Koniec prawdy. Niech żyje prawda!

Informacja domaga się reakcji, opowiedzenia się, podzielenia. Niekoniecznie z całym światem, lecz raczej ze wspólnotą poznawczą – „takimi jak ja”. I nie tyle po to, by ją poinformować, lecz utożsamić się emocjonalnie. I rozpoznać tych, co po drugiej stronie.

Nie ma już autorytetów – głosów eksperckich traktowanych bezdyskusyjnie lub autorytetów moralnych i intelektualnych, których opinia byłaby raczej niepodważona, ani gatekeeperów, czyli medialnych „bramkarzy”, którzy pewne głosy uwiarygadniali na wejściu (a innych pozostawiali za płotem wiarygodności i znaczenia). Przy okazji mieli czas sprawdzić, czy dana informacja jest prawdziwa i co o niej sądzą różne strony. Ich rolę przejęli naoczni świadkowie i uczestnicy – uosobienie spójności przekazu i życia – a także „punkty autoryzacyjne”. To znaczy: nieformalni liderzy opinii lub, jak kto woli, informatorzy alfa, którzy selekcjonują i uwiarygodniają przekaz. Wykształceni lepiej lub gorzej, za to zawsze – szeroko skontaktowani, zdolni przekładać różne perspektywy, wchodzący w interakcje na portalach społecznościowych. To coraz rzadziej dziennikarze, coraz częściej – po prostu influencerzy.

W prawdę obiektywną, bezstronność czy neutralność mediów nie wierzy już prawie nikt; mało kto jeszcze sądzi, że obiektywizm w ogóle może być realnym celem. Co ciekawe, dotyczy to nawet mediów najbliższych naszemu światopoglądowi. Tych, co „za PiS” i tych, co „bronią demokracji”. Jak żyć w tej sytuacji?

Otóż z napięcia między potrzebą obserwacji świata, jaki jest – wymykającego się naszemu doświadczeniu, zapośredniczonego przez stronnicze media, produkującego wciąż nowe wydarzenia – a potrzebą „utwardzenia” rzeczywistości, czyli świata spójnego i pozbawionego niepewności rodzi się coś, co badacze nazwali medioobrazem. Coś więcej niż tylko „informacja plus komentarz”, bo na jego podstawie budujemy swe rozumienie świata i go przeżywamy. Skoro zaś mediom na słowo wierzyć nie można, szukamy drugiego źródła, co sami badani nazywali strategią „na dwie nóżki”.

To brzmi nie najgorzej – ludzie wcale nie kupują w ciemno, co im media podrzucą. Sprawdzają i szukają potwierdzenia. Tyle że to wcale nie takie proste. Bo zestawienie ze sobą różnych źródeł informacji to proces kosztowny. Wymaga czasu i zaangażowania; każe samemu szukać autoryzacji źródeł i opinii; w praktyce kieruje nas najczęściej ku źródłom podobnym, a nie skrajnie przeciwstawnym. A jeśli brakuje nam kompetencji, zadowalamy się faktyczną ignorancją; sprawdzenie innego źródła pociesza nas, że nie dajemy sobą manipulować, ale i tak przyjmujemy prawdę własnej opcji – wspólnoty nam podobnych.

Uczynić chaotyczny świat spójnym to dziś wyzwanie dla wszystkich klas społecznych, choć nie wszystkim jest równie łatwo. Kompetencje kulturowe to jedno, faza życia (mamy dzieci czy nie?) i tryb dnia codziennego (czy pracujemy w stałych godzinach) to drugie – w efekcie i źródła wiedzy i sposoby jej „utwardzania” wciąż nam się rozjeżdżają. Nasze medioobrazy mają różną siłę przebicia, a przy okazji rodzą różne oczekiwania i roszczenia, także wobec państwa i sfery publicznej.

A że w natłoku informacji agendę dnia organizują dziś Wydarzenia (niekoniecznie te w Polsacie), medioobrazy najwięcej powiedzą nam wówczas, gdy wokół nich się krystalizują – jak w przypadku najgłośniejszego programu społecznego ostatniego ćwierćwiecza, czyli Rodziny 500+. Jak pisze Mikołaj Lewicki „medioobraz klasy ludowej pozwala zidentyfikować własny interes grupowy (jak roszczenie zabezpieczenia społecznego ze strony państwa), ale de facto nie umożliwia rozpoznania własnego wkładu w państwo. Beneficjenci pozostają beneficjentami, którzy konsumują zasiłki, ale nie produkują wspólnego zasobu (…).Zupełnie inaczej jest w klasie średniej, w której wkład w państwo (podatki, wysiłek, udział w wyborach) jest przesłanką do definicji oczekiwań, legitymizacji roszczeń oraz identyfikacji wartości, a przede wszystkim – zasady sprawiedliwego podziału”.

Wokół 500+ udało się nie tylko zogniskować zbiorową uwagę Polaków, ale także sprawić, że zaczęli oni na nowo określać swoje interesy i zbiorowe tożsamości; kwestią otwartą pozostaje, jakie wydarzenia w przyszłości mogłyby uczynić coś podobnego. Niejako przy okazji badania tego, jak Polacy korzystają z mediów, dowiadujemy się innych rzeczy: jak wielkie znaczenie ma życie rodzinne dla postawy dystansu i lekceważenia wobec polityki; na czym polegają różnice klasowe w stosunku do państwa; kto jest najcenniejszym „targetem” dla speców od PR i przekazu politycznego. Może jeszcze więcej po tych badaniach jest jednak pytań, a więc inspiracji do badań kolejnych: gdzie właściwie rodzi się Wydarzenie, kto jest wiarygodny dla informatorów Alfa, no i przede wszystkim – kiedy, w reakcji na poznawczy chaos, zwieramy raczej szeregi wśród swoich, a kiedy po prostu wycofujemy się z dyskusji. Najpewniejsze po tych badaniach jest jedno – dla starych czy młodych, cynicznych czy nie, klasy ludowej i średniaków – polityka zaczęła znaczyć więcej. Ironiczny dystans jest passe.

POBIERZ CAŁY RAPORT TU