Miasto

Marzec: Schweine Jude

Do głosu dopchał się drugi staruszek. Bo ja, proszę państwa, z kolegami stałem przy tych drutach, co getto ogradzały. I myśmy krzyczeli: Schweine Jude.

Jakiś czas temu poszedłem do Biblioteki Miejskiej im. Marszałka Józefa Piłsudskiego (dawniej im. Ludwika Waryńskiego, jeszcze dawniej im. Józefa Piłsudskiego) na spotkanie o historii Litzmannstadt Ghetto, czyli getta w Łodzi. Spotkanie miało mieć formę panelu dyskusyjnego.

Do panelu zaproszonych zostało szesnaście osób, wszyscy, którzy mogą w Łodzi powiedzieć coś o Żydach i getcie, zostali zaproszeni. Byłem ciekaw, co powiedzą, no i jak szesnaście osób będzie mogło powiedzieć cokolwiek w godzinę. Przyznam szczerze, że nie pamiętam, co mówili, ot, jakieś prawdy ogólnie słuszne. Niektórzy wcale nie mówili, choć dało się zauważyć, że chcieli, za mała siła przebicia.

Publiczność raczej młoda, osób w średnim wieku kilkanaście, mocno starszych kilka. Po fazie dyskusji panelowej pytania od publiczności, rutyna. Wśród starszych odnalazł się pan, którego pani historyczka z uniwersytetu szukała przez kilka lat, pan się raczej nie ukrywał, publikował wspomnienia, był czynny w jakiejś organizacji kombatanckiej, pan z prawidłowej konspiracji, zasłużony. Atmosfera przyjazna i miła.

Do głosu dopchał się drugi staruszek.
Bo ja, proszę państwa, z kolegami stałem przy tych drutach, co getto ogradzały.
I myśmy krzyczeli: Schweine Jude.
I rzucaliśmy niby to kamieniami, ale to naprawdę były kartofle.
Tak krzyczeliśmy, Schweine Jude, żydowskie świnie, bo tam był wartownik, Niemiec, a myśmy chcieli te kartofle rzucić, to nie były kamienie.

Po twarzy dziadka spływają łzy, mamrocze: to były kartofle, to nie kamienie, myśmy kartofle do jedzenia rzucali.

Zapada kłopotliwe milczenie.
Sam nie wiem, czy te kamienie kartoflały, czy kartofle kamieniały.
I te łzy, a może to nie łzy, ale kamienie i nikt na nie nie czeka.
Starszy pan siada, panel zajmuje się sam sobą.

Jak na takie spotkanie przyjdzie ktoś taki wiekowy, to uważajcie, może przyjdzie po ordery, a może po rozgrzeszenie.

***

Ghetto Litzmannstadt istniało w okupowanej Łodzi od lutego 1940 do sierpnia 1944 roku. Było największym gettem na terenie Rzeszy Niemieckiej i drugim co do liczby zamkniętych w nim ludzi na ziemiach polskich. W przeciwieństwie do getta warszawskiego nie wybuchło w nim powstanie – do końca jego więźniowie wierzyli, że swoją pracą będą w stanie wykupić życie. Dla tej wiary byli w stanie oddać wszystko, co najcenniejsze, łącznie ze swoimi dziećmi, bo i takiej daniny od nich zażądano.

Gdy z Łodzi odjeżdżały ostatnie wagony w stronę obozów zagłady, w Warszawie wciąż trwało jeszcze powstanie. 200 tysięcy Żydów z Łodzi, okolicznych miast, a także z krajów zachodniej Europy odeszło w dzwoniącej w uszach ciszy – i w zapomnieniu. Odizolowani całkowicie od świata (teren getta nie był skanalizowany, więc nie był możliwy kontakt z resztą miasta tą drogą), stłoczeni we własnym mikroświecie za drutami odeszli, zostawiając po sobie puste domy i puste ulice. Dopiero od niedawna poznajemy szerzej ich historię, choć nadal wiedza o gettcie w Litzmannstadt jest niewielka i ograniczona praktycznie do samej Łodzi. Będąc dziedzicami tego, co po sobie zostawili, jesteśmy im winni pamięć i słowa, takie jak te.

Jarosław Ogrodowski

Czytaj też:

Mojżesz

Krzesło

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij