Nie chodzi o to, żeby koniom wożącym ludzi nad Morskie Oko ująć ciężaru, przewidzieć prawem jeden przystanek więcej czy skrócić trasę. To nie wystarczy.
Wielu ludzi potrzebuje kontaktu z tak zwaną naturą. Spośród tych, którzy mają taką potrzebę, wielu miewa ją zaledwie od czasu do czasu i zaspokaja, jadąc w czasie wakacji do miejsc, które znane są z wyjątkowej urody. Lub są po prostu tradycyjnym miejscem turystycznych wyjazdów, które trzeba zaliczyć, bo inni je zaliczyli.
Jest nas Polek i Polaków sporo, do tego nasze granice są otwarte, co przy dobrej pogodzie daje w wielu takich zakątkach tłum. Popularne miejsca nad morzem czy w górach są dosłownie zadeptywane przez ludzi. Przez naturę ludzką, która chce skorzystać z natury pozaludzkiej.
Niektóre z urokliwych miejsc są trudno dostępne. W tym sensie, że trudno tam ludziom wjechać własnym samochodem, ewentualnie zostać dowiezionym taksówką. Tu i ówdzie zarządzający danym skrawkiem natury dopuszczają korzystanie ze środków transportu, o ile te mają naturalny napęd. Na przykład są wozem ciągnionym przez konie.
Dokładnie tak jest na drodze do Morskiego Oka. W poszukiwaniu kontaktu z naturą, niezwykłego widoku jeziora w górach, wiele osób płaci fiakrom za możliwość bezwysiłkowego dotarcia na miejsce. Droga bywa pochyła i nie jest krótka. Konie ciągną jeden wypełniony ludźmi wóz za drugim.
Gdyby tylko pasażerki i pasażerowie chcieli, łatwo zobaczyliby wszelkie oznaki przemęczenia i wielkiego wysiłku tych zwierząt.
To silne zwierzęta, więc dopóki są w odpowiednim wieku i kondycji, dają radę i nie umierają pod ciężarem. Jednocześnie są niezwykle wrażliwe i delikatne, pomimo swojej wielkości i siły. Widać więc gołym okiem, ile kosztuje je praca, którą wykonują.
Naokoło jest jednak tyle interesującej, pięknej natury, że mozołu i cierpienia tych zwierząt się nie widzi. Również dlatego, że tradycyjne przypisywanie ról – ludziom i innym zwierzętom – zaślepia. Przecież koń może być pociągowy. Zaprzęgowy. To znaczy, że jego naturą jest służyć dwunogom i ciągnąć wóz, na którym siedzą. Podobnie jak naturą konia wyścigowego jest ścigać się dla rozrywki ludzi, a często i dla ich zarobku. Gdyby koń pociągowy lub wyścigowy nie robił tego, co do niego należy, nie spełniał określonej funkcji, w jaki sposób byłoby usprawiedliwione jego istnienie? Miałby tak po prostu być, bezużyteczny? Stać, leżeć, jeść, spać, rosnąć, bawić się i załatwiać potrzeby fizjologiczne? Innymi słowy: miałby nic nie robić? Lenić się?
Zwierzę musi jeść, mieć schronienie i podstawową opiekę weterynaryjną, jego utrzymanie kosztuje. Powinno więc na siebie zarobić, zasłużyć na swoje istnienie. Nie potrzeba darmozjadów. Jeśli tego nie zrobi, nie będzie się opłacało go utrzymywać. Wówczas trzeba go sprzedać, żeby ktoś inny do czegoś go wykorzystał.
Ma być przydatne za życia – jeśli jeszcze ma siłę żyć i służyć, żeby jego utrzymanie było opłacalne – lub po śmierci. Jako mięso, skóra czy cokolwiek z listy setek użytecznych substancji, z których składa się zwierzę. Naturalnych substancji.
Dlaczego pozwalamy sobie i innym na ten sposób myślenia?
Wiele zwierząt traktujemy jak pracowników. Wartościujemy jako środki do osiągnięcia naszych celów, nie jako cel sam w sobie. Słowo „wyzysk” z pewnością jest tu na miejscu.
Zwierzęta dosłownie i przez całe życie produkują dla nas to, czego oczekujemy, ale także zmuszane są do wykonywania wielu prac. Pracują w rozrywce, służbie zdrowia, policji, ochronie, turystyce, transporcie. Nieliczni lewicowi komentatorzy zdają się zauważać, że nie tylko ludzie mogą zostać zniewoleni pracą. Do opisu relacji człowieka z resztą zwierząt próbuje się z rzadka stosować tradycyjny marksistowski aparat pojęciowy. Mówi się w kontekście zwierząt o klasie, wartości dodatkowej, władzy i alienacji.
Czemu nie? Niektóre fragmenty pism klasyka pasują, jak ulał, choćby ten: „W kapitalistycznym społeczeństwie czas wolny osiągany jest przez jedną klasę poprzez przekształcenie całego życia mas w czas pracy”. Oczywiście pomysł oparcia wyzwolenia zwierząt na Marksie i Engelsie jest jak próba rozmontowania szowinizmu gatunkowego za pomocą Biblii. Trzeba być mistrzem twórczej interpretacji, żeby tego próbować.
Inna rzecz, że zafiksowanie na respektowaniu praw pracowniczych zwierząt jest niesprawiedliwe i szowinistyczne. I naprawdę nie chodzi o to – droga antropocentryczna flanko lewicy – że dopóki będą wyzyskiwani ludzie, czas poświęcony innym zwierzętom, jest rewolucyjną parą w gwizdek. Chodzi o to, że pozaludzcy pracownicy nie powinni w ogóle istnieć. Tak, jak nieletni pracownicy.
Budowanie analogii pomiędzy sytuacją pracujących zwierząt i ludzi nie zawsze jest czymś właściwym.
Dorośli ludzie powinni mieć prawo do odpowiedniej pracy. Zwierzęta natomiast do życia, na które nie muszą zapracować. Niezależnie od tego, czy są przyzwoicie wynagradzane i czy mają dobre warunki i czas pracy.
Odnosząc to do sytuacji koni ciągnących wozy wyładowane ludźmi nad Morskie Oko: nie chodzi o to, żeby ująć im ciężaru, przewidzieć prawem jeden przystanek więcej czy skrócić trasę. Chodzi o to, żeby wprowadzić tam takie środki transportu, żeby możliwie nikogo nie krzywdziły. Na przykład meleksy. A jeśli z jakichś przyczyn się nie da, trzeba uznać, że teren przy Morskim Oku, jak w setkach innych przypadków, pozostanie dla wielu ludzi niedostępny. Niezależnie od spadku zysków tych, którzy zarabiają tam na tłumie głodnych, spragnionych i pożądających kiczowatych pamiątek.
To trochę jak ze smakiem ementalera. Fakt, że jego dostępność wiąże się z krzywdą zwierząt, sprawia, że nie jest dla wszystkich. Mówię tu o tych, którzy świadomie i dobrowolnie wyzbywają się doświadczenia smakowania go, bo nie jest ono warte bólu, cierpienia, przemocy, wyzysku. W tym przypadku krów, dla których laktacja staje się pracą na rzecz ludzkich kubków smakowych.
Naprawdę nie musimy mieć wszystkiego i być wszędzie. Nawet, jeśli tracimy przy tym uroczy widok, zapach czy smak.
Dariusz Gzyra – działacz społeczny, artysta, weganin. Jeden z założycieli Stowarzyszenia Empatia. Kontakt: http://gzyra.net.