Kraj

Czy ogródki działkowe pójdą pod młotek?

Wyrok Trybunału w sprawie działek nie musi oznaczać ich likwidacji. Ale może tak się stać, jeśli dla prorynkowo nastawionych prezydentów miast interes deweloperów będzie ważniejszy niż korzyści społeczne i ekologiczne z utrzymania ogródków. Tekst Łukasza Pancewicza i Marcina Gerwina.

Jeden ze współczesnych mitów głosi, że miasto to przestrzeń gęsto zabudowana, najlepiej wieżowcami, gdzie z terenów zielonych do przyjęcia jest najwyżej park z równo przystrzyżonymi krzewami lub sterylne trawniki. Natomiast ogród warzywny czy dziki zagajnik to już krajobraz wiejski, który z miasta trzeba usunąć, by zrobić miejsce salonom samochodowym, bankom czy apartamentowcom. „Jak chcesz mieć zieleń, to wyprowadź się na wieś” – to obiegowa opinia. Ostatnio w podobnym tonie wypowiadał się Stefan Niesiołowski, triumfalnie podsumowując decyzję Trybunału Konstytucyjnego w sprawie działek. TK uznał, że wiele artykułów z ustawy o ogrodach działkowych jest niezgodnych z konstytucją RP. Wprawdzie sędziowie wskazali w orzeczeniu, że ich celem nie jest likwidacja działek, tylko uporządkowanie ich statusu prawnego, pojawiają się jednak pytania o efekty uboczne tej decyzji.

Trybunał kontra działkowcy: dlaczego ustawa o ogródkach działkowych została zakwestionowana?

Działki w wielkim mieście

W centrach polskich miast jest wiele ogrodów działkowych, w których mieszkańcy uprawiają warzywa, sadzą drzewa owocowe, spędzają czas po pracy. Od ponad stu lat ogrody zapewniają rekreację, wypoczynek i dostęp do świeżych warzyw i owoców. Ten ostatni argument nie jest błahy – w amerykańskich miastach debatuje się właśnie o wyzwaniu, jakim jest zabezpieczenie zaopatrzenia w żywność, czy walce z tzw. pustyniami żywnościowymi w biedniejszych dzielnicach. Przykład Grecji pokazuje z kolei, że w czasach kryzysu miejskie ogrody stają się ważnym źródłem utrzymania dla osób, które nie mają pracy lub których dochody zmniejszyły cięcia budżetowe (w tym także emerytów).

Ogrody działkowe to nie jest polski czy „socjalistyczny” wynalazek. Mają je takie światowe metropolie jak Berlin czy Londyn, ogrody sąsiedzkie przetrwały też w liberalnych, „zielonych” amerykańskich miastach Seattle i Portland.

Podczas gdy w zachodnich miastach moda na miejskich farmerów zmusza urzędników do poszukiwania nowych terenów, wcześniej nieprzeznaczonych dla ogrodów, często miejskich nieużytków, w Polsce tego problemu nie ma. Z uwagi na bezpieczeństwo żywnościowe mieszkańców ogrody powinny być postrzegane jako tereny o znaczeniu strategicznym, których nie powinno się sprzedawać z myślą o szybkim zysku.

Ten aspekt pojawia się jednak głównie w debatach osób zainteresowanych planowaniem miast. Dla użytkowników działek, a jest wśród nich wiele osób starszych, ważny jest przede wszystkim dostęp do terenów zieleni w mieście. Z przyrodniczego punktu widzenia z kolei ogrody mogą być siedliskiem dla ptaków i innych dzikich zwierząt, które warto ochronić przed naporem zabudowy.

Nie da się jednak ukryć, że opisywanie ogrodów działkowych wyłącznie w idealistycznym tonie mijałoby się z prawdą. Wiele z nich, usianych rozpadającymi się domkami i dekoracjami typu zrób-to-sam, przedstawia smętny widok. Formuła, w jakiej funkcjonują tereny działkowe – rozparcelowane i odcięte od miasta enklawy, uprzywilejowujące osoby zrzeszone w Polskim Związku Działkowców – także nie przysparza im sojuszników. Była to jedna z podstaw wyroku Trybunału.

Czy polskie ogródki trafią pod młotek?

Według Davida Harveya, autora Buntu miast, w utowarowionym mieście ziemia to zamrożona rezerwa kapitału. Nie jest więc wykluczone, że decyzją prorynkowo nastawionych prezydentów polskich miast, bez społecznej kontroli, tereny niegdyś będące wspólnym dobrem trafią pod młotek. Chaos w zarządzaniu polskimi miastami i dotychczasowa, nieokiełznana przez samorządy praktyka deweloperów maksymalizujących intensywność zabudowy, nie wróżą dobrze ogrodom działkowym. Dla lokalnych władz koszty społeczne czy przyrodnicze podejmowanych decyzji są na dalszym planie, nie myśli się także o tym, że ogrody mają korzystny wpływ na lokalny klimat.

Do kogo należy miasto? Czytaj wywiad z Davidem Harveyem

Wyrok Trybunału odbiera monopol PZD, ale nie musi oznaczać likwidacji samej instytucji ogrodów. Tracą one jednak ochronę, jaką zapewniał im Związek. Po przejęciu zarządzania przez miasto tereny zieleni będą otwarte dla urbanizacyjnej ekspansji.

Przypadek gdańskiego Parku Nadmorskiego, który powstał po likwidacji zaniedbanych działek i obecnie jest pod stałym naporem deweloperów, to dobry przykład. Atrakcyjne położenie ogrodów może kusić prezydentów miasta czy radnych, by je sprzedać. A ceny mogą być naprawdę wysokie – ziemia po zlikwidowanych działkach w Sopocie przy ulicy Okrzei została wystawiona na sprzedaż za ponad 19 milionów złotych, choć jest to tylko niewielki skrawek. Część mieszkańców nie zgadza się na zabudowę tego terenu i proponuje utworzenie w tym miejscu parku lub miejskiego ogrodu. Zebrano w tej sprawie dziesiątki podpisów. Do tego jeszcze na naturalnie zarastających działkach pojawił się ściśle chroniony gatunek storczyka. Prezydent Sopotu nie ma jednak zamiaru rezygnować ze sprzedaży.

Wyrok TK otwiera debatę o formule i przyszłości działek. Lokalna społeczność powinna mieć prawo decydowania o zagospodarowaniu ziemi, która leży w granicach miasta. Agata Nowakowska pisała w „Gazecie Wyborczej” w kontekście sprzedaży działek deweloperom: „(…) mieszkańcy to nie jest bezwolne stado baranów, którym samorządy mogą narzucić, co chcą. Ktoś tych ludzi przecież wybiera! Sami mieszkańcy muszą zadbać o to, by do powstających planów zagospodarowania przestrzennego samorządy wpisywały tereny zielone”. Sęk jednak w tym, że demokracja przedstawicielska na razie nie działa tak, jak powinna, i głos mieszkańców nie zawsze jest brany przez władze pod uwagę. Dobrze by więc było, gdyby decyzja o ewentualnej likwidacji działek zapadała w referendum lokalnym, po debacie publicznej na ten temat.

Jak to się robi w Wielkiej Brytanii

Prawo dostępu do ogrodów może być zagwarantowane na poziomie ustawowym. W Wielkiej Brytanii odpowiada za to gmina: wyznaczany jest teren na działki i urząd miasta ustala zasady korzystania z nich. Jest to element polityki społecznej i ekologicznej miasta, zgodnie z którą mieszkańcy są zachęcani do korzystania z ogrodów. Jeżeli w danym mieście jest zapotrzebowanie na działki, a rada miasta na nie nie odpowiada, to mieszkańcy mogą ją podać do sądu. W takich miejskich ogrodach nie trzeba kupować ziemi, płaci się tylko drobną opłatę za wynajem na rok (około 25 funtów rocznie, plus opłaty za zużytą wodę). Oprócz działek indywidualnych można też wyznaczyć część wspólną, na przykład sad, którym razem zajmują się ogrodnicy i dzielą się plonami.

Zasady korzystania z ogrodów mogą zabraniać stawiania w nich domków i wewnętrznych płotów, używania nawozów sztucznych i toksycznych środków ochrony roślin albo gwarantować, że będą one otwarte w ciągu dnia dla wszystkich mieszkańców na spacery. Przy tego typu ogrodach funkcjonują stowarzyszenia działkowców, których rolą jest wymiana doświadczeń, organizacja imprez i wspólnych zakupów sprzętu ogrodniczego czy reprezentowanie interesów działkowców w kontaktach z urzędem miasta.

Czy takie rozwiązania przyjęłyby się w Polsce? Ustawowe prawo do miejskiego ogrodnictwa może budzić sprzeciw polskich samorządów, traktujących takie rozwiązanie jako ograniczenie ich wolności w dysponowaniu gruntem. Pewnie nie spodobałoby się też deweloperom. Nie wiadomo na razie, jak majątek PZD będzie przekazywany miastom i kto za to zapłaci. Wszystkie zmiany dotyczące polskich ogródków działkowych powinny być jednak dokonywane z jednym podstawowym założeniem – że ogrody służą mieszkańcom, a nie są obciążeniem.

 

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij