Polscy liberałowie domagają się od młodych ludzi gotowości do pracy po 16 godzin dziennie. Tymczasem w Kanadzie firma Eidos Montreal przechodzi na czterodniowy tydzień pracy. Na świecie trend skracania tygodnia pracy zyskuje na popularności. I my także powinniśmy iść tą drogą.
Czterodniowy tydzień robi się popularnym pomysłem, choć niekoniecznie w dosłownej formie – koncept przyjął się jako ogólne określenie na różne projekty skracania czasu pracy. Niektóre firmy, tak jak właśnie kanadyjskie Eidos Montreal (zatrudniający 500 osób producent gier wideo), hiszpańskie Software DelSol (oprogramowanie), czy nowozelandzki Perpetual Guardian (doradztwo finansowe) faktycznie zrezygnowały z pracy w piątki. 32 godziny zamiast 40, ta sama płaca, te same benefity.
Amerykański producent części samochodowych DiamondBack Covers z kolei przeszedł z 40 na 35 godzin i po prostu zamyka fabrykę godzinę wcześniej.
Za to Buffer, 90-osobowa międzynarodowa firma zajmująca się oprogramowaniem, stosuje bardziej elastyczny model: od maja zeszłego roku ludzie pracują od poniedziałku do czwartku z zastrzeżeniem, że jeśli projekt wpada w poślizg, to należy dołożyć kilka godzin w piątek. Joel Gascoigne, prezes Buffera, zastrzega jednak, że są to wyjątkowe przypadki.
Jeszcze inaczej do tematu podchodzą wielkie korporacje, dotąd głównie eksperymentujące na ograniczoną skalę. Microsoft testował czterodniowy tydzień pracy w swoim biurze w Japonii, a Unilever od roku prowadzi program pilotażowy w Nowej Zelandii. Wspólny mianownik wszędzie jest ten sam – pracownicy pracują krócej w zamian za takie samo wynagrodzenie.
czytaj także
Poza pojedynczymi firmami skróconemu wymiarowi pracy zaczynają się też przyglądać rządy całych krajów. Kilka miesięcy temu islandzkie stowarzyszenie Alda wraz z brytyjskim think tankiem Autonomy opublikowały głośne wyniki badań prowadzonych od 2014 roku we współpracy z rządem Islandii. Projekt polegał na skróceniu czasu pracy, najczęściej do 35 lub 36 godzin tygodniowo. Wzięło w nim udział 2900 pracowników budżetówki, czyli ponad 1 procent wszystkich pracujących na Islandii, od nauczycieli i kadr biurowych po pielęgniarki i policjantki.
Islandczycy nie są jedyni. Hiszpania pracuje bowiem nad programem pilotażowym czterodniowego tygodnia pracy i budżet projektu przewiduje nawet 50 milionów euro na wsparcie dla firm. Z podobnym pomysłem startują też Szkoci. A jeszcze przed wyborami parlamentarnymi w 2019 roku brytyjska Partia Pracy w swoim programie zapowiadała, że w ciągu 10 lat zredukuje średni czas pracy do 32 godzin tygodniowo.
Skąd taki zapał wobec czterodniowego dnia pracy? To proste. Bo działa.
Skoro nie widać różnicy, to po co pracować w piątek?
Na potwierdzenie możemy przytoczyć wyniki badań. Choćby te z Islandii, gdzie po skróceniu tygodnia pracy o kilka godzin nie odnotowano żadnych spadków produktywności, a gdzieniegdzie ta wręcz wzrosła. Jednocześnie uczestnicy badania deklarowali poprawę samopoczucia i mniej stresu w życiu codziennym. Mężczyźni stali się bardziej zaangażowani w obowiązki domowe, a rodzice samodzielnie wychowujący dzieci spędzali więcej czasu ze swoimi pociechami.
Można też przywołać inne badania, by przypomnieć, jak istotna część dnia pracy jest marnotrawiona po prostu dlatego, że nikt nie pracuje w skupieniu przez osiem godzin. Albo przejść do dowodów anegdotycznych: co mówią przedstawiciele organizacji, które przeszły na czterodniowy tydzień pracy? Prezes Arken, brytyjskiej firmy tworzącej oprogramowanie prawnicze, która w zeszłym roku skróciła tydzień pracy, zaświadcza, że efektywność pozostała taka sama, a zespół jest bardziej zadowolony. Natalie Nagel w swojej 30-osobowej firmie Wildbit czterodniowy tydzień wprowadziła już w 2017 roku i jest zachwycona wynikami do tego stopnia, że zastanawia się nad dalszymi redukcjami w przyszłości. Nie trzeba dodawać, że z dodatkowych dni wolnych zadowoleni są również pracownicy: bardziej wypoczęci, spełnieni, z czasem na pasje i dla rodziny.
Możemy przytoczyć więcej argumentów i dowodów, ale po co? To, że skrócenie czasu pracy nie wpływa na jej efektywność, jest oczywiste dla każdego, kto kiedykolwiek postawił nogę w biurze. Ja sam pracowałem w drobnej agencji eventowej, średniej wielkości start-upie i korporacji technologicznej. W trakcie pracy zdarzało mi się widzieć, jak ludzie grają w gry, czytają książki i piją alkohol. Sam w pracy spałem, oglądałem mecze, a raz dla świętego spokoju na kacu zamknąłem się w biurowym kiblu. Nigdy nie usłyszałem, że się opierniczam albo że robota jest niedokończona. Nie dlatego, że mam szczególny dar do wydajnej pracy, ale właśnie dlatego, że 40 godzin tygodniowo to stuletni relikt po czasach słusznie minionych. Nie znaczy to, że w biurach nigdy nie ma harówki ani nadgodzin. Ale kto nigdy w czasie pracy nie zgubił się na YouTubie albo nie utknął w czarnej dziurze ciekawostek z Wikipedii – niech pierwszy rzuci kamień.
czytaj także
W większości przedsiębiorstw, które skróciły tydzień roboczy, pracuje się głównie za biurkiem: wysyłając maile, pisząc kod, przetwarzając faktury. Te zadania stosunkowo łatwo skondensować w czasie. Jak opisuje Cliniko, start-up, który kilka lat temu skrócił tydzień pracy do zaledwie 30 godzin: „Jeśli ktoś jest wykwalifikowany i produktywny, nie powinien potrzebować więcej niż 30 godzin, żeby wykonać obowiązki. My tylko pozbyliśmy się czasu, który większość ludzi spędzała na rozmowach albo udawaniu zajętych, kiedy akurat szef przechodził obok”.
Ale co w takim razie z pracownikami niebiurowymi? Miliony ludzi pracują przecież w zawodach, w których nie da się ot tak wyciąć ośmiu godzin z grafiku, a tydzień nie kończy się w piątek o 17. Jeśli nauczyciele, lekarki czy pracownicy opiekuńczy zaczną pracować krócej, ktoś będzie musiał wypełnić powstałe luki. Z badań wynika np., że gdyby Wielka Brytania przeszła na czterodniowy tydzień pracy, w samym tylko sektorze publicznym trzeba byłoby stworzyć od 300 do 500 tysięcy nowych etatów. Tu jednak widać zadanie dla rządów, które muszą wygospodarować środki na transformację rynku pracy, tak jak robią to już Hiszpanie, Szkoci i Islandczycy.
Muszą, bo postulat krótszego czasu pracy dla wszystkich, a nie tylko białych kołnierzyków w modnych start-upach, to dżin, którego nie da się z powrotem zamknąć w lampie.
Wszyscy zapieprzamy, a nie starcza do pierwszego
Przed wybuchem pandemii bezrobocie w Polsce spadło poniżej 4 proc., do najniższego poziomu od początku transformacji ustrojowej. Podobnie było w większości rozwiniętych krajów, gdzie tak niskiego bezrobocia jak w 2019 roku nie notowano od dekad. Na papierze zatem pracę i w Polsce, i na Zachodzie miał każdy.
Postępująca prekaryzacja rynku pracy uczyniła jednak eliminację bezrobocia sukcesem nieco wirtualnym. W Polsce już wtedy mieliśmy bowiem tysiące ludzi na śmieciówkach, a dwie trzecie pracujących borykało się z wypaleniem zawodowym. W Wielkiej Brytanii na umowach śmieciowych zatrudnionych było prawie milion osób, w Irlandii niemal połowa pracowników nie miała umowy o pracę, a w Stanach Zjednoczonych dawała o sobie znać długotrwała stagnacja płac. Jak ujął to James Livingston, profesor historii na Uniwersytecie Rutgersa i autor No More Work: Why Full Employment Is a Bad Idea [Dość już pracy: dlaczego pełne zatrudnienie to zły pomysł]: „Każdy jest zatrudniony i nikt nie może związać końca z końcem. Wszyscy zapieprzamy, a nie starcza nam do pierwszego”.
A potem przyszedł koronawirus. Wiele osób straciło pracę i środki do życia. Inni musieli kontynuować pracę z jego narażeniem. Najbardziej poszczęściło się tym, którzy wylądowali na home office, choć dla wielu i tak była to opcja najlepsza z najgorszych. Miliony ludzi nie miały warunków, by przekształcić mieszkanie w biuro, a firmy często były zupełnie nieprzygotowane do tak radykalnych zmian. Teraz wydaje się, że widać światełko w tunelu i najgorsze za nami. Ale półtora roku to dużo czasu na refleksję nad naszym podejściem do pracy. Pracownicy – umysłowi i fizyczni, etatowi i ci na śmieciówkach – nie chcą powrotu do starego porządku. Widzą, że odbudowywanie świata po koronawirusie to okazja, by domagać się lepszych warunków i stabilnego zatrudnienia.
I tak np. przez Stany Zjednoczone przetacza się obecnie największa fala protestów robotniczych od lat. W tym roku odnotowano tam już prawie 180 strajków, w których wzięły udział dziesiątki tysięcy ludzi. W Korei Południowej, trzecim kraju na świecie pod względem liczby przepracowanych godzin na pracownika, w tym tygodniu pół miliona osób wzięło udział w strajku generalnym. Zeszłoroczny strajk generalny w Indiach był największym w dziejach i zmobilizował 250 (!) milionów osób. Ludzie mają dość pracy takiej, jaką znają jeszcze sprzed pandemii – ta była bowiem tylko katalizatorem kolektywnego gniewu.
Każde z tych wydarzeń ma swój lokalny kontekst i samo skrócenie czasu pracy nie będzie wystarczającą odpowiedzią na potrzeby i postulaty pracowników, czy to w Stanach Zjednoczonych, Indiach, czy Polsce. Byłoby jednak ważnym i niezbędnym krokiem w kierunku poprawy sytuacji świata pracy i nie tylko. Jak zauważa Aaron Benanav, autor Automation and the Future of Work [Automatyzacja a przyszłość pracy], ludzi na świecie jest po prostu zbyt wielu w porównaniu do liczby etatów. Marcin Matczak i różne twitterowe mądrale mogą pleść komunały o tym, że młodym się nie chce pracować, względnie, że brak im ambicji i hartu ducha, ale zapotrzebowanie na przedstawicieli prestiżowych i dobrze płatnych zawodów jest ograniczone.
Powiedzcie Matczakowi, że czas to skarb cenniejszy niż pieniądze
czytaj także
Pokolenie, które na rynek pracy weszło kilka–kilkanaście lat temu, aż za dobrze wie, jak to jest zapieprzać, a i tak nie mieć perspektyw. Albo jak to jest być wypalonym, bo siedzi się 40 godzin tygodniowo w biurze, gapi w ekran i odlicza minuty do końca kolejnego niepotrzebnego spotkania na Zoomie. I wbrew snom liberałów rozwiązaniem dla tych problemów nie jest więcej pracy, lecz właśnie mniej. Czterodniowy tydzień pracy oznacza bowiem nie tylko szczęśliwszych pracowników, ale też nowe etaty w sektorach, gdzie nie można po prostu zredukować liczby łącznie przepracowanych godzin. Dla wielu ludzi byłaby to szansa na ucieczkę z pułapki prekariatu.
Jest jeszcze jeden powód, dla którego musimy zacząć pracować mniej: wisi nad nami widmo katastrofy klimatycznej. Kilka miesięcy temu organizacja Platform London opublikowała raport wskazujący, że gdyby Wielka Brytania przeszła na czterodniowy tydzień pracy, do 2025 roku mogłaby zredukować emisje dwutlenku węgla nawet o 21,3 proc., głównie za sprawą mniejszego zużycia prądu i ograniczenia liczby dojazdów. To, co prawda, najbardziej optymistyczny wariant, który nie uwzględnia jednoczesnego wzrostu konsumpcji w dodatkowym dniu wolnym, ale badania z Francji i Szwecji dowodzą, że osoby, które pracują krócej, prowadzą też mniej energochłonny tryb życia. Tak więc nawet jeśli czterodniowy tydzień pracy nie zmniejszy emisji aż o jedną piątą, to zrobi to w trochę mniejszym stopniu. A nie mamy już czasu wybrzydzać. Według ONZ, jeśli chcemy mieć szansę na zatrzymanie kryzysu klimatycznego, musimy obciąć emisje o połowę do 2030.
Co z tą Polską?
Nie ma przypadku w tym, że najgłośniej o harówce po 16 godzin dziennie mówią u nas osoby takie jak Matczak senior albo Tomasz Lis. Partner w dużej kancelarii prawnej i naczelny „Newsweeka”. Oczywiście, że chcieliby, aby kolejne pokolenia urabiały się po łokcie, najlepiej za Bóg zapłać. W końcu to oni byliby beneficjentami takiej postawy. Gorzej, że ich wynurzenia budują narrację, której śladem idą inni. Na Twitterze liberałowie ze śmiertelną powagą prześcigają się w historiach, które wyglądają jak przeróbki kultowej pasty o tym, że było nas jedenaścioro, mieszkaliśmy w jeziorze i nikt nie narzekał.
czytaj także
Nie możemy pozwolić, by dominowało u nas takie spojrzenie na pracę. Nie teraz, kiedy pracownicy na całym świecie domagają się lepszych warunków, Unia Europejska wykłada wielkie fundusze na odbudowę po pandemii i otwiera się okienko politycznej szansy na realne zmiany. Na przykład na krótszy tydzień pracy i walkę ze śmieciówkami.
Od początku transformacji minęło ponad 30 lat i nie jesteśmy już krajem „na dorobku”. Nie musimy być jednymi z najdłużej pracujących Europejczyków. Nie musimy mieszkać w jeziorze i jeść zupy z azbestu. Mamy jedną z 30 największych gospodarek na świecie. Stać nas na to, by spojrzeć w przyszłość i uczynić ją przyjazną pracownikom. Takie zmiany oczywiście nie nastąpią z dnia na dzień, a w niektórych sektorach mogą trwać nawet wiele lat. Jak celnie zauważają w swojej audycji Kamil Fejfer i Łukasz Komuda, lekarze nie rosną na drzewach i wykształcenie dodatkowych kadr, by pracownicy opieki zdrowotnej mogli cieszyć się krótszym czasem pracy, musi potrwać. Ale to nie powinno nas zniechęcać. Im szybciej ruszymy w kierunku uczłowieczenia rynku pracy, tym szybciej dotrzemy na miejsce.
czytaj także
Jedyną partią w polskim parlamencie, która postuluje skrócenie czasu pracy, jest Lewica Razem. Ich program mówi co prawda o 35 godzinach zamiast o czterech dniach, ale to i tak krok w dobrą stronę. Patrząc, dokąd zmierza świat, nie sposób nie dostrzec tu potężnego kapitału politycznego, ale żeby móc z niego czerpać, trzeba najpierw odesłać do lamusa liberalną narrację o tym, że życie polega na zapieprzaniu. Nie polega i nie musi. A kiedy Tomasz Lis albo inny Ryszard Petru zapytają, czy stać nas na to, żeby pracować mniej, warto odwrócić to pytanie. Czy stać nas to, by zrezygnować z korzyści dla zdrowia, samopoczucia, rynku pracy i klimatu, jakie niesie ze sobą czterodniowy tydzień pracy?
Kilka lat temu rozmawiałem z Willem Stronge’em, założycielem Autonomy – tego samego think tanku, który współorganizował wspomniane badania na Islandii. Już wtedy on i jego organizacja mówili o potrzebie skrócenia czasu pracy, np. przez czterodniowy tydzień albo sześciogodzinny dzień roboczy. Zapytany, czy jego pomysły nie trącą utopią, Stronge stwierdził: „Nadmiar pragmatyzmu ma w zwyczaju hamować innowacje. Prowokowanie ludzi, by myśleli bardziej ambitnie, jest szczególnie ważne w czasach kryzysu”.
***
Wojtek Borowicz – pracuje z technologią i głównie o niej pisze (publikował m.in. w The Next Web i „UX Magazine”). Absolwent kulturoznawstwa na UJ.