Dziwnie łatwo przyzwyczailiśmy się do tego, że nasze prawo do ochrony zdrowia jest czymś, co musimy udowodnić.
Od nowego roku – w ramach cyfryzacji i modernizacji – wszedł w życie eWUŚ, system elektronicznej weryfikacji uprawnień świadczeniobiorców. Nie trzeba już przed każdą wizytą u lekarza biegać do kadr po właściwy stempelek, wystarczy pokazać dowód osobisty.
Dla kogoś takiego jak ja, stale korzystającego ze służby zdrowia, jest to ogromne ułatwienie, za które powinnam być wdzięczna. Zostało ono jednak skrytykowane przez „Gazetę Wyborczą”, która wskazuje na rozmaite kłopoty mogące pojawiać się przy weryfikacji danych. Na zarzuty te w liście otwartym odpowiada Michał Boni, z którym właściwie trudno się nie zgodzić. W porównaniu z dotychczasową mitręgą pacjentów są one i tak minimalne, również dla świadczeniodawców.
To dobrze, że minister Boni tak szybko i merytorycznie reaguje na krytykę prasową. I chciałoby się, aby było to regułą. Nie tylko w reakcji na wypowiedzi mediów, ale także na pytania i pomysły opozycji. Dzień wcześniej w imieniu SLD Marek Balicki zapytał, po co w ogóle jest ten system. I zapowiedział inicjatywę ustawodawczą, dzięki której – zgodnie z Konstytucją – wszyscy obywatele mieliby zapewniony dostęp do opieki zdrowotnej.
Jak wszystkie słuszne inicjatywy SLD, ta również może budzić lekkie rozdrażnienie – trzeba było to zrobić, kiedy byliście u władzy. Teraz sprawdzianem politycznej sprawności Sojuszu może być co najwyżej wywołanie dyskusji i uzyskanie odpowiedzi na pytanie: po co? Po co weryfikować uprawnienia, które mają prawie wszyscy? Czemu po prostu nie przyznać ich wszystkim?
Ubezpieczeni w Polsce są pracownicy, również na umowach-zleceniach, rolnicy, bezrobotni, emeryci, renciści, ich rodziny. Prawo do bezpłatnej opieki przysługuje dzieciom, biednym, uzależnionym, chorym psychicznie. Każdemu w sytuacji zagrożenia życia. Osoby niemające prawa do leczenia to nie 1%, jak nam się mówi, a promile.
Kosztujący prawie 200 mln system ma wyłapać te parę promili. I są to zazwyczaj osoby, które i tak za leczenie nie zapłacą, a w nagłej potrzebie leczone być muszą. I bywa to droższe, niż gdyby wcześniej skorzystały z pomocy lekarzy pierwszego kontaktu. Po co?
Chyba nie jest to kwestia finansowa, a jedynie symboliczna. W ten sposób kolejne rządy, w tym te deklarujące się jako lewicowe, komunikują nam od piętnastu lat, od kiedy weszła w życie reforma służby zdrowia, że nie leży w naszych obyczajach opiekuńczość. Nawet w sprawach tak ważnych, jak życie i zdrowie. Zawsze jest coś za coś – albo trzeba wywalczyć sobie przywileje, albo dostaniemy coś z łaski. Obywatel ma znać swoje miejsce – wiecznego petenta i roszczeniowca.
Nietrafiona krytyka „GW” pokazuje natomiast, że jest to oczywistość, do której tak się przyzwyczailiśmy, że potrafimy już tylko walczyć o szczegóły, a nie umiemy zakwestionować samych zasad. Oraz że są pytania, na które rząd odpowie w kwadrans, i takie, na które zapewne nie odpowie nigdy.
Pytanie o zasadność wykluczania kogokolwiek z prawa do ochrony zdrowia zadawałam wielokrotnie. I nigdy żaden Boni mi nie odpowiedział.