Takie hasła, jak likwidacja gimnazjów, wywołują ekscytację, ale nie dotykają sedna problemów polskiej edukacji.
I znów jak za starych, dobrych czasów wstajemy rano i klikamy pod statusami o gimnazjach. Tyle lat memów, żartów z „gimbazy” i historia o koszu na głowie nauczyciela zrobiły z tego typu szkół coś na kształt symbolu i degradacji polskiej oświaty. Gimnazja – wylęgarnia nieuków i przyczyna upadku polskiej humanistyki, zagubieni nauczyciele tracący bezpowrotnie autorytet, przemoc, słoneczko i seksualizacja dzieci przy jednoczesnym braku edukacji seksualnej.Tak?
Nie, nic bardziej mylnego – nagle gimnazja, jak się okazuje, przynoszą całkiem nowe znaczenia: nowoczesne europejskie szkoły, pełne światowych trendów i wyrównujące edukacyjne szanse. Wystarczył tydzień zaledwie od deklaracji PIS-u o planach likwidacji gimnazjów i w zupełnie inne tony zaczynają uderzać publicyści, na czele z Dominiką Wielowieyską, pełni zrozumienia dla nauczycieli i wojskowej retoryki: „ocalmy gimnazja” „nie atakujmy nauczycieli”. Nagle reforma PIS-u staje się sztandarową groźbą, realnie pokazującą potęgę rządzącej partii. Zapominamy, że postulat likwidacji gimnazjów krążył od dawna jako politycznie atrakcyjny; jakiś czas temu podpisywało się pod nim SLD.
Gimnazja wydają się pustym znaczącym, do którego każdy dokłada zupełnie inną opowieść. Dla PIS-u stanowią sendo programu polegającego na rytualnym „odzyskiwaniu” wartości, obietnicy powrotu do tego, co dawne, porządne i dobre jakościowo, tradycyjne: stara matura, ośmioletnia podstawówka, biała kreda i złote czasy autorytetów. Dla PO stają się nagle synonimem europejskich wartości, ducha zmian, które teraz zostaną zatrzymane przez siły wsteczne. Dla mainstreamowych dziennikarzy – o dziwo – staja się pretekstem do pisania z sympatią o postulatach nauczycieli, którzy nie chcą likwidacji gimnazjów. Dla nauczycieli i związkowców, zmęczonych kolejnymi zmianami – kolejnym szańcem, o który będzie trzeba toczyć rytualną i nierówną batalię.
Ale zaraz – przecież tak wygląda niemal każda debata dotycząca edukacji.
Gimnazja są jedynie bardzo jasnym przykładem obnażających ten rytuał. Debaty o szkole toczą się wokół haseł: „drożdżówki” heroicznie zabrane przez polityków PO, a potem heroicznie „odzyskane” przez minister Kluzik-Rostkowską. „Sześciolatki” siłą wtłoczone do strasznych szkół przed którymi bronią dzielni rodzice. „Lektury” – temat z wypiekami na twarzy śledzony przez miliony Polaków: czy zostawić Ferdydurke czy też może zakazać?
Hasła wywołują ekscytację, ale żadne z nich nawet w 10% nie dotyka sedna problemów, które dziś trapią polską edukację. Jej niedofinansowania, zacofania cyfrowego, systemu kształcenia nauczycieli, cichej komercjalizacji, biurokracji, która pożera energię, przeludnionych klas, testomanii, segregacji spowodowanej konkurencją między szkołami i jej skutków dla równości, programów nauczania, a wreszcie jej ostatecznych wielkich celów. Bo rytualne mówienie o tym, czy „edukacja przygotowuje nas do rynku pracy”, nic już dzisiaj nie znaczy.
Intuicja PIS dotycząca gimnazjów jest zapewne właściwa – polska edukacja wymaga zmian, i to zmian jakościowych, a gimnazja kojarzą nam się z upadkiem tej jakości. Ale ta reforma jest – jak zwykle – nagła, nieprzemyślana, szybka i mający wprowadzić „efekt trzęsienia ziemi”. Zrobiona z pominięciem konsultacji i dialogu społecznego, szczególnie z trzema środowiskami: akademickim, nauczycielskim i rodziców.
Pomimo wielu wątpliwości, jakie już kilka lat temu mieliśmy, kiedy gimnazja powstawały, dotyczących m.in tworzenia niepotrzebnej psychologicznej granicy przekraczanej przez młodzież, likwidacja gimnazjów w rok w moim odczuciu jest nie tylko niemożliwa, ale i szkodliwa. Nie rozwiąże żadnych problemów, w tym także tych związanych z samymi gimnazjami. Przemoc w szkole to zjawisko, według ostatnich badań, najbardziej intensywnie obecnie w klasach 4–6. Jakość testów i ich segregacyjna moc rzutują na wszystkie szczeble polskiej edukacji. ZNP słusznie wskazuje też na poprawiające się wyniki testów PISA, więc argument o wiedzy wynoszonej ze szkoły i jej jakości musi być bardziej złożony, bo na pewno nie gimnazja są odpowiedzialne za jej spadek.
Nie mam w przeciwieństwie do rządzących ani wypowiadających się dziennikarzy ostatecznego zdania w sprawie gimnazjów, mam za to wiele wątpliwości i pytań, których nie zadaje żadna ze stron. Debata społeczna o gimnazjach, uwzględniająca badania naukowe, dane, interesy różnych grup społecznych być może przyniosłaby w końcu postulat ich stopniowej, niepośpiesznej likwidacji. Mogłaby też przynieść sporo dodatkowych efektów; być może zaczęlibyśmy w końcu rozmawiać i badać to, co nudne, długofalowe i nieefektowne.
Szkoły nie są pionkami do przesuwania po planszy. Każda obrasta tkanką subtelnych powiązań i zależności: środowiskowych, ekonomicznym, lokalnych. Kolejne reformy edukacji nie mogą być – jak do tej pory – wstrząsem. Nawet jeśli robi się go w dobrych intencjach (zdrowa żywność w szkołach, wyrównywanie szans edukacyjnych wśród sześciolatków), to bez dialogu i przygotowań kończy się tylko zamieszaniem i rytualnym przekrzykiwaniem. I niechęcią uczących, którzy zmiany witają z coraz większym zmęczeniem, świadomi, że to na nich koniec końców będzie spoczywała odpowiedzialność za efekty kolejnej reformy.
Czytaj także:
Anna Cieplak: Gimnazjalistów nie zlikwidujemy
**Dziennik Opinii nr 314/2015 (1098)