Gospodarka

Czemu milion bezrobotnych to nie katastrofa, a upadłość banku tak?

Teoria Keynesa może być nawet bardziej aktualna dziś niż kiedyś.

Michał Sutowski: Polski minister finansów stwierdził, że stara teoria Keynesa jest dobra, ale tylko na kryzys; inni twierdzą, że może była dobra kiedyś, ale nie pasuje do czasów globalizacji i gospodarek otwartych. Czy dzisiaj w ogóle można jeszcze „zarządzać popytem”?

Amit Bhaduri: Teoria zarządzania popytem może być nawet bardziej aktualna dziś niż wówczas, gdy powstawała, tzn. w okresie międzywojennym – z tego prostego powodu, że Unia Europejska jako całość jest dużo bardziej zamkniętą gospodarką niż Europa była wówczas. Europejski Bank Centralny ma spore możliwości prowadzenia polityki na poziomie europejskim; do pomyślenia w przyszłości jest jakiś europejski rząd gospodarczy. Oczywiście, jeśli myślimy przede wszystkim w kategoriach państwa narodowego, a więc tak, jak dawniej myśleli Keynes czy Michał Kalecki, ale w dzisiejszych czasach – gdy np. bilans płatniczy kraju jest raczej poza kontrolą rządu – sprawa się komplikuje. Co oczywiście nie znaczy, że poszczególne państwa nie „zarządzają popytem” w praktyce: Niemcy to właśnie robią, kiedy wspierają swój eksport do reszty Europy, a importerzy ich towarów akumulują dług.

To znaczy, że stara teoria działa także dziś, tylko trzeba zmienić obszar – z państwa narodowego na wspólny rynek UE?

Idealnie tak mogłoby być. Ale nawet zanim powstanie jakiś europejski rząd gospodarczy, da się coś zrobić. Zarządzanie popytem wiąże się ściśle z poziomem deficytu i, w konsekwencji, długu publicznego. Traktat z Maastricht nie pozwala na elastyczność, ale możemy sobie wyobrazić taki układ, w którym kraj członkowski UE w głębokiej recesji i z dużym bezrobociem – jak Grecja, ale także Hiszpania – miałby prawo zarządzania swym popytem wewnętrznym za pomocą stosownie zwiększonego długu.

I to tylko sprawa europejskich regulacji? Kwestia polityczna?

W stosunku do lat powojennych najważniejsza zmiana polega na tym, że jeśli naprawdę spróbujemy zwiększyć pożyczanie przez rząd i sfinansować brakujący w gospodarce popyt deficytem, to wpływ takiego posunięcia na stopy procentowe i rynek obligacji będzie dużo silniejszy niż kiedyś. Rynki kapitałowe są mocniej zintegrowane, a ich reakcje dużo gwałtowniejsze. Należy przyjąć, że rząd ma prawo do zwiększonego poziomu deficytu i odpowiadającego mu z czasem długu wówczas, gdy gospodarkę trapi bezrobocie. I ma prawo do pożyczania pieniędzy bezpośrednio od banku centralnego bez pośrednictwa rynku kapitałowego, jak to ma miejsce obecnie.

To się nazywa drukowanie pieniędzy. I, zdaniem wielu, zabija wiarygodność rządu.

Pamiętajmy, że jeśli dzięki temu „drukowaniu” zmniejsza się bezrobocie, wówczas rząd poprawia swą wiarygodność wobec rynków. Łatwiej mu będzie obsługiwać zadłużenie, jeśli dzięki zatrudnieniu i wzrostowi gospodarczemu zgromadzi większe wpływy z podatków, prawda? Oczywiście trudno o to wówczas, gdy państwo jest na krawędzi katastrofy albo zwyczajnie nie potrafi tych podatków ściągać.

W jednym z artykułów pisze pan, że rynek instrumentów pochodnych, a więc papierów, których wartość związana jest z jakimiś aktywami realnymi, np. nieruchomościami – to dziś najważniejszy czynnik ekonomiczno-polityczny, który wiąże rządom ręce. Niemal żadna polityka – np. zwiększenie deficytu w celu sfinansowania inwestycji publicznych – nie może się dokonać bez zgody tych „rynków”. Czy to znaczy, że żeby w ogóle móc prowadzić politykę „popytową”, trzeba najpierw uregulować i powściągnąć rynki finansowe?

To byłoby świetnie, ale rynki są dziś zbyt potężne, żeby je tak po prostu uregulować. Istnieje jednak pewne wyjście z tego błędnego koła. Współczesne rządy zarządzają niestety popytem w sposób, który rynki finansowe jeszcze umacnia. Tzw. luzowanie ilościowe, czyli wpompowywanie przez Rezerwę Federalną, a ostatnio także Europejski Bank Centralny pieniędzy do sektora bankowego, miało w założeniu wspomóc także „realną” gospodarkę. Zasilone banki miały udzielać więcej kredytów na inwestycje, a efekt zamożności odczuwalny dzięki wzrostom wartości różnych papierów miał sprzyjać większej konsumpcji…

I to działa?

Doświadczenie późnego Busha juniora i „wczesnego” Obamy pokazuje, że nie – i potwierdza teorię, zgodnie z którą zalane płynnością banki i sektor finansowy raczej poprawią sobie bilanse i zwiększą rezerwy niż zwiększą akcję kredytową. A pompowanie w ten sposób cen aktywów wspomaga nielicznych rentierów, ale nie całą gospodarkę. Dlatego nie powinno się zarządzać popytem za pośrednictwem banków tylko bezpośrednio – poprzez rząd i wydatki publiczne. Można wyobrazić sobie np. specjalny instrument kredytowy, jakiś rodzaj obligacji, które finansowałyby konkretne wydatki publiczne. Rząd wówczas mógłby wydać określone sumy finansowane zwiększonym długiem w sposób transparentny.

Obecnie dzieje się odwrotnie – dług państw i tak rośnie, ale nie finansował wydatków rządowych tylko ratowanie banków. A te dokonały szantażu – jeśli nas nie wyratujecie, mnóstwo ludzi ucierpi…

A to nieprawda?

To fałszywy dylemat, bo banki można znacjonalizować, tzn. przejściowo przejąć – nie tyle pozwolić im upaść, co przejąć nad nimi kontrolę na jakiś czas. Nie uleganie temu szantażowi po 2008 roku oznaczałoby może większy postęp niż najsilniejsze regulacje wobec rynków finansowych. Dlaczego tak łatwo uznaliśmy, że milion bezrobotnych więcej to nie jest wielka katastrofa, a upadłość banku już jest? Zarazem nie należy oczekiwać, że banki będą stymulować popyt – to rządy muszą wziąć w tej materii odpowiedzialność, tzn. za redukcję bezrobocia poprzez wydatki.

Kalecki wyróżniał trzy drogi stymulowania popytu: przez stymulowanie inwestycji prywatnych przez rząd, przez redystrybucję dochodów od zysków do płac, wreszcie przez inwestycje publiczne. Która z tych dróg wydaje się panu najbardziej adekwatna do wyzwań?

O stymulowaniu inwestycji prywatnych, tzn. o stwarzaniu „dobrego klimatu dla biznesu” Kalecki wypowiadał się sceptycznie. Nie tylko trwa to za długo, ale też oznacza dodatkowe ciężary dla zwykłych ludzi – obecna polityka w Grecji to właśnie „poprawianie klimatu”… Przy masowym bezrobociu trzeba polityki na tu i teraz, to znaczy takiej, która przyniesie pierwszy efekt za 3 miesiące, a nie tylko „na dłuższą metę”. Skądinąd „klimat inwestycyjny” wraz ze wzrostem zatrudnienia, a więc i popytu może się w kraju poprawić, ale to sprawa wtórna. W głębokim kryzysie rząd musi działać szybko. Kalecki wskazywał na potrzebę redystrybucji dochodów od zysków do płac, ale moim zdaniem to nie jest najważniejsze. To czego nam potrzeba dziś, to raczej schemat sensownych wydatków publicznych, które automatycznie stymulują zatrudnienie i popyt, a obszary narzucają się same – ekologia i środowisko, system oświaty, ochrona zdrowia, usługi opiekuńcze… Na kryzys trzeba oddziaływać bezpośrednio od strony zatrudnienia.

To wszystko dobrze brzmi, ale weźmy za przykład konkretny kraj w Unii Europejskiej, gdzie obowiązuje nieprzekraczalny próg deficytu budżetowego. Czy takie posunięcia w ramach reguł są możliwe, czy trzeba koniecznie złamać reguły?

Próg trzech procent PKB dopuszczalnego deficytu z Maastricht był oczywiście arbitralny, podobnie jak 0,5 procenta „deficytu strukturalnego” w Pakcie Fiskalnym to wartości arbitralne, niemniej są faktem politycznym. Można jednak przeprojektować wydatki rządowe, tzn. ograniczyć marnotrawstwo i zbędne wydatki. W krajach Zachodu można dziś wydawać mniej na autostrady, a więcej na publiczny transport w miastach i regionach, można budować mieszkania komunalne zamiast dopłacać bankom do kredytu hipotecznego, można więcej wydawać na usługi opiekuńcze dla ubogich w domach zamiast wysyłać ich do szpitali…

Trzeba skończyć z priorytetem pomocy publicznej dla rynku prywatnych nieruchomości i przekonaniem, że napędem dla gospodarki jest konsumpcja klasy wyższej średniej…

Przecież jeśli tworzymy dużo lokalnych miejsc pracy, to one – poprzez siłę nabywczą – same tworzą nowy rynek dla producentów.

Ale dziś taka publiczna stymulacja może nie wesprzeć akurat lokalnych producentów – mamy wolny rynek i otwarte granice…

To realny problem – jak zarządzać popytem w jednym kraju, skoro nie da się wyliczyć, jak dodatkowy popyt rozdzieli się pomiędzy import i produkcję lokalną. Nie ma dziś ekspansji popytu bez dodatkowego importu, a więc i w efekcie długu – i w jakimś nowym Maastricht trzeba to uwzględnić. Wydatek publiczny, który w jakiejś części wesprze cudzą produkcję generuje problem bilansu płatniczego, o ile oczywiście zarazem nie zwiększy się eksport…

Rynku zamknąć ani chronić starymi metodami nie można. Co zatem pozostaje?

Właśnie z tego względu to usługi są takie ważne, bo zazwyczaj nie wymagają importu, nie licząc pieniędzy wysłanych do rodzin przez imigrantów, którzy ewentualnie przybędą, by je wykonywać. Tak czy inaczej, z punktu widzenia bilansu płatniczego najbardziej opłaca się budować bardziej „współczujące” państwo, w którym wydatki publiczne służą w pierwszej kolejności finansowaniu usług opiekuńczych.

Czy taka polityka zarządzania popytem gdzieś się udała w praktyce?

W gospodarce otwartej eksport jest oczywiście najłatwiejszym instrumentem polityki popytowej – utrzymywanie niskich jednostkowych kosztów pracy pozwala brakujący popyt znaleźć na zewnątrz, tzn. niejako wyeksportować swoje bezrobocie. Inny sposób to „wzrost oparty na zyskach”, tzn. idea, wedle której np. niskie podatki i „klimat inwestycyjny” będą stymulować inwestycje prywatne. No i po trzecie – wzrost oparty na płacach, tzn. ekspansja krajowego popytu. W dzisiejszym świecie, w którym możliwość zadłużania się jest ograniczona, kluczowe jest myślenie o strukturze PKB i rozłożeniu wydatków. Jak najwięcej z nich powinno tworzyć miejsca pracy, a najłatwiej udaje się to z usługami. Choćby dlatego, że są żałośnie niedofinansowane i łatwo uzyskać jakościową poprawę. Przyzwoicie płatne miejsca pracy w tym sektorze dają niemal natychmiastowy efekt: dają zajęcie, podnoszą innym poziom życia i zwiększają siłę nabywczą, a więc poszerzają rynek. Niestety, wciąż żaden kraj zachodnioeuropejski nie myśli o wyjściu z kryzysu w tych kategoriach.

***

prof. Amit Bhaduriekonomista indyjski, obecnie profesor emerytowany uniwersytetu im. Jawaharlala Nehru w Delhi, wcześniej wykładowca m.in. Delhi School of Economics, a także Pembroke College Uniwersytetu Cambridge, Uniwersytetu Wiedeńskiego i Uniwersytetu w Linzu; Autor m.in. książek: Growth, Distribution and Innovations: Understanding their Interrelations (The Graz Schumpeter Lectures) (2007) oraz The Face You Were Afraid to See: Essays On the Indian Economy (2009).

 

**Dziennik Opinii nr 147/2016 (1297)

Stiglitz-cena-nierownosci

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij