wprowadzi się ozusowanie umów cywilnoprawnych? I czy to rzeczywiście dobry pomysł? Wątpię – bo najpoważniejsze bariery na rynku pracy stawiają młodym rodzicom pracodawcy.
Zacznijmy od wypowiedzi reprezentantki Lewiatana: po pomyleniu flexicurity (model łączący elastyczność rynku pracy z rozbudowanym systemem zabezpieczeń społecznych, wysokimi zasiłkami dla bezrobotnych i łatwością powrotu na rynek pracy) z flexibility (elastycznością zatrudnienia, głównie poza Kodeksem pracy) rozpoczęła prezentację obciążeń pracodawców. Jak można się dowiedzieć z badań prowadzonych dla Lewiatana, 30 procent małych i średnich pracodawców uważa obciążenia związane z urlopem macierzyńskim za duże lub bardzo duże.
Zostawię na boku dyskusję, czy pytanie o „obciążenia” nie jest wartościujące i nie narzuca odpowiedzi. Istotne jest to, że ten język – kosztów i obciążeń – uchodzi za neutralny. Reprezentance Lewiatana w sukurs przychodziły kolejno pracodawczynie i ekspertka z SGH, opowiadając o kłopotach, jakie wynikają z zatrudniania matek lub kobiet, które zachodzą w ciążę. Ostrzegano też przed wysokimi kosztami urlopów ojcowskich, które nadgryzą budżet centralny i budżety samorządów.
„To my jesteśmy filarem polskiej gospodarki”, zaprezentowała się pani prowadząca żłobki i przedszkola, której działalność gospodarczą podobno bez przerwy osłabiają ciężarne pracownice. A przecież gdyby te kobiety nie pracowały, tylko skupiały się wyłącznie na rodzinie, to jej biznes splajtowałby szybciej, niż zdążyłaby powiedzieć „urlop wypoczynkowy”.
Zwieńczeniem tej litanii gorzkich żalów była reprezentantka Pracodawców RP i międzynarodowej firmy WorkService, która zauważyła przenikliwie, że jeśli pracownikom da się uprawnienia, to z nich korzystają, na przykład chodzą na urlopy. Natomiast ci, co nie chodzą, zajmują wyższe stanowiska. Według niej kobieta po rocznym urlopie macierzyński straci kompletnie wiedzę i znajomość branży. Firma będzie musiała ją dodatkowo szkolić, zakończyła ponuro, a ja zaczęłam się zastanawiać, czy dziecko rodzi się z funkcją „formatuj mózg mamy” albo czy matki wychowują niemowlaki w zamkniętych szczelnie piwnicach. Autorkę wypowiedzi o „stygmatyzującej i dyskryminującej roli Kodeksu pracy” litościwie przemilczę, choć może warto dodać, że dla jej organizacji pozarządowej pracuje osiemdziesięciu ekspertów.
Dlaczego tak szczegółowo przytaczam te wypowiedzi? Bo było ich zdecydowanie najwięcej.
Czy to pracodawcy prywatni, czy publiczni, czy to mali, czy duzi, a także trzeci sektor – wszyscy zgodnie operują retoryką kosztów i obciążeń w perspektywie krótkookresowej. I proszę bardzo, niech sobie tak robią, ale niechże ten język nie uchodzi za neutralny.
Widać wyraźnie, że wszelkie argumenty o długofalowych potrzebach społecznych w zakresie demografii są tu zupełnie nieprzystawalne, tak jakby opierały się na jakiejś bajkowej logice.
Dopóki hasła o „obciążeniu” pracodawców urlopami macierzyńskimi i wypoczynkowymi będą uchodziły za oczywiste i niekwestionowalne, to żadna ustawa nic nie zmieni. Kobieta, która na starcie słyszy, że generuje koszty i korzysta z „przywilejów”, nigdy nie będzie równoprawną pracownicą. Zaakceptuje niższe wynagrodzenie, a gdy zachoruje jej dziecko, to weźmie urlop wypoczynkowy, a nie zwolnienie chorobowe, żeby tylko temu kalkulującemu koszty pracodawcy nie podpaść.
W ustawie można dowolnie ruszać suwakiem długości urlopu macierzyńskiego, powołując się to na Szwecję, to na Francję, a nawet na wyspy Hula-Gula. Tyle że Szwecja to nie tylko długie, dzielone między oboje rodziców urlopy rodzicielskie, które można wykorzystywać do ósmego roku życia dziecka. To także bardzo wysoki odsetek zwolnień chorobowych. A dzieci chorują, i w żłobku, i w przedszkolu, i w szkole. Dłuższy urlop macierzyński nic tu nie załatwi.
Rodzina w życiu pracownicy i pracownika ma swoje miejsce, ze wszystkimi tego konsekwencjami. Naprawdę czas zaakceptować tę trudną prawdę, że pracownicy są ludźmi, zatem chcą odpocząć i chcą mieć dzieci – a nie pleść androny o tym, że sukces osiągają tylko ci, którzy nie biorą urlopów. Bo prędzej czy później ci zapracowani ludzie staną się obciążeniem dla systemu ochrony zdrowia, generując koszty społeczne. Dopóki nie podważymy tej mantry o „obciążeniach”, wszystko zostanie po staremu.