Jak powstrzymać menadżerów przed pogonią za krótkoterminowym zyskiem narzucanym przez akcjonariuszy? Otóż kluczowe są wynagrodzenia, a w szczególności premie.
Ciekawy wywiad Grzegorza Sroczyńskiego z dr Hanną Szymborską na temat kolejnego kryzysu w kapitalizmie słusznie cytowano i omawiano, nie tylko w lewicowej banieczce dyskutantów. Zawiera on jednak pewną błędną tezę, na której zbudowane są propozycje rozwiązań – a taka jedna błędna przesłanka może, jak wiadomo, prowadzić nas na manowce. W czym rzecz?
„Hanna Szymbroska: Okazało się, że firmy wcale nie wydają pieniędzy, tylko je gromadzą. A potem z powrotem wkładają do banków jako własne inwestycje finansowe. Dochodzi do absurdów. Koncern motoryzacyjny woli przeznaczyć miliardy dolarów na kupno krótkoterminowych instrumentów finansowych, niż zbudować nową fabrykę i trzymać się swojej podstawowej działalności, czyli produkować auta.
Grzegorz Sroczyński: Bo?
Nikt do końca nie wie. To kolejny problem dzisiejszej gospodarki, nad którym głowią się ekonomiści. Od lat 80. radykalnie zmienił się model zarządzania. Dawniej właściciel dużej firmy, który często był też jej prezesem, miał następującą hierarchię wartości: dobry produkt, zadowoleni klienci i oczywiście zysk. Teraz właścicielami korporacji są akcjonariusze, często rozproszeni i słabo związani z firmą”.
Otóż to nie do końca prawda, a już na pewno nie w stosunku do kluczowej gospodarki świata, czyli USA. W nauce, nie tylko ekonomii, co najmniej od lat 90. lansowana jest teoria path dependence – ścieżki zależności. Generalnie, jak masz rozwidlenie i skręcisz, na przykład w prawo, to raczej będziesz dalej szedł już tą wybraną ścieżką, a wejście na ścieżkę uprzednio niewybraną, czyli tę lewą, jest trochę trudniejsze. Któż by chciał się przebijać przez chaszcze? Nie wnikając, na ile ta teoria rzeczywiście jest trafna, trudno nie zauważyć, że kapitalizm amerykański został historycznie zdeterminowany w XIX wieku i trwa w swoim rozwoju do dziś na skutek tamtych właśnie wydarzeń. Otóż amerykańskie przedsiębiorstwa w XIX wieku potrzebowały kapitału, ale nie mogły go dostać od banków, bo sieć bankowa nie była aż tak rozwinięta w nowym świecie jak w starym. Przez to właśnie rozwinął się sektor kapitałowy, czyli po prostu rynek inwestowania w akcje. To akcjami bowiem spłacano farmerów, którzy sprzedawali swe ziemię pod budowę kolei, to na rynku akcji się bogacono, to wtedy już zdarzał się insider trading (w sposób z dzisiejszej perspektywy nieco komiczny – wpinano się w drut telegraficzny). Dobrze to pokazano w serialu Hell on wheels o budowie kolei w XIX-wiecznych Stanach.
A co to ma wspólnego z latami 80. XX wieku, o których mówi Szymborska? Ano tyle, że rynek amerykański był od zawsze rynkiem rozdrobnionych właścicieli-udziałowców. To nie zaczęło się w żadnych latach 80. XX wieku, to trwało od ponad stu lat, nie przypadkiem najsłynniejsza biblia ładu korporacyjnego, czyli The Modern Corporation and Private Property z 1932 roku autorstwa A.A Berle’a i G.C. Meansa opisuje m.in. kwestię oddzielenia właścicieli od zarządzania ich spółkami przez menadżerów na rozproszonym właścicielsko rynku amerykańskim. Rozproszenie w USA tym się właśnie różni od rynku w Europie, gdzie za sprawą systemu bankowego giełda była wtórnym miejscem pozyskiwania kapitału, w konsekwencji czego mamy częściej do czynienia z właścicielem większościowym. Nota bene, podobnie jest w przypadku Polski. W USA pozyskiwanie kapitału i granie na giełdzie to po prostu główny krwiobieg gospodarki, co tak tragikomicznie pokazano w Wilku z Wall Street na przykładzie sprzedaży akcji groszowych (penny stock). Czy ktoś widział coś podobnego w Polsce? Ano nie, bo w Polsce, czy Niemczech firma pozyskuje kapitał zewnętrzny na rozruch i inwestycje głównie z banków, co oczywiście ma również swoje negatywne strony.
czytaj także
Co jeszcze było charakterystyczne dla lat 80.? Otóż fuzje i przejęcia. Kto oglądał Pretty Woman, pamięta pewnie scenę, kiedy Richard Gere rozmawiał o tym, że bardziej opłaca mu się podkupienie i podzielenie stoczni niż budowanie statków. Kto oglądał Wall Street pamięta z kolei, jak rozparcelowanie linii lotniczych przez Gordona Gekko było o wiele lepszym rozwiązaniem niż ich naprawa. To właśnie owe słynne mergers & acqusitions, które w American Psycho zabawnie mylono z murders & executions.
Szał fuzji i przejęć, czy raczej jego koniec, jest o tyle ważny, że słynny prawnik Martin Lipton wymyślił wówczas tzw. zatrute pigułki, a więc strategie obronne przed przejęciami. Przykładowo, zaciąganie bardzo wysokiego długu z szybkim czasem spłaty tak, aby zniechęcić potencjalnego nabywcę. To, owszem, uratowało wielu menadżerów, ale sprawiło też, że stali się oni bezkarni, bo presja wrogiego przejęcia przestała działać, tym bardziej gdy w ramach zatrutych pigułek załatwili sobie tzw. złote spadochrony. Pomysł walki z tym procederem rzucił urodzony w Polsce profesor Lucian Bebchuk, który sugerował mniejszościowym akcjonariuszom wybór własnego dyrektora i forsowanie uchwał o jednogłośnym podejmowaniu decyzji o „zatrutych pigułkach”.
Dlaczego to takie istotne? Po pierwsze, Bebchuk od lat głosi tezę, udowadnianą w fundamentalnym dziele Pay without performance, że menadżerowie, którzy rządzą amerykańskimi korporacjami, wcale nie dostają premii zależnej od wyników, ale dostają je nawet, gdy wyników nie ma. Słowem, czy się stoi, czy się leży, premia dla CEO zawsze się należy. Po drugie, iż to znaczy, że nie ma jednego „kapitalizmu menadżerskiego”, ale że to system zmienny w czasie i zależny od geografii. Stąd częste powtarzanie argumentów o horrendalnie wysokim wynagrodzeniu amerykańskiego CEO w stosunku do wynagrodzenia pracownika nie do końca pasuje do polskich realiów, bo o ile w USA to jest 300 do 1, to w Polsce, relacja ta wynosi 20–1. Sam Bebchuk wprost wskazuje, że powinniśmy inaczej nadzorować korporacje na rynku rozproszonym, a inaczej na rynku, gdzie akcje skupione są w ręku jednego właściciela, bo tam inaczej działa tzw. teoria agencji – inne są problemy związane z różnym podejściem do ryzyka akcjonariusza, menadżera i kredytodawcy.
I tutaj właśnie docieramy do sedna argumentu pani Szymborskiej. Twierdzi ona mianowicie, że „akcjonariusze nie wynajmują prezesa po to, żeby produkował coraz lepsze produkty, tylko żeby dawał im co roku konkretny zwrot z kapitału. Strategia zarządzania, która skupia się na zyskach dla udziałowców, z zasady będzie krótkoterminowa. Jeśli w ciągu roku akcje wzrosną o 10 procent, to udziałowcy będą zadowoleni i dadzą prezesowi premię. Jeśli nie – zaczną się rozglądać za kimś nowym”.
To prawda, ale tylko w przypadku akcjonariatu rozproszonego, czyli co do zasady, nie jest to problem Polski. W Polsce bowiem właściciel większościowy poprzez radę nadzorczą zatrudnia prezesa, który realizować ma jego strategię, nie zawsze krótkoterminową. Skupmy się jednak na USA: mamy chciwych akcjonariuszy, którzy zgodnie z zasadą tzw. racjonalnej apatii nie zajmują się „wchodzeniem” do spółek ze swoimi menadżerami, ale popierają rządzącego menażera, o ile ten w raportach kwartalnych, tzw. 10-Q wykazuje zysk. Taki technokratyczny model: masz przynosić zysk, a my się nie wtrącamy, jak go osiągniesz, co notabene powoduje ogromną presję na manipulowanie wynikiem finansowym.
czytaj także
Jak w takim razie zapobiegać pożarom, o których mówi Hanna Szymborska? Autorka wskazuje na większą rolę państwa jako innowacyjnego inwestora, ale niestety w ten sposób ulega się poniekąd fetyszowi innowacji. Otóż, oczywiście, że państwo jest najlepszym innowatorem o tyle, że ma środki, czas i brak presji na sukces rynkowy produktu. Ale nie oszukujmy się, większość przedsiębiorstw nie będzie innowacyjna. Większość przedsiębiorstw chce po prostu sprzedawać swoje towary i usługi, a więc jak sprzedaje krzesła, to chce z zyskiem sprzedawać popularne przedmioty do siedzenia, a nie badać i rozwijać innowacyjność oparć o plecy. A państwo z kolei wszystkich fabryk krzeseł w roli innowatora zastąpić nie chce.
Jak więc powstrzymać menadżerów przed pogonią za krótkoterminowym zyskiem narzucanym przez akcjonariuszy? Otóż kluczowe są wynagrodzenia, a w szczególności premie. Wynagrodzenie każdego menadżera składa się bowiem z części stałej i zmiennej, czyli premii. Te premie kiedyś, to jest w latach 90., zależne były od celów krótkoterminowych. Potem, po kryzysie w 2008 zrozumiano, że premie, zwłaszcza bankowców, powinny być zależne od realizacji celów długoterminowych. Stąd, na przykład część premii prezesów banków się zamraża, część wypłaca dopiero po jakimś czasie, pod warunkiem, że wyniki banku będą ok. Wyobraźmy sobie jednak, że premia przestaje w swej ogromnej części zależeć od wyników finansowych. Wyobraźmy sobie, że państwo narzuca taki ustawowy system premiowania, że wypłata premii zależy od realizacji celów prospołecznych i progresywnych. Na przykład od założenia związku zawodowego w spółce, od utworzenia przyzakładowych żłobków, od realnego oszczędzania energii w imię walki z globalnym ociepleniem… Wyobraźmy sobie, że podwyżka każdego CEO jest możliwa, ale pod warunkiem, że zachowany będzie stosunek wynagrodzenia CEO do średniego wynagrodzenia pracownika spółki na poziomie, powiedzmy, 9-1. Tak było jeszcze w latach 90. w Niemczech i jakoś Niemcy się od tego nie zawaliły, prawda?
Zbadano nierówności dochodowe i majątkowe w blisko 60 krajach świata. Wnioski nie są optymistyczne
czytaj także
Można zakazywać inwestycji w instrumenty finansowe, które służą spekulacji a nie zabezpieczaniu przed wahaniami rynku, tylko jak to odróżnić w praktyce? Można też wprowadzić menadżerów na ścieżkę, na której zrozumieją, że ich premia zależy od tego, na ile dbają o pracowników, klientów i otaczające ich środowisko. Czy będzie to wbrew uprawnieniom akcjonariuszy? Owszem, ale skoro ich krótkoterminowy pęd znów doprowadza nas na skraj przepaści, to chyba powinniśmy się móc także przed nimi bronić, prawda?