Niektórzy szeptali, że prócz granatu, Edek trzymał też karabin, ale nikt nigdy go nie widział i po śmierci kowala go nie znaleziono.
Kowal Edek przechowywał w kuźni niemiecki granat przeciwpiechotny z drugiej wojny światowej. Pewnej niedzieli włożył go z butelką samogonu do kieszeni płaszcza i wybrał się do kolegi po fachu w sąsiedniej wsi. Umówieni byli na balangę, którą organizowali od czasu do czasu w swoich kuźniach. Gdy Edek dotarł z przysiółka Babieniec do kuźni Gienka w Koziej Górce, towarzystwo było już po kilku kolejkach samogonu. Kowale licytowali się, kto miał w tym roku więcej koni do podkucia, a kto wyklepał więcej lemieszy… Wydawało się, że sprawa jest nie do rozstrzygnięcia, ale Edek miał w kieszeni atut. „To ja wam pokażę, kto jest prawdziwych fachmanem!” – powiedział i wyciągnął z kieszeni granat. Zrobiło to wrażenie, lecz jeszcze większe wywołała propozycja, że tenże granat ugotuje jak jajko na twardo w garnuszku wody, pod którym ogień roznieci kowalskim miechem.
Jak powiedział, tak zrobił. Gienek z kolegami wyszli na zewnątrz i obserwowali przez okienko i szpary w ścianie poczynania śmiałka. A Edek jednostajnymi ruchami miecha podtrzymywał ogień na palenisku, aż woda zaczęła wrzeć. W tym momencie mężczyznom puściły nerwy i odskoczyli od ściany kuźni. Za chwilę usłyszeli wybuch. Gdy wbiegli do środka i podnieśli leżącego kowala, okazało się, że odłamki wybiły mu oko, urwały trzy palce u ręki i kawał stopy. I w taki oto sposób Edek stał się rencistą i zdobył stały dochód, dzięki któremu mógł pić jeszcze więcej i nie martwić się, gdy w kuźni nie było zleceń.
Edek mieszkał w Babieńcu razem z ojcem Pawłem, który wsławił się tym, że będąc żołnierzem Armii „Pomorze”, w 1939 roku uciekł z niemieckiej niewoli. Zanim dotarł do domu, przeszedł prawie cały okupowany kraj. Pamiętano także, że jako pierwszy gospodarz we wsi miał po wojnie traktor. Jeszcze do niedawna dwukominowa sylwetka ursusa w pokrzywach za kuźnią intrygowała okoliczne dzieci. Natomiast Edek znany był z tego, że w kuźni umiał zrobić prawie wszystko i że tęgo pił – wzorcowy fachowiec, który im więcej wypił, tym lepiej pracował…
Zaczęła się druga połowa lat osiemdziesiątych XX wieku, a Edek dobiegł czterdziestki. We wsi miał już status starego kawalera I żyłby sobie spokojnie ojciec, gdyby nie zainteresował się swoją daleką kuzynką Mietką. Wprawdzie nie była ani zbyt urodziwa, ani mądra – ledwo skończyła podstawówkę, ale potrafiła przygadać „po łacinie” tak, że chłopy bledli, paliła popularne i wypić też mogła niezgorzej. Edek zakochał się na zabój, a ojciec Mietki był mu przychylny, bo kowal miał spory kawałek pola i solidne zabudowania gospodarcze nie licząc kuźni. Mietce jednak nie w głowie, a tym bardziej w sercu był Edek. Osiemnastoletnia dziewczyna kochała Bruce’a Lee, którego podziwiała w telewizorze. Gdy obejrzała „Wejście smoka” zrobiła sobie z dwóch kijów i sznurka nunchaku i nie rozstawała się z nim ani na krok, ćwicząc walkę. Zaiste był to dziwny widok, gdy za fikającą dwoma kijami dziewczyną w dżinsach kuśtykał dojrzały mężczyzna w baranicy na głowie i długim wełnianym płaszczu. Edek był jednak tak zakochany, że nie widział niczego, nawet drwin niedawnych kolegów od kieliszka.
Ojciec Mietki pozwolił, by zamieszkała u Edka w Babieńcu. Niedługo też wzięli ślub cywilny w gminnym urzędzie stanu cywilnego. Świadkowie uroczystości opowiadali, że młoda para była kompletnie pijana. I na tym skończyły się Edkowe mrzonki o szczęściu. Mietka nie dopuściła go do siebie; w noc poślubną wypróbowała skuteczność nunchaku i kowal odtąd spał ze swoim coraz bardziej schorowanym ojcem w kuchni. Tym energiczniej zaczął działać ojciec Mietki. Córka z nazwiskiem Edka dostała prawie cały jego majątek i szybko wróciła do rodzinnego domu. Nic nie dały prośby i groźby, żeby wróciła. Zrozpaczony Edek stoczył się zupełnie. Zamknął kuźnię wielką kłódką, przestał zajmować się ojcem i faktycznie przeniósł się pod sklep spożywczy, gdzie codziennie topił zranione serce w tanim winie.
W dniu pogrzebu ojca był pijany jak w każdy inny dzień, właściwie przestał je rozróżniać. Pociągnął tak jeszcze dwa lata i umarł z przepicia. Mietka tylko na to czekała. Po pogrzebie zajęła dom męża. Jej miłość do Bruce’a Lee zbladła na tyle, że przyjęła awanse miejscowego Don Juana, który właśnie postanowił odejść od swojej żony i siódemki dzieci, aby rozpocząć nowy rozdział życia. Młoda wdowa z majątkiem była celem wręcz wymarzonym i nie opierała się długo. Dom po Edku znów zaczął tętnić życiem. Mietka urodziła syna, który otrzymał imię i nazwisko kowala. Bynajmniej nie był to wyraz wdzięcznej pamięci, lecz zabezpieczenie zdobytego majątku. Żyła przecież jeszcze dalsza rodzina Edka, która znała prawdę o ich związku…
Trzeba przyznać, że Mietka z niespodziewaną energią zabezpieczyła schedę po kowalu. Swojemu konkubentowi nie pozwoliła rozprzedać kuźni i gospodarstwa (zardzewiały wrak Ursusa sprzedał jeszcze Edek jakiemuś kolekcjonerowi z Niemiec) i zagoniła go do remontu domu. Także wychowaniu syna nie można było nic zarzucić. Gdy podrósł, okazał się jednym ze zdolniejszych uczniów miejscowej szkoły.
Sąsiedzi tylko czasami wspominali wesołe czasy, gdy plac przed kuźnią był zapełniony furmankami, którymi zajeżdżali gospodarze do podkucia koni.
Dla ówczesnej wsi, gdzie większość prac wykonywały końskie zaprzęgi, kuźnia była niezbędna. Natomiast dla dzieci było to miejsce magiczne. Czego tam nie było! Prócz narzędzi kowalskich, kowadła i wspomnianego ursusa, można się było bawić niemieckimi i rosyjskimi hełmami, które porzucili tutaj żołnierze obu armii, starymi podkowami, śrubkami, nakrętkami i ufnolami, czyli gwoździami do końskich podków. Wysoko pod dachem widać było zatknięte za belkę bagnety. Niektórzy szeptali, że prócz granatu, Edek trzymał też karabin, ale nikt nigdy go nie widział i po śmierci kowala go nie znaleziono. Każdy, bez wyjątku, z odwiedzających kuźnię chłopców choć raz chciał dąć w ogień kowalskim miechem i przypatrywać się jak rozgrzane do czerwoności żelazo zmienia się pod uderzeniami młota. Edek lubił dzieci i nie przepędzał ich z kuźni, chociaż często mu przeszkadzały. Z dumą pokazywał im własnoręcznie odlanego w mosiądzu rumaka. Takiego nie można było kupić ani w sklepie w mieście, ani na kramach w odpust. Był też muzykalny. Miał w domu harmonię i bęben, na których w młodości grywał na weselach i zabawach. Wszystko to oczywiście działo się przed feralną miłością do Mietki, gdy kuźnia i dom nie stały się jeszcze posępnymi ruderami zamkniętymi na głucho ze stadami kraczących wron na dachach. Miłość zniszczyła Edkowi życie, ale dzieci, które bawiły się w jego kuźni, już dorosły i na pewno zapamiętały atmosferę tego miejsca, gdzie mogły podsycać miechem żar, a granat bezpiecznie tkwił w schowku pod dachem.