Żeby silniej związać podatek z poziomem dochodów, nie trzeba aż tak wielkiej reformy.
Michał Sutowski: Rząd Prawa i Sprawiedliwości zapowiada wielką reformę podatków – likwidację PIT-u i wszystkich składek, które zastąpić ma jednolita danina. Będzie sprawiedliwiej? Prościej? Państwo ma zbierać tyle samo pieniędzy do budżetu, tylko bardziej solidarnie – więcej od bogatych, mniej od biednych i średniaków. Czy ten plan ma szanse powodzenia?
Prof. Leokadia Oręziak: Wciąż wiemy mało – przede wszystkim nie znamy „kalibracji” stawek podatkowych, a więc trudno powiedzieć, kto naprawdę ile zapłaci. Ale po kolei. Za sprawą wdrożenia Programu Rodzina 500+ mamy do sfinansowania wielki wydatek. Entuzjazm jego beneficjentów, a także części lewicy, jest zrozumiały, bo to niewątpliwie ogromny transfer socjalny, ale brutalna rzeczywistość jest taka, że my po prostu nie mamy na to pieniędzy – program ten będzie finansowany z długu. Recenzowałam ustawę budżetową na rok 2016 i widzę wyraźnie, że wpisano tam podatek bankowy i podatek od handlu detalicznego – wciąż przecież nie wprowadzony – z których wpływy wyniosą przecież nie więcej niż 5 miliardów złotych. A program 500 plus to jest ponad 20 miliardów! Już bez tego programu nasz deficyt wynosił 40 miliardów złotych, a więc ta reforma podatkowa to musi być sposób zdobycia dodatkowych pieniędzy do budżetu. Inna sprawa, że żeby zdobyć choćby te 20 miliardów więcej, potrzebny jest ogromny wysiłek…
Minister Kowalczyk twierdzi, że nie ma być więcej wpływów podatkowych, tylko inne rozłożenie obciążeń…
Rząd będzie potrzebował więcej pieniędzy, bo bardzo dużo wydaje. A poza tym wysiłek reformy tego rodzaju byłby na tyle ogromny, że bez dodatkowego uzysku gra nie byłaby warta świeczki.
A co z argumentem „sprawiedliwościowym”? Ta nowa, ujednolicona danina ma być progresywna.
Punktem wyjścia reformy jest teza o degresji systemu podatkowego i jest ona słuszna. Nie licząc nawet faktu, że VAT ma w Polsce nieproporcjonalnie duży udział we wpływach do budżetu – a to przecież podatek najmocniej dotykający najmniej zarabiających, bo to oni konsumują największą część swego dochodu – klin podatkowy w Polsce faworyzuje zamożnych. Składka zdrowotna, chorobowa i rentowa są liniowe, składka emerytalna regresywna, bo odprowadza się ją tylko do poziomu 30-krotności wynagrodzenia w skali roku, a PIT jest formalnie progresywny, a faktycznie liniowy, bo pierwszą stawkę 18 procent płaci niemal 99 procent podatników.
Krótko mówiąc: zarabiający najwięcej ponoszą mniejsze ciężary niż ci, co zarabiają mało.
Czyli warto, choćby z tego względu, ujednolicić podatki i składki? Bo samo zwiększenie progresji PIT niewiele da – to mniej niż 1/3 klina podatkowego…
Dwa elementy, które najmocniej dziś zaburzają sprawiedliwy rozdział podatków to liniowy PIT od pozarolniczej działalności gospodarczej w wysokości 19 procent i górny próg odprowadzania składki emerytalnej – do wysokości 2,5 miesięcznej pensji, czyli 30 pensji rocznie. W grupie tych 400 tysięcy „liniowców” jest mnóstwo ludzi bardzo dużo zarabiających, zwłaszcza na tzw. kontraktach menadżerskich. Są też ludzie mało zamożni, jak np. sprzątaczki czy ochroniarze wypchnięci na tzw. samozatrudnienie, ale ci akurat nie stracą, o ile stawki będą faktycznie progresywnie skalibrowane. Skoro danina zostanie ujednolicona, ten 19-procentowy, liniowy PIT powinien być zniesiony. Jeśli chodzi o limit 30-krotności wynagrodzenia, od którego pobiera się składki na ZUS, to jakiś jego poziom – zapewne dużo wyższy – może być utrzymany. Bo jeśli nie, tzn. jeśli „emerytalna” część podatku będzie odprowadzana od całości dochodu, wraz z resztą daniny, to pojawi się dylemat – jak wysoka emerytura należy się komuś, kto odprowadził tak wielkie składki? Mam wątpliwości, czy rząd PiS poszedłby na tak daleko idący solidaryzm, tzn. na górny próg wysokości emerytury bez górnego progu składki, kiedy to faktycznie bogaci dorzucaliby się do emerytur biedniejszych. Tak czy inaczej, zniesienie liniowego PIT i górnego progu odprowadzanej składki silniej związałyby obciążenia podatkowe z poziomem dochodów, a to byłoby sprawiedliwsze od sytuacji dzisiejszej. Tylko że do tego nie potrzeba aż tak wielkiej reformy, jaką zapowiada rząd.
Ale przy jej okazji uda się przynajmniej uczynić systemem bardziej progresywnym? A przy tym prostszym?
Nie uważam, żeby obecny system był bardzo skomplikowany; zdążyliśmy już się przyzwyczaić do tego, że w zakładach pracy robi się trzy przelewy „składkowe” i do tego czwarty, podatkowy.
Za to zamęt i szok przy wprowadzeniu podobnych zmian byłby tak ogromny, że bez dodatkowych korzyści dla budżetu – jeśli uda się je uzyskać – to w ogóle nie jest warte zachodu.
Czy ktoś jeszcze pamięta, że nowy system komputerowy obsługujący emerytury po reformie z 1999 roku kosztował 3 miliardy złotych? A przecież wszystkie jego funkcje będzie i tak musiał wykonywać jakiś nowy dział administracji – i kto ma robić to, co dziś robi ZUS? Jak będziemy dzielić tę jednolitą daninę? I co z częścią składki w wysokości 15 procent odprowadzaną dziś do OFE? Gdyby rząd utrzymał Otwarte Fundusze Emerytalne to uważam, że w stosunku do 2,5 mln ludzi, którzy w nich pozostali, należałoby zastosować domyślne przejście do systemu państwowego, z opcją pozostania w OFE na życzenie (ale tu powinien być warunek w postaci dodatkowej składki do płacenia przez daną osobę – dlaczego bowiem reszta społeczeństwa ma pokrywać koszty ubytku składki idącej do OFE) W tym sensie ujednolicenie danin byłoby okazją do naprawdę radykalnej zmiany, trudnej do przeprowadzenia w warunkach siły lobbingu OFE.
To wszystko znaczy, jeśli dobrze rozumiem, że otrzymamy system prosty dla podatnika, z jedną progresywną daniną, wspólną dla wszystkich, ale komplikujący się na poziomie administracji państwowej, kiedy wpływy z tej daniny trzeba będzie dzielić?
Na razie za mało wiemy o szczegółach – nie chodzi tylko o stawki, ale o tę „jednolitość” i „wspólność”. Bo czy naprawdę obejmie to wszystkich? Służby mundurowe i sędziów z ich osobnym systemem emerytalnym też? Wielką niewiadomą są też rolnicy. Osobiście nie wierzę, żeby w realnej perspektywie czasowej można było wprowadzić ewidencję dochodów na wsi – bo to przecież byłby podatek dochodowy, a nie przychodowy.
A to dlaczego? Tzn. dlaczego tak trudno wyliczyć dochody rolników?
Struktura gospodarki wiejskiej jest taka, że cała masa gospodarstw nie produkuje na rynek, tzn. żyje z tego, co wyrośnie, ewentualnie sprzedaje niewielkie ilości na targu bez żadnej ewidencji. Wątpię, czy jest sens robić taką rewolucję na wsi przy tak ogromnym rozwarstwieniu. Trzeba by wtedy wydzielić zamożnych przedsiębiorców rolnych i tylko ich objąć nową daniną – ale to też komplikuje system zamiast go upraszczać. Do tego po ustawie PiS o ochronie gruntów rolnych czarno widzę perspektywy dla rolnictwa w ogóle – grozi nam zahamowanie procesu inwestycyjnego w rolnictwie. Po co inwestować, skoro, w razie potrzeby, nie da się w przyszłości sprzedać gospodarstwa po uczciwej cenie, bo drastycznie spadnie popyt ze względu na wprowadzone ograniczenia. Jeśli do tego dodać zapowiedź podpisania przez rząd umowy TTIP, to mamy w efekcie zamach na samowystarczalność żywnościową Polski. W tym kontekście wprowadzenie jeszcze jednolitego podatku na wieś byłoby absurdalne.
Może to okazja, by zlikwidować KRUS?
KRUS raczej pozostanie, bo wbrew temu, co się mówi, jest to system bardzo tani. Składki są niskie, ale też bardzo niskie są rolnicze emerytury – to tak naprawdę system zasiłków dla ludności rolniczej. Włączanie jej do systemu przy takim poziomie rozwarstwienia jest bezcelowe, a przez to także objęcie wsi jednolitym podatkiem dla wszystkich nie ma sensu.
Minister Kowalczyk zapowiada, że w reformie chodzi właśnie o likwidację różnych przywilejów.
Ale czy na pewno wszystkich? Jak będą traktowane np. koszty uzyskania przychodu przez twórców? Czy ten przywilej rząd też zechce zlikwidować na zasadzie „jak wszyscy to wszyscy”? A wspólne rozliczanie małżonków? Niewykluczone, że zamysł jest taki, by zlikwidować przywileje tak, żeby ludzie tego nie zauważyli…
A czy jednolita danina, łącząca podatek i składki daje szansę na podwyższenie emerytur? Bo prognozy ekonomistów, ale też pierwsze wypłacone w nowym systemie świadczenia, nie wróżą dobrze…
Wysokość przyszłych emerytur najsilniej określa system zdefiniowanej składki zamiast zdefiniowanego świadczenia, wprowadzony po roku 1999: ile sobie uskładasz, taką będziesz mieć emeryturę. Jak nie uskładasz na minimalną, to państwo dopłaci, ale tylko, jeśli ma się odpowiedni staż… Coś podobnego działa jedynie w czterech krajach Unii Europejskiej. Nie przypadkiem – wprowadzenie tego systemu miało sens tylko o tyle, o ile uznano konieczność obniżenia nam emerytur o połowę tak, by ludzie tego nie zauważyli. Żeby emerytury zwiększyć, trzeba by powrócić do systemu zdefiniowanego świadczenia, być może bez przywilejów grupowych, w którym emerytury wyliczałoby się wg wskaźników dochodów i lat pracy – ale tego nie da się przeprowadzić bez wielkiej debaty publicznej.
A jakie znaczenie ma likwidacja składki z punktu widzenia „odkładania na przyszłość”? Czy po rządowej reformie nie grozi nam, że łatwiej przejemy dziś środki na jutrzejsze zobowiązania, tzn. jutrzejsze emerytury?
„Odkładanie na przyszłość” to fikcja wymyślona przez twórców OFE. Tak naprawdę wciąż mamy w Polsce system repartycyjny, bo ci, co pracują teraz, płacą na tych, którzy pracowali w przeszłości. ZUS jest tu tylko przekaźnikiem, a różnicę wpływów ze składek i wydatków na świadczenia dopłaca się z budżetu, tzn. z podatków. Nazywanie przekazywanych w składkach pieniędzy „oszczędnościami” nie ma sensu, bo w ZUS zapisują się jedynie nasze uprawnienia do przyszłej emerytury, zaś same składki finansują obecne emerytury naszych rodziców i dziadków. Żeby emerytury w przyszłości były przyzwoite, musimy w przyszłości produkować tyle, żeby mieć, co dzielić. W tym sensie realna, a nie fikcyjna, jest praca tworząca dobra, którymi dzielimy się z emerytami, a więc w istocie wzrost gospodarczy, a ponadto ludzie, czyli demografia, choć to dopiero na drugim miejscu.
Co w takim razie – skoro nie lepsze emerytury – może właściwie wyniknąć z zapowiadanej reformy? Może chociaż ze względu na zwiększenie progresji opodatkowania warto ją jednak przeprowadzić?
Ze względów, o których już mówiliśmy, tzn. niewielkiego udziału PIT w całym klinie podatkowym, zintegrowanie z PIT-em składek i wprowadzenie jednolitej, progresywnej daniny mogłoby uspójnić wielkość obciążeń z wysokością dochodów – dziś jest ona dramatycznie zaburzona, bo zamożni płacą relatywnie mniej niż ubodzy i średniacy. Tylko że w sytuacji, kiedy u nas zdecydowana większość obywateli płaci najniższą stawkę PIT, tzn. kiedy tych niezamożnych jest bardzo dużo – bardzo trudno będzie skalibrować stawki i progi jednolitego podatku tak, żeby prawie wszystkim się poprawiło. Tzn. jak wiele trzeba będzie zabrać bogatym i od jakiego poziomu będziemy ludzi traktować jako takich? Co ze „średniakami”?
Naprawdę nie da się tak zrobić, żeby „prawie wszyscy” byli zadowoleni z tej reformy i jednocześnie zapewnić te same wpływy do budżetu, nie wspominając o ich zwiększeniu.
To lepiej nic nie robić?
Zanim zwiększy się opodatkowanie szerokich grup, warto poprawić sytuację ludzi na rynku pracy, tzn. żeby było z czego płacić większe podatki.
Może likwidacja odrębnych składek pozwoli realnie zlikwidować umowy śmieciowe?
Faktycznie, nie byłoby już motywacji „podatkowej” do zawierania fikcyjnych umów zlecenia, ale i tak najważniejsze w tym względzie jest pytanie, jak będzie ułożony i egzekwowany kodeks pracy. Z drugiej strony ryzyko jest takie, że brak uzależnienia emerytury od płatności składek będzie wypychał część pracowników do szarej strefy i płatności pod stołem; z kolei bogaci, którzy mają największe w tym względzie możliwości, będą uciekać z dochodami, gdyby stawka podatku-składki była faktycznie nieograniczona limitem.
Trudno uwierzyć, by rząd wprowadzał tak wielką zmianę wyłącznie w celu zwiększenia progresji systemu, zwłaszcza, że można to zrobić mniejszym nakładem sił. Po co więc ta reforma?
Dzisiaj składki na ZUS i na NFZ mają określone przeznaczenie. Gdyby zostały włączone do jednej składki i wrzucane do „wspólnego worka”, pojawi się możliwość bardziej swobodnego dysponowania środkami na cele bieżące. Więcej będzie można wydać na potrzeby z punktu widzenia rządu pilne, a więc np. takie, gdzie zainteresowane grupy silniej protestują, czy tam, gdzie ich brak łatwiej zauważyć. Przecież, jeśli finanse państw się załamią, to program 500+ zostanie wstrzymany na samym końcu – prędzej ludzie zaczną umierać w szpitalach z braku leków niż się odbierze przyznane 500 złotych, nawet bogatym rodzinom.
Dopóki istnieją NFZ i ZUS system jest bardziej przejrzysty, bo wyraźnie widać, ile na co idzie – łatwiej dostrzec, gdzie jest za mało środków, czy którąś składkę należy podnieść, itd.
Niedofinansowanie szpitali sugeruje np. za niską składkę zdrowotną, niskie emerytury – wadliwy system ich naliczania… Po wprowadzeniu takiej reformy rządowi łatwiej będzie łatać dziury w widocznych miejscach, ale bez naprawy całości i bez myślenia na dłuższą metę.
Podsumowując: pani zdaniem likwidacja PIT i osobnych składek to nie jest dobry pomysł?
Jestem przeciwna wielkim eksperymentom na żywym organizmie zwłaszcza, jeśli część słusznych celów tej reformy, tzn. większą progresję, można osiągnąć w inny sposób. Poza tym taka operacja jest o tyle niedemokratyczna, że trudno w niej o przejrzystość i powszechną zrozumiałość – ludzie nie będą świadomi tego, co poświęcą i stracą, a zorientują się dopiero po latach, jak w przypadku naszych nieszczęsnych emerytur po 1999 roku. Wolałabym, żeby stosowano u nas rozwiązania sprawdzone – gdyby to było dobre, to ktoś już na świecie by na to wpadł, nieprawdaż?
***
Prof. Leokadia Oręziak – wykłada w Szkole Głównej Handlowej w Warszawie, autorka książki OFE. Katastrofa prywatyzacji emerytur w Polsce.
**Dziennik Opinii nr 165/2016 (1365)