Jeśli Czarny Protest wziął na sztandary cierpienia matek uszkodzonych płodów i dzieci skazanych na śmierć, dziś głośno i masowo powinnyśmy domagać się pomocy dla tych, które w takiej sytuacji na skutek wyboru bądź przymusu się znalazły. I tu najważniejsze: czy w tej kwestii wykażemy tę samą determinację, co w protestach przeciw zaostrzeniu prawa aborcyjnego?
– To takie „genderowe” – mówi drwiąco koleżanka, nazwijmy ją na Ada, patrząc na pełne kształty dwóch nagich kobiet z brązu przed National Theatre w Londynie. Nie wiem, jak zareagować: czy ze względu na towarzyską wygodę zbyć sprawę wzruszeniem ramion, czy zmieniać wiosenną przechadzkę w pole politycznej walki o język? Jak w takich sytuacjach mówić, żeby nie brzmiało to jak wyższościowy wykład? Jak słuchać, żeby usłyszeć coś więcej niż własną reakcję emocjonalną na fakt, że w ustach mojej młodszej przyjaciółki słowo to stało się obelgą używaną bez głębszej refleksji?
Próbuję więc w tonie niezobowiązującej gawędy. Opowiadam, że gdy na wiosnę 2013 roku pisałam ostatni rozdział doktoratu, „gender” był jeszcze terminem z zakresu nauk społecznych oznaczającym kulturową konstrukcję płci. Gdy redagowałam pracę na jesieni, „gender” pełnił już rolę piątego jeźdźca apokalipsy dążącego do obalenia polskiej rodziny, krzewienia cywilizacji śmierci i przymusowego przebrania chłopców w sukienki. Termin przedostał się wszak do głównego nurtu debaty publicznej dzięki listowi episkopatu Zagrożenia rodziny płynące z ideologii gender, dziwnym trafem opublikowanemu tydzień po ujawnieniu skandali pedofilskich w Kościele katolickim. Ada słyszała o tym wszystkim po raz pierwszy, otwarcie przyznając, że prasy nie czyta, polityki nie śledzi.
Pod pewnymi względami to była trudna wizyta, pełna mocnych sądów zadziwiających mnie swoją lekkością i treścią. Dużo czasu zajęło mi zrozumienie, że w wypowiedziach Ady słyszę echa retoryki Kukiza, a dzieląca nas różnica wieku (dekada) naprawdę przekłada się na tę osławioną zmianę pokoleniową. Stąd już tylko krok od protekcjonalnej diagnozy: ach, te konserwatywne roczniki dziewięćdziesiąte, ci pozbawieni skrupułów neoliberalni egoiści.
Rzecz w tym, że temu wygodnemu stereotypowi przeczyła sama obecność Ady, która wzięła urlop z dobrze płatnej pracy, by towarzyszyć mi w pierwszych tygodniach emigracyjnego macierzyństwa. Zaoferowała mi wsparcie, o które nie poprosiłam moich najbliższych, już dzieciatych przyjaciółek. Spędziłyśmy ten czas na słonecznych spacerach, zwiedzaniu Tower z wózkiem i politycznych dyskusjach, ale równie dobrze mogłaby stracić swoje wakacje, wspierając matkę zombie z wyjącym niemowlęciem w piątej strefie metra dalekiej od urody Kensington i Buckingham Palace. Porządne antylewackie darwinistki nie popełniają tego typu błędów.
czytaj także
Dlaczego zatem dotknęła mnie nieadekwatna kpina z „gendera”? Banalna psychologizująca odpowiedź brzmi: bo lubimy czuć, że inni ludzie widzą świat tak samo jak my (tę prawdę z pewnością potwierdzają jakieś najnowsze badania amerykańskich naukowców). Można jednak posłużyć się tą anegdotą do zadania bardziej przewrotnego pytania: dlaczego słowo „gender” jest dla lewicy tak ważne?
W zasadzie bowiem powinno być dla nas wszystkich absolutnie oczywiste, że stosunek emocjonalny do poszczególnych słów nie jest wyznacznikiem ani poziomu emancypacji, ani kobiecej solidarności. Wszak język ma wpływ na ludzkie postawy, ale ich nie determinuje. Analiza dyskursu prowadzona na poziomie makro nie przekłada się jeden do jednego na konkretne międzyludzkie interakcje: można mówić najnowszym słownikiem antydyskryminacyjnym i jednocześnie być przemocowcem, można też używać negatywnie nacechowanych kalk językowych, a mimo to mieć zinternalizowany szacunek do ludzi w ich różnorodności i odmienności. Warto się zatem zastanowić, czy progresywna lewica – dla której dekonstrukcja i krytyczna refleksja nad językiem jest tym, czym bal debiutantek dla arystokracji – nie daje się zbyt łatwo uwodzić czarowi swoich własnych słów.
Można mówić najnowszym słownikiem antydyskryminacyjnym i jednocześnie być przemocowcem.
Pisząc to, zdaję sobie sprawę, że w dzisiejszym krajobrazie politycznym, z PO i Nowoczesną odgrywającymi rolę frakcji obyczajowo liberalnej w sejmie, może to brzmieć brutalnie – tym bardziej, że mieszkam teraz w kraju, gdzie małżeństwa jednopłciowe zostały wprowadzone przez konserwatystów, a od możliwości legalnej aborcji dzieli mnie piętnaście minut spaceru. Piszę to jednak dlatego, że właśnie w tej sytuacji łatwo ześlizgnąć się w mentalność oblężonej twierdzy – a w tej konkurencji polskiej lewicy trudno by było wygrać z zaprawionym w bojach przeciwnikiem. Logika wojny kulturowej, z jej gorączką uczuć, demonizacją przeciwnika i czarno-białą wizją świata, łatwo może doprowadzić do utraty wrażliwości na społeczną rzeczywistość. A przecież to właśnie ta wrażliwość jest warunkiem politycznej skuteczności.
„Ja oczywiście nie jestem za genderem”…
…wielokrotnie deklaruje Beata, kiedy suniemy z wózkami po parku posiadłości à la serialowe Downtown Abbey, w tej nieco surrealnej scenerii przerzucając pomosty nad naszymi bardzo różnymi doświadczeniami z Polski. Ja wychowałam się w Warszawie, zrobiłam doktorat, rodzice pracowali na uczelni, a potem założyli firmę informatyczną; religię porzuciłam w podstawówce, gender mi niestraszny i zdarza mi się pisać do Krytyki Politycznej.
Beata pochodzi ze wsi położonej kilka kilometrów od byłego miasta wojewódzkiego, mama jest krawcową, tata pracuje w wodociągach, ona sama zaś skończyła KUL, pracuje jako przedszkolanka i regularnie chodzi do kościoła. Prowadzimy sobie typowe rozmowy „wózkowych w UKeju” o dzieciach, rodzinie, emigracji, macierzyństwie – czyli, innymi słowy, o modelach socjalizacji, strukturalnych sprzecznościach między opieką i pracą zawodową, różnicach kulturowych i klasowych, kulturowej konstrukcji płci.
Beata docenia fakt, że – inaczej niż nasze matki – czujemy, że nawet z małym dzieckiem mamy prawo do czasu dla siebie (przy czym nie łączy tego z dyskryminacją płciową, a faktem, że oboje jej rodzice mieli „drugi etat” – mama w domu, tata w gospodarstwie). Nie jest za genderem, ale dziwi się zdziwieniu rodziny, że jej mąż przewija dziecko. Decyduje się wrócić do pracy i oddać córkę do przedszkola, choć wiąże się to ze znikomymi korzyściami ekonomicznymi i wyzwaniem organizacyjnym dla rodziny: chce jednak pracować zawodowo i uznaje za oczywiste, że w tej sytuacji obowiązki domowe i opieka są w parze dzielone. Uważa, że istnieją naturalne predyspozycje płci, co nie znaczy jednak, że kobieta musi spełniać się w domu, a mężczyzna nie może być wychowawcą przedszkolnym (jej koledzy sprawdzali się w tej pracy bardzo dobrze). W czasie rozmowy rekrutacyjnej w angielskim przedszkolu spytano ją, co by zrobiła, gdyby rodzic kazał jej przebrać chłopca, który włożył sukienkę: „Powiedziałabym, że to dziecko, ono się bawi i może sobie chodzić w czym chce” – opowiada tonem oczywistości Beata. „I pomyśl, kto u nas w Polsce pytałby o takie rzeczy” – dodaje, bo całą tę sytuację przytacza jako przykład lepszego, bardziej podmiotowego podejścia do dzieci w Anglii.
Gdyby jej postawa była szeroko zinternalizowaną konserwatywną normą, sama uznałabym, że nieustanne tropienie przemocy symbolicznej ukrytej w języku jest drugorzędną rozrywką środowiskową. Nie jest tak, to fakt; nadal jednak, oprócz zastanawiania się, co ta straszna prawica robi ze słowem na „g” (a o tym, co robi, napisano już wiele), warto się zastanowić, czemu przychodzi jej to z taką łatwością.
czytaj także
Dlaczego ogórek nie śpiewa?
Po pierwsze, „gender” nie jest wcale pojęciem łatwym. By zrozumieć jego właściwy sens, trzeba umieć dostrzec w codziennych sytuacjach odbicie systemowych prawidłowości, z antropologicznego dystansu zanalizować swoje odczucia i krytycznie przyjrzeć się swoim wyobrażeniom symbolicznym: jednym słowem, trzeba mieć umiejętności, które przez lata ćwiczy się na niektórych („niepraktycznych”, a więc wybieranych przez ludzi z większym kulturowym kapitałem ) kierunkach uniwersyteckich. Dla osób, które tego treningu nie przeszły, spory na temat żeńskich odmian nazw zawodów czy dywagacje o seksizmie reklam naprawdę mogą sprawiać wrażenie ideologicznej nadinterpretacji, bezcelowego dzielenia włosa na czworo – wszak krytyczne podejście do przekazów symbolicznych nigdy nie było mocną stroną polskiej szkoły.
Co więcej, używanie określonych słów często staje się wyznacznikiem tożsamości i politycznego zaangażowania, niemal świadectwem moralnym. W praktyce stosunek do słowa na „g” pozwala nam błyskawicznie dokonywać lewicowego sądu ostatecznego: z góry dzielić ludzi na tych partnerskich i prorównościowych oraz tych zepchniętych w otchłań konserwatywnego zabobonu, patriarchalnego zniewolenia, strukturalnej przemocy.
Sami jednak musimy bardzo uważać, by nie znaleźć się po ciemnej stronie mocy – wszak krytyka języka ewoluuje i jest uwikłana środowiskowo. Ostatnio odetchnęłam z ulgą, przeczytawszy wyznanie Renaty Lis, że możliwość samodzielnego rozwinięcia skrótu LGBTQIAPK kończy się u niej, jak i u mnie, w okolicach T. Jeśli jednak skrótowiec ten nawet w nas wywołuje zmieszanie, to w jakiej pozycji stawia on przeciętnego absolwenta szkoły średniej? I czy tym samym umiejętność rozróżniania kolejnych seksualnych tożsamości (a co za tym idzie, form ich kulturowej opresji) nie staje się dowodem na posiadanie unikalnego kulturowego kapitału, którego nie nabywa się w toku edukacji powszechnej, lecz na specyficznych studiach? Słowami Bourdieu: narzędziem klasowej dystynkcji?
Czy umiejętność rozróżniania kolejnych seksualnych tożsamości (a co za tym idzie, form ich kulturowej opresji) nie staje się dowodem na posiadanie unikalnego kulturowego kapitału, którego nie nabywa się w toku edukacji powszechnej, lecz na specyficznych studiach?
Po trzecie wreszcie, emocjonalna identyfikacja z konkretnymi słowami prowadzi do tego, że większy nacisk kładzie się na analizę słownika niż konkretnych – w tym również językowych – zachowań. W efekcie, zamiast rozmawiać z kobietami z krwi i kości i odwoływać się do ich – formułowanych w różnych językach – doświadczeń, często bezrefleksyjnie oceniamy je, opierając się na stereotypach, które oferuje nasz własny język. Nie dostrzegamy zatem tej kobiecej solidarności i emancypacji, która czerpiąc ze zdobyczy feminizmu, oficjalnie się od niego odżegnuje. A przede wszystkim nie dostrzegamy wielowymiarowości konkretnych egzystencjalnych sytuacji i socjologicznych uwarunkowań.
Zdarzają się oczywiście wyjątki, zbyt osobiste i anegdotyczne, by przywoływać je w „poważnych” intelektualnych rozważaniach, dziwnie często skupionych raczej na analizie dyskursu niż materii życia.
Między wyzwalaniem a ubogacaniem
Przyjaźń ufundowana na wzajemnym wsparciu w czasach dojrzewania ma w sobie coś z braterstwa broni – wspólne doświadczenie poszukiwania siebie jest zbyt mocne, by można było potem absolutyzować różnice światopoglądowe. W praktyce znaczy to, że z kolejną bohaterką, nazwijmy ja Cecylią, umiemy gadać o sprawach najintymniejszych mimo bardzo odmiennych ram konceptualizacyjnych i na pozór odmiennych ideałów życia.
Cecylia po studiach wyszła za mąż za chłopaka poznanego w ruchu oazowym, wkrótce po ślubie urodziła córeczkę i zrezygnowała z pracy zawodowej; potem pojawiły się kolejne dzieci. Jej mąż ma dobrze prosperującą firmę, więc mogli sobie pozwolić na przeprowadzkę do wielkiego domu na przedmieściach Warszawy, gdzie ona zajęła się wychowaniem trójki dziewcząt w duchu katolickiego rodzicielstwa bliskości. Gdy się spotykamy, czasem opowiada o ubogacającej mocy macierzyństwa, czasem – o frustracji i chęci wyjścia z domu; a czasem w ogóle trudno się gada, bo obiad trzeba zrobić, zabawkę znaleźć albo dać sprawdzić dziecku, że pogoda wymaga jednak założenia kurteczki.
Dąbrowska: Dobry poród jest trampoliną do rozwijania więzi z dzieckiem
czytaj także
Na początku jako przyjaciółka trochę się martwiłam: jak bowiem konserwatyści reagują gęsią skórką na hasło „gender”, tak progresywiści cierpną, słysząc na „katolickie wartości rodzinne”. Znałam jednak Cecylię na tyle dobrze, by móc dostrzec, że macierzyństwo, z początku trudne, naprawdę pomogło jej zbudować pewność siebie – nawet jeśli nigdy nie nazwałabym tego chrześcijańską służbą i duchowym ubogacaniem. Z podziwem patrzyłam, ile trudu wkłada i ile swoich barier pokonuje, by wychowywać swoje dzieci bez zawstydzania i emocjonalnych szantaży – a z jeszcze większą satysfakcją, że widzi rezultaty tego wysiłku w autonomii i kooperacyjności swoich córek. Wiedziałam również, że od powrotu do pracy zawodowej powstrzymała Cecylię nie patriarchalna ideologia rodziny, ale wcześniejsze doświadczenia na rynku pracy – czytaj mobbing.
Po latach ja znalazłam się w podobnym położeniu i trudno mi było zrozumieć, dlaczego miałabym bardziej się obawiać zależności od lepiej zarabiającego partnera niż od przełożonego. O ile bowiem widmo patriarchalnej dominacji w moim związku wydaje mi się czystą fantazją, o tyle reguły gry sprekaryzowanego rynku pracy, opisane przez Kamila Fejfera, Rafała Wosia, Ewę Kaletę czy Olgę Gitkiewicz, miałam okazję odczuć na własnej skórze.
czytaj także
Podczas gdy wyobraźnia lewicowa czyni z tradycyjnej rodziny narzędzie zniewolenia, prawica widzi w niej wspólnotę stanowiącą warunek szczęścia poszczególnych jednostek i asekurującą je przed naciskami bezosobowych sił, w tym zglobalizowanego rynku. W praktyce każda i każdy z nas jest zarazem autonomiczną osobą, członkiem jakiejś wspólnoty i jednostką poddaną systemowym presjom. Nasze ramy konceptualizacyjne pomagają w tej rzeczywistości nawigować, ale nigdy jej nie wyczerpują. Na poziomie osobistych doświadczeń wszyscy poruszamy się bowiem w sferze twórczej interpretacji, jak ta muzułmanka z psem z powieści Zadie Smith Londyn NW. Na wątpliwość, że przecież te zwierzęta są przez islam uważane za nieczyste, bo jedno z nich pogryzło Mahometa, odpowiada ze spokojem: no tak, ale to przecież nie był ten pies.
Podczas gdy wyobraźnia lewicowa czyni z tradycyjnej rodziny narzędzie zniewolenia, prawica widzi w niej wspólnotę stanowiącą warunek szczęścia poszczególnych jednostek i asekurującą je przed naciskami bezosobowych sił, w tym zglobalizowanego rynku.
Na takiej właśnie zasadzie wielu katolików uznaje, że akurat w ich przypadku aborcja jest OK, a feministki – że zwracanie się do kobiety publicznie per „kurwo” to uprawnione poczucie humoru ich kolegi. Łatwo zbyć tę prawidłowość moralną oceną poszczególnych osób (co za hipokryzja!), ale istota problemu sięga znacznie głębiej. Rzecz w tym, że napięcie między dyskursem a realnymi postawami istnieje zawsze – tyle tylko, że najwyraźniej widać je wtedy, gdy przybiera formę przekroczenia, obyczajowego skandalu dotyczącego znanej osoby. Jego systemowy wymiar pozostaje względnie słabo opracowany: wymaga bowiem innych narzędzi niż sama tylko analiza przekazów symbolicznych – czynnego uczestnictwa i antropologicznego dystansu do własnego usytuowania.
Mury dyskursów, płynność praktyk
Rezultaty etnograficznego badania polskiej „wojny o gender” przedstawiła w książce Ciało i wspólnota. Wokół prawicowej wyobraźni Marta Zimniak-Hałajko. Badaczka uczestniczyła w spotkaniach Narodowej Organizacji Kobiet, pomagała w przygotowaniach do konferencji pod tytułem „Być kobietą urzekającą”, rozmawiała z trenerami prowadzącymi tę konserwatywną i tę liberalną edukacją seksualną, poddała się terapii niepłodności w klinice naprotechnologicznej oraz klinice ginekologicznej z programem in vitro. W swoich badaniach połączyła analizę dyskursu lewicy i prawicy z obserwacją uczestniczącą grup, które go używają, i obserwacją własnych reakcji na medyczne reżimy cielesne.
Wnioski Zimniak-Hałajko są co najmniej nietaktowne. Badaczka stwierdza, że spór o „gender” to w istocie klincz dwóch zrytualizowanych języków, używanych w „wysoce skonwencjonalizowanych gatunkach pisanych, mówionych i performowanych”. „Powielenie, konstytutywne dla mowy sporu, służy jednak nie tylko utrwaleniu treści i demonstrowaniu postaw: […] pomaga w tworzeniu tożsamości, budowaniu i rozumieniu map społecznych znaczeń”. Nie chodzi zatem ani o to, by przekonać adwersarza czy nieprzekonanych, ani o dawanie wyrazu swojemu doświadczeniu w całej jego wielowymiarowości: chodzi o zbudowanie takiej wizji świata, w której mówiący znajdzie się po jasnej stronie mocy.
Co najbardziej w tym wszystkim paradoksalne: podczas gdy na poziomie dyskursów nie może być mowy nie tylko o porozumieniu, na poziomie praktyk społecznych dochodzi do zapożyczeń, przepływów i nieustannej mediacji. I tak z jednej strony feminizm odkrywa, że zaniedbał temat rodziny (vide Matka feministka Agnieszki Graff), a z drugiej konserwatywnym łagodzi „heroiczne” wymagania, oferując matkom sesje coachingowe i warsztaty psychologiczne. Jak pisze Zimniak-Hałajko, „niekiedy spór międzyideologiczny zdaje się bardziej dotyczyć ram prezentacji praktyk niż samych praktyk – nie znaczy to, że różnice są bez znaczenia, jednak podobieństwa wydają mi się o wiele bardziej interesujące”.
Moje anegdotyczne przykłady potwierdzałyby tę obserwację: wszak model relacji w rodzinie mojej, Beaty i Cecylii jest podobny. Zakłada harmonizację działań wszystkich członków, tak by każdy miał możliwość jak najpełniejszej realizacji własnej autonomii (to postulat z palety liberalnej), przy wzięciu pod uwagę potrzeb całej wspólnoty (to konserwatyzm). Stawia przy tym na kształtowanie relacji w duchu szacunku, bliskości, a nie posłuszeństwa i hierarchicznej władzy; upatruje wartości we wzajemnym wsparciu, ale zakłada, że każdy powinien mieć również przestrzeń dla samego siebie – opiera się zatem w dużej mierze na psychoterapeutycznym ideale rodziny celebrowanym przez klasę średnią.
czytaj także
Duet dyskretnie egzotyczny
Konstatacja o tożsamościowych uwarunkowaniach dyskursywnego sporu powinna wprawiać w zakłopotanie obie strony – dla lewicy jednak stanowi poważniejsze wyzwanie intelektualne. Jeśli bowiem dyskursy mają drugorzędny wpływ na społeczną praktykę, to czy lewica nie za dużo energii poświęca na ich dekonstrukcję? Czy dążąc do społecznej zmiany, nie skupiamy się za bardzo na zmianie samego języka? Czy nie powinniśmy na nowo przemyśleć relacji między językiem a rzeczywistością społeczną?
Od dłuższego czasu niepokoi mnie, że pytania te nie są przedmiotem poważnego namysłu. Jak bowiem inaczej wytłumaczyć fakt, że nikt nie dostrzegł fundamentalnego napięcia między dwoma obowiązkowymi lekturami polskiej lewicy w 2017 roku: Obcym we własnym kraju Arlie Hochschild i Mężczyźni objaśniają mi świat Rebecki Solnit?
czytaj także
Solnit widzi dyskryminację wpisaną w język oraz gwałt jako skrajne bieguny tego samego zjawiska: systemowej, globalnej opresji kobiet. Hochschild natomiast, bazując na badaniach etnograficznych, pokazuje, że odrzucenie poprawności politycznej ma swoje źródła nie tyle w seksizmie czy rasizmie, ile buncie wobec porządku odczuwania narzucanego przez liberałów (postrzeganych jako grupa dominująca). Gdy Solnit na poziomie tekstu tworzy wspólną tożsamość kobiet jako podmiotu gniewu (wszystkich kobiet świata?), Hochschild zdaje sprawę z konkretnych międzyludzkich spotkań i relacjonuje proces pokonywania murów empatii: czyli prób zrozumienia, jak słowa danej osoby sytuują się w odniesieniu do jej własnej ramy konceptualizacyjnej. Na Solnit powoływano się jako na autorytet w czasie #metoo, Hochschild natomiast doczekała się recenzji i rytualnych pochwał, ale nie zainspirowała żadnego poważnego ruchu społecznego. Zapał do krytycznej analizy skończył się zatem tam, gdzie zaczynało się dobre samopoczucie osób utożsamiających się z postawą krytyczną.
Problem w tym, że jeśli progresywna lewica poważnie traktuje swoje własne diagnozy – o zagrożeniu praw kobiet i mniejszości seksualnych, państwa prawa, liberalnej demokracji – i chce prowadzić skuteczną walkę polityczną, musi umieć usłyszeć swój własny język uszami tych, którzy nie trafili na seminarium Marii Janion, nie czytają Judith Butler ani nawet „Wysokich Obcasów”. Przyjmując wnioski płynące z esejów Solnit, trzeba zatem odrobić również lekcję Hochschild: umieć zobaczyć sfery przemocy symbolicznej i wykluczenia, w których to język lewicowo-liberalny jest odbierany jako narzędzie opresji czy zaciemniający obraz filtr.
Jak mogłaby wyglądać polityczna operacjonalizacja tego intelektualnego ćwiczenia? Z pewnością nie chodzi mi o rezygnację z równościowych postulatów czy chowanie hasła „aborcja jest OK” – raczej o poszerzenie pola i grę na wielu bębenkach.
Brzydkie słowo na „k”
W Polsce walka o prawa kobiet wciąż kojarzona jest przede wszystkim z aborcją. Trudno się temu dziwić, skoro to groźba zaostrzenia ustawy stała się katalizatorem masowych feministycznych protestów. Trzeba jednakże uczciwie przyznać, że wcześniejsza akceptacja tzw. kompromisu aborcyjnego, zawartego między politykami a Kościołem ponad głowami kobiet, opierała się na innym niezbyt szlachetnym „kompromisie” między lepiej sytuowanymi kobietami a państwem: akceptujemy polityczne status quo, jeśli w praktyce prawo wyboru można sobie kupić za parę tysięcy złotych. Autorytarna aura rządów PIS-u wraz z projektem Ordo Iuris podważyły ten niepisany układ: co bowiem jeśli prawo nie tylko zostanie zaostrzone, ale i zacznie być realnie egzekwowane wobec wszystkich posiadaczek jajników? Wydaje się, że dopiero to pytanie skłoniło tysiące kobiet do wyjścia na ulice w ramach Czarnego Protestu.
Nam się zaczęło pod dupą palić… Kim są organizatorki czarnego protestu?
czytaj także
Warto tu zatem użyć innego brzydkiego słowa, tym razem na „k” – bo to wszak od klasy zależy, jaki mamy faktyczny dostęp nie tylko do aborcji, ale także opieki medycznej, placówek opiekuńczych, edukacji, praw na rynku pracy, zabezpieczenia na starość. Ta kwestia raz po raz ujawniała się w moich rozmowach z Beatą: gdy ja kładłam większy nacisk na kulturową konstrukcję płci, ona uświadamiała mi na poziomie praktycznym oczywistość różnic klasowych – dla mnie, wychowanej w mitach polskiej potransformacyjnej klasy średniej, jakby słabiej rozpoznanych niż gender.
Resentyment wobec słowa na „g” przynajmniej po części może zatem wynikać z faktu, że język polityki tożsamości zastąpił język różnic klasowych – w końcu liberalny feminizm „przeoczył” te protesty kobiet, które zamiast rozpatrywać kulturowo uwarunkowaną przemoc symboliczną, domagały się od państwa uregulowania kwestii materialnych, jak w przypadku ściągalności alimentów czy wsparcia opiekunek dzieci niepełnosprawnych.
Myśląc zatem o przyszłości polskiego feminizmu, warto wziąć pod uwagę rozpoznania Macieja Gduli. Jego zdaniem klasa ludowa jest bardziej zamknięta na poziomie dyskursów niż praktyk: cechuje ją familiaryzm, pragmatyzm i „konserwatywna tolerancja oparta na zasadzie »żyj i daj żyć innym«”. Fakt, że jej przedstawicielki odrzucają abstrakcyjną retorykę rewolucyjną spod znaku gender, nie znaczy, że masowo wspierają rozwiązania skrajnej prawicy. Przykładem takiej postawy były wypowiedzi zebrane w reportażu Ewy Kalety Ja bym radziła rodzić. Kobiety ze wsi o aborcji i czarnym proteście.
Wydaje się zatem, że naszym zadaniem jest poszerzać przestrzeń kobiecej solidarności, otwierając ją również na te, które nie identyfikują się ze słowem na „g”. Wszak nie trzeba postrzegać płci w kategoriach konstruktywistycznych, by potępiać przemoc w rodzinie, domagać się wsparcia dla matek niepełnosprawnych dzieci, żądać egzekwowania materialnej odpowiedzialności ojców za potomstwo, chcieć lepszej opieki okołoporodowej, żłobków i przedszkoli, docenienia pracy opiekuńczej. Te postulaty oczywiście są przez feminizm podnoszone – ważne jednak, żeby były postrzegane jako jego jądro, a nie tylko taktyczny dodatek do walki pod hasłem „moje ciało, mój wybór”.
Dlatego wsparcie Ogólnopolskiego Strajku Kobiet i innych środowisk feministycznych dla Rodziców Osób Niepełnosprawnych jest niezwykle ważne: pozwala bowiem bez dyskursywnych abstrakcji pokazać, że istotą feminizmu nie jest płciowa wojna, ale taki model społeczeństwa, w którym ważna jest troska, jakość życia i sprawczość dla wszystkich. Jeśli Czarny Protest wziął na sztandary cierpienia matek uszkodzonych płodów i dzieci skazanych na śmierć, dziś głośno i masowo powinnyśmy domagać się pomocy dla tych, które w takiej sytuacji na skutek wyboru bądź przymusu się znalazły. I tu najważniejsze: czy w tej kwestii wykażemy tę samą determinację, co w protestach przeciw zaostrzeniu prawa aborcyjnego?
czytaj także
Tak długo bowiem, jak granice solidarności kobiecej będą wyznaczane przez emocjonalny stosunek do słowa na „g”, solidarność ta będzie tylko kolejnym dyskursywnym chwytem retorycznym – i jako taka będzie bezlitośnie demaskowana przez prawicę. Jeśli natomiast wsparcie zostanie udzielone ponad podziałami, większa jest szansa, że da się stworzyć tę przestrzeń do rozmowy o innych, trudniejszych światopoglądowo rzeczach. Na koniec zatem ostatnia anegdotyczna bohaterka – tym razem bezimienna, nazwijmy ją X.
Dziewczyna w pociągu
17 stycznia 2018, godziny szczytu, jadę na Czarną Środę pod ambasadą w Londynie. „Przecież na tym się nie skończy, jak on raz przekroczy granice, to będzie tylko gorzej” – słyszę rozmowę telefoniczną zaraz za mną. Nie mam szansy na dyskretne spojrzenie: nie wiem, jak mówiąca wygląda i jak jest ubrana, słyszę tylko, że ma młody głos, inną niż moja melodię polskiego. Statystyka czyni z niej katoliczkę ze wsi bądź małego miasteczka, working class. „Ona musi uciekać, to psychopata. Musisz z nią porozmawiać” – dziewczyna jest poruszona, ale rzeczowa. Nie bagatelizuje, nie naturalizuje przemocy, nie żeruje emocjonalnie na cierpieniu innych. „Mogę wpaść popilnować ci dzieci, żebyś mogła spokojnie z nią pogadać. Co ci bardziej pasuje, sobota czy niedziela?”
Miałam ochotę ją przytulić, bo i mi się zdarza prowadzić podobne rozmowy. Gdy zamilkła, znów stała się jednak częścią anonimowego kolorowego londyńskiego tłumu; wysiadła najpewniej na Clapham Junction, największej stacji przesiadkowej w Wielkiej Brytanii. Nigdy nie dowiem się, kim była, czy chodziła do kościoła, jaki podział ról panował u niej w rodzinie, jak reagowała na słowo na „g” i co myślała o proteście, na który jechałam.
Jeśli jednak to nie jest właśnie kobieca solidarność, to co nią do cholery jest? I co zrobić, by taka solidarność zaczęła być powszechnie kojarzona z feminizmem?