Gospodarka

W Polsce należy budować państwo dobrobytu

Bo to, które mamy, utknęło w pułapce ćwierćsocjalności. I samo z niej nie wyjdzie.

Wyobraźmy sobie samolot. Maszyna leci dopóty, dopóki pchają ją do przodu potężne silniki. Właśnie: silniki. Nie jeden, lecz więcej. Bo gdyby był jeden i coś się w nim zatarło, to marny los uwięzionych w samolocie pasażerów. A teraz wyobraźmy sobie gospodarkę i „uwięzione w niej” społeczeństwo. Czy naprawdę ma sens upieranie się, że zdrowa gospodarka powinna lecieć tylko na jednym silnikiem sektora prywatnego? Nie sądzę.

Można je nazywać na różne sposoby: państwo opiekuńcze, państwo dobrobytu albo państwo socjalne. Można je definiować szeroko lub wąsko. Trudno jednak zaprzeczyć, że welfare state to jakby drugi silnik napędzający gospodarki krajów rozwiniętych. Tym bardziej smutne, że polska polityka od lat nie potrafi (a może nie chce) skorzystać z tego sprawdzonego modelu.

Tu jest Polska, na redystrybucję przyjdzie jeszcze czas

Zacznijmy od państwa opiekuńczego w wąskim rozumieniu tego słowa. W unijnych statystykach nazywa się to „social protection”. Jego najważniejsze składowe to wydatki rentowo-emerytalne, opieka zdrowotna, polityka rodzinna, osłony dla bezrobotnych, mieszkalnictwo socjalne czy walka z wykluczeniem społecznym. Według Eurostatu na tak rozumiane państwo socjalne wydajemy w Polsce mało, bo tylko 19,2 proc. PKB (dane za 2011 r.). Kraje takie jak Francja, Niemcy czy państwa skandynawskie przeznaczają na ten cel około jednej trzeciej dochodu narodowego. Przed Polską są nawet takie ikony anglosaskiego ekonomicznego liberalizmu, jak Wielka Brytania (27,3 proc. PKB) i Irlandia (29,6 proc. PKB). Od Polski mniej chętni do inwestowania w instytucje opiekuńcze są tradycyjnie tylko Rumuni, Bułgarzy i państwa bałtyckie oraz Słowacy.

Pewnie jeszcze bardziej sugestywnie jest zobaczyć to na konkretach. Polityka rodzinna? W roku 2011 Polska wydawała na ten cel 0,8 proc. swojego PKB. Najmniej z wszystkich krajów Unii (europejska średnia to 2,3 proc.). Był to efekt zbudowania systemu opartego na bardzo niskich świadczeniach, obwarowanych bardzo niskim kryterium dochodowym. Na dodatek przez lata zamrożonym. Na przykład w latach 2005–2011 prawo do świadczeń rodzinnych utraciło ponad 800 tys. dzieci. Ale nie dlatego, że poprawiła się ich sytuacja materialna, lecz właśnie z powodu zamrożenia progu dochodowego.

Idźmy dalej. Na opiekę zdrowotną wydajemy 4,8 proc. naszego PKB. Co oznacza, że Polskę wyprzedzają w Europie wszyscy prócz Rumunów i Bułgarów. Cała Unia łoży na ten cel średnio 8,4 proc. PKB. Na walkę z bezrobociem przeznaczamy 0,4 proc. dochodu narodowego. Unijna średnia to 1,7 proc. Na politykę mieszkaniową 1,1 proc., reszta Europy – 3,4 proc. Wszędzie diagnoza jest podobna: nie potrafimy wydostać się z pułapki ćwierćsocjalności. Inwestujemy w kadłub państwa dobrobytu wystarczająco dużo, by odczuł to budżet. Ale jednocześnie za mało, by inwestycja zaczęła przynosić oczekiwane rezultaty w postaci efektu popytowego oraz redystrybucyjnego.

Gdy obserwuje się statystyki długookresowe, w oczy rzuca się jeszcze jeden wyraźny trend. Choć polski dochód narodowy rósł w ciągu ostatnich 20 lat w bardzo solidnym tempie 4–5 proc. rocznie, to rządzący nami politycy bynajmniej nie palili się do tego, by ten impet przełożyć na rozbudowę instytucji opiekuńczych w kierunku modelu zachodnioeuropejskiego. Było wręcz odwrotnie. Odsetek PKB wydawany w Polsce na państwo socjalne spadł z 21 proc. w 2001 r. do 19,2 proc. dekadę później. To pierwsze ostrzeżenie, że w myśleniu „na redystrybucję przyjdzie czas, jak się dorobimy”, kryje się fałszywa i niespełniona obietnica.

Po co nam to państwo opiekuńcze?

Ilekroć w debacie publicznej ktoś mówi o potrzebie rozbudowy polskiego państwa opiekuńczego (a robi to niewielu), to natrafia natychmiast na niezmienną kontrę. „Wszystko pięknie – tylko skąd wziąć na to pieniędze?”. Odpowiedź jest prosta. Pieniądze należy wziąć z podatków. Bo właśnie stąd państwo czerpie przecież swoje budżetowe dochody. I dlatego tematowi podatkowemu poświęcony był mój poprzedni tekst opublikowany w tym miejscu. Zaznaczam to, by uniknąć zarzutu, że snuję fantastyczne projekty bez wskazania źródeł ich finansowania. I aby móc się skupić na zasadniczym celu tego tekstu, to znaczy przedstawieniu argumentów, DLACZEGO przechodzenie od kraju ćwierćopiekuńczego do opiekuńczego jest sensownym pomysłem.

Pierwszy argument brzmi: państwo dobrobytu to najważniejszy fundament spokojnego pożycia kapitalizmu i demokracji.

Taka tezę stawia w swoich tekstach niemiecki socjolog i ekonomista Wolfgang Streeck. Bo jak się nad tym głębiej zastanowić, to wolny rynek i powszechne prawo wyborcze nigdy nie były szczególnie dobrze dobraną parą. Kapitalizm premiuje wszak silnych i zasobnych w kapitał. Demokracja stara się ten podział zniwelować poprzez zasadę, że głos nędzarza i Rockefellera waży tyle samo. Streeck dowodzi, że pod wpływem tragicznych doświadczeń wojen światowych oraz realnego zagrożenienia radzieckiego kraje Zachodu zdecydowały się na pragmatyczne małżeństwo obu tych sprzecznych koncepcji.

Obowiązywał w nim jasny układ. Masy pracujące i reprezentujące je partie polityczne zgodziły się na kapitalizm. Praktycznym tego wyrazem były na przykład gwarancje dla własności prywatnej, której nawet legalnie wybrany parlament nie mógł zawiesić bez odszkodowania. Lud oddał więc swoją „bombę atomową” i nie mógł jej już używać do straszenia kapitału. Był jednak pewien warunek: wolny rynek miał zostać poddany daleko idącej kontroli politycznej. Polegało to głównie na rozbudowie państwa dobrobytu. Ten układ wytrzymał kilka dekad, ale mniej więcej w latach 70. (początek ery neoliberalnej) zaczął się psuć. Zdaniem krytyków tego procesu logika austerity (czyli szukania budżetowych oszczędności po stronie wydatkow socjalnych) jest złamaniem pragmatycznego układu, na którym bazował powojenny pokój społeczny. Co w długim okresie przynieść może bardzo negatywne konsekwencje.

Drugi agrument za państwem dobrobytu idzie jeszcze dalej. Mówi, że budowanie spokoju społecznego na takim fundamencie w dłuższym okresie opłaca się wszystkim stronom. Dowodem jest „złota era kapitalizmu” w pierwszych trzech powojennych dekadach. Bo faktycznie, nigdy wcześniej ani nigdy później rozwinięte gospodarki nie rosły w takim tempie, utrzymując jednocześnie tak wysoki współczynnik zatrudnienia. Jak to się udało? Szwedzki ekonomista, późniejszy laureat Nagrody Nobla i twórca wielkiego sukcesu skandynawskiej socjaldemokracji, Bertil Ohlin, ujął to kiedyś tak: „Naszym celem nie jest nacjonalizacja po stronie podaży, skoro możemy znacjonalizować popyt. Po co się bawić w ręczne sterowanie fabrykami czy całymi gałęziami przemysłu, kiedy możemy rozwijać państwo dobrobytu? I w ten sposób osiągnąć dużo lepsze skutki?”. Państwo opiekuńcze było więc nie skutkiem, ale przyczyną obecnego dobrobytu takich krajów jak Niemcy, Francja, Skandynawia albo Wielka Brytania. W demokratycznej Polsce po roku 1989 takie myślenie nigdy nie miało okazji zagościć.

Trzeci argument za welfare state ma z kolei naturę bardzo praktyczną. Wychodzi z trzeźwej konstatacji, że wszystkie gospodarki świata to systemu mieszane. To znaczy, że w praktyce nigdzie na świecie nie ma systemów w pełni wolnorynkowych (takich ze snów Hayeka i Misesa). I vice versa: nigdzie nie istnieją świecące dobrym przykładem komunistyczne utopie. Jaki z tego wniosek? Taki, że zawsze i wszędzie będzie istniało JAKIEŚ państwo stawiające na JAKIŚ model redystrybucji. I nie mam tu tylko na myśli redystrybucji progresywnej (czyli od bogatych do biednych).

Jak zapewnić dobrobyt korporacjom

Już w latach 60. bowiem Brytyjczyk Richard Titmuss z London School of Economics zaczął poszerzać definicję państwa dobrobytu tak, by nie ograniczać go tylko do klasycznych wydatków socjalnych i programów zaadresowanych do najbiedniejszych. Podobną drogą poszedł również Daniel D. Huff z Boise State University, autor głośnego artykułu Phantom Welfare State („Fantomowe państwo dobrobytu”).

Tak ruszyła dyskusja o „dobrobycie korporacyjnym”, czyli o systemie ulg i ułatwień mających nieco rozmiękczyć twarde reguły wolnego rynku – tyle że nie dla najbiedniejszych, lecz na korzyść tych całkiem bogatych.

Chodzi o bezpośrednią pomoc publiczną dla biznesu, subsydia kredytowe, ułatwienia podatkowe, subsydiowane usługi oraz restrykcje handlowe promujące jednych kosztem drugich.

A dlaczego jest ono „fantomowe”? Bo w dyskusji publicznej tego segmentu wydatków państwowych właściwie się nie dostrzega. Efekt jest taki, że gdy pojawia się argument o konieczności cięć (rzekomo rozbuchanego) państwa dobrobytu, to siekierę przykłada się natychmiast do programów dotyczących usług publicznych, zasiłków czy edukacji. Podczas gdy ich skala jest przecież nieporównywalnie mniejsza niż wydatków na corporate welfare. Huff wyliczał w swojej pracy, że w 1990 r. rząd USA wydał na ten cel 170 mld dol. Dla porównania w tym samym czasie na edukację (podstawową i średnią) poszło 8,4 mld, a na całą pomoc międzynarodową 4,7 mld. A czym była zachodnia reakcja na kryzys? Tym samym.

W Polsce badań na ten temat właściwie nie ma. Wiedzy cząstkowej dostarczają na przykład doroczne raporty UOKiK na temat pomocy publicznej, która w 2012 r. wyniosła 21 mld zł, czyli jakieś 1,3 proc. polskiego PKB. A więc więcej, niż wydajemy jako państwo na przykład na politykę rodzinną albo mieszkaniową. Tyle że bezpośrednia pomoc publiczna to zaledwie fragment całego zjawiska. Nie jest to ani miejsce, ani czas, by temat szerzej opisywać; chodzi raczej o konstatację, że skreślając klasyczne państwo dobrobytu, sprawiamy, że gospodarka traci równowagę i nadmiernie wychyla się w stronę „dobrobytu fantomowego”. Niekoniecznie z korzyścią dla całego społeczeństwa.

Polska klasa średnia walczy o welfare. Dla wszystkich

Jak rozpocząć w Polsce sensowną rozmowę o welfare state? Pewnie od podkreślenia, że państwo dobrobytu może i powinno być ofertą dla wszystkich. Dla najbogatszych i najbardziej przedsiębiorczych jest polisą zabezpieczającą przed gniewem i frustracją przegranych. Albo inwestycją w popyt na produkowane przez nich dobra. W końcu „samochody nie kupują samochodów, tylko robią to ludzie”. A bariera popytu jest (a przynajmniej powinna być) koszmarem z najgorszych snów każdego przedsiębiorcy, który musi nie tylko wyprodukować towar, ale również zrealizować swój zysk.

Ale to nie wystarczy. Aby ta idea zaczęła naprawdę żyć, państwem dobrobytu musi się zainteresować również klasa średnia, najbardziej opiniotwórcza i aktywna politycznie część każdego społeczeństwa. Nie chodzi tu jednak o zainteresowanie filantropijne, oparte na odruchu serca, chęci pomocy biednym i wykluczonym. Bo to nie wystarczy. Klasa średnia musi poczuć, że państwo dobrobytu to oferta również dla niej, zwiększająca jej bezpieczeństwo socjalne, rekompensująca niepewność na rynku pracy czy pozwalająca rozwiązać problem „time poverty”, czyli braku wolnego czasu. Tylko gdy klasa średnia uzna welfare state za sensowne, zacznie wychodzić z twierdzy „ja nic od państwa nie chcę i niech się państwo ode mnie odczepi”, w której spora część polskiego społeczeństwa znalazła azyl w trudnych latach ustrojowej transformacji. Bez tego państwo dobrobytu na zawsze pozostanie pogradzany socjalem – mrzonką, która tak naprawdę nikogo nie obchodzi.

Oczywiście mówiąc o tym, usłyszymy milion przykładów na to, jak welfare state marnotrawi publiczny grosz. Ale na to odpowiedzieć można słowami ekonomisty Arthura Okun, który jeszcze w latach 70. porównał mechanizmy redystrybucji do przeciekającego wiaderka. Wiadomo, że podczas transportu część wody się wyleje. Ale co zrobić, jeśli pod ręką nie ma innego narzędzia do ugaszenia ogniska?

Rafał Woś, autor jest publicystą ekonomicznym „Dziennika Gazety Prawnej”. W październiku wydał książkę „Dziecięca choroba liberalizmu”. W obu tych miejscach rozwija wątki skompilowane w niniejszym tekście.

Czytaj inne teksty Rafała Wosia w Dzienniku Opinii:

Pan nie płaci, pani nie płaci… Dlaczego polskie podatki są taki niskie i niesprawiedliwe?

Polski pracownik ma syndrom sztokholmski

Zobacz też:

TV KP: Tniemy, panowie i panie! Rafał Woś o polityce austerity

***

Artykuł powstał w ramach projektu Europa Środkowo-Wschodnia. Transformacje-integracja-rewolucja, współfinansowanego przez Fundację im. Róży Luksemburg

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij