Niektórzy prawicowi publicyści uważają, że dzień bez samochodu jest równie sensowny co dzień bez spodni. Ale rower i transport publiczny powoli trafiają do konserwatywnej agendy.
Pewien konserwatywno-liberalny polityk i publicysta dwojga nazwisk na swoim blogu był łaskaw uznać, że Dzień bez Samochodu i wynikające z niego zniechęcanie do jazdy własnym autem to „objaw walki klasowej. Samochodami jeżdżą ludzie śpieszący się do prawdziwej pracy, ludzie załatwiający interesy, ludzie świadczący realne usługi, ludzie przewożący towary”. Komunikacją zbiorową zaś jeżdżą omamieni socjalizmem i opłacani z podatków tych od „prawdziwej pracy” urzędnicy i ich dzieci. O tym, kto jeździ rowerem, aż boję się myśleć.
Pomińmy łaskawym milczeniem zarówno nazwisko, jak i argumentację polityka i publicysty. Skupmy się natomiast na prawicowej fobii wobec rowerów i komunikacji publicznej. Fobii, jaką z okazji tego samego Europejskiego Dnia bez Samochodu ujawnił już kilka lat temu Maciej Rybiński, który na łamach „Rzeczypospolitej” dowodził, że podobnie sensowny jak dzień bez samochodu mógłby być dzień bez spodni. O tym, jak ważne dla prawicowych publicystów są spodnie, niech świadczy fakt, że gdy ten dwojga nazwisk kandydował na prezydenta Warszawy, jednym z jego postulatów było usunięcie z ulic miasta tramwajów ‒ tramwaje bowiem blokowały biedakowi przejazd. Samochód, zarówno dla Rybińskiego, jak i dla owego polityka, to oaza wolności. Sztandar, którym samodzielne i autonomiczne jednostki mogą machać przed nosem socjalistycznej tłuszczy tłoczącej się w autobusach i szukającej teleportatora w miejscach, gdzie kończą się drogi dla rowerów.
Wolność, która emanuje z każdego samochodu, jest dla prawicy tak olśniewająca, że jej propagatorzy zdają się nie zauważać, że za każdym razem, kiedy tankują swoje auta, deklarują swą wiernopoddańczość arabskim szejkom lub rosyjskim oligarchom.
Dyskurs prosamochodowy (a w związku z tym wrogi wobec rowerów i komunikacji publicznej) nie jest oczywiście zarezerwowany dla polskiej prawicy. Co więcej ‒ polska publicystyka prawicowa do piast nie dorasta w antyrowerowej retoryce publicystyce prawicy amerykańskiej. Oto Dorothy Rabinowitz w „The Wall Street Journal” nazwała władze Nowego Jorku „totalitarnymi” za ich chęć wprowadzenia systemu roweru miejskiego. Dalej jeszcze posunął się Daniel Greenfield z „FrontPage Magazine”, który Janette Sadik-Khan, odpowiedzialną w administracji Bloomberga za transport miejski, określił mianem „muzułmańskiej wnuczki nazistowskiego kolaboratora”, która ulice Nowego Jorku chce uczynić tak nieprzejezdnymi, jak nieprzejezdne były za czasów II wojny światowej ulice Drezna.
Jednak na świecie trend powoli się odwraca. Rząd brytyjski inwestuje w rowerową infrastrukturę dziesiątki miliony funtów, a Boris Johnson, konserwatywny burmistrz Londynu, znany z wprowadzenia jednego z największych na świecie systemów rowerów miejskich (nazywanych rowerami Borisa) oraz kolejnych barier dla prywatnego ruchu samochodowego w stolicy Wielkiej Brytanii, powiedział: „W 1904 roku 20% podróży w Londynie odbywało się na rowerach. Chcę, żeby tak było znowu. Jeśli nie można cofnąć zegara do 1904 roku, to jaki sens ma bycie konserwatystą?”.
Amerykanie z kolei wskazują, jakie prorowerowe argumenty mogą trafiać do prawicy. Rower pracuje na rzecz bezpieczeństwa narodowego (poprzez ograniczenie uzależnienia od zagranicznej ropy), pozwala ograniczyć wydatki na publiczną służbę zdrowia i wspiera lokalny handel.
Fakt, że rower powoli trafia do prawicowej czy konserwatywnej agendy, może utrudniać ideologiczne rozpoznania. Wątpię, żeby ktoś jeździł rowerem na złość prawicowym publicystom, ale nie da się ukryć, że „rowerowa rewolucja w miastach” często postrzegana jest jako ruch inspirowany po lewej, zielonej, alterglobalistycznej czy jakiej tam jeszcze stronie sceny. Tymczasem osoba jadąca rowerem wcale nie musi sprzeciwiać się prymatowi zysków nad sprawiedliwością społeczną, patriarchatowi czy polityce Izraela. Co więcej ‒ może nawet nie wierzyć w to, że jesteśmy odpowiedzialni za zmiany klimatyczne. Może chodzić kilka razy w tygodniu do kościoła, opowiadać się przeciwko związkom (zarówno jednopłciowym, jak i zawodowym), żądać podatku liniowego. Nie możemy już machnąć swobodnie ręką do każdej osoby na rowerze spotkanej 11 listopada, nie jesteśmy bowiem na 100 procent pewni, czy jedzie ona na ten sam marsz co my. Ale czy to powód do zmartwień (chodzi mi oczywiście o rozmycie rowerowej zielono-anarchistyczno-lewackiej tożsamości, bo każda osoba uważająca, że dwoje kochających się ludzi nie może wziąć ślubu tylko dlatego, że są tej samej płci, jest powodem do zmartwień)?
Czyż właśnie nie o to chodzi w rowerze? O prawdziwą wolność i prawdziwą wspólnotę. Wspólnotę różnych.
Młodych i starych, kobiet i mężczyzn, bogatych i biednych, magistrów i absolwentów zawodówek, mieszkanek wsi i miast. Lewaków i prawaczek. Czyż nie jest miło patrzeć na ten prawdziwie kolorowy i rzeczywiście różnorodny tłum, który przejeżdża na zielonym świetle, tuż przed maską blaszanej puszki, w której tkwi pewien polityk i publicysta dwojga nazwisk?