Lubiłem patrzeć na świat tak, jak on. To w ogóle ważny moment, kiedy ktoś przedstawia ci swoją wewnętrzną optykę, ustawia ostrość, wyjaśnia kolory i odcienie.
Trzy lata temu umarł Waler Bondar. Artysta, który malował na szkle i lubił objaśniać to, co stworzył. Malował w taki sposób, że każdy widział w jego obrazach co innego, a jemu się to najwyraźniej niezbyt podobało. Współobywateli traktował ze sceptycyzmem, czego nigdy nie ukrywał. Tak jak nie ukrywał swej miłości do tych, którym ufał i z którymi chciał mieć do czynienia. Taki ostentacyjnie konsekwentny, choć nie zawsze umotywowany, nonkonformizm. Pamiętam, jak kiedyś z Niemiec przyjechali na gościnny występ pisarze i muzycy. Na początek śpiewała dźwięcznogłosa brunetka. Walerze się nie spodobała już zanim zaczęła śpiewać. Podszedł więc do organizatorów, grzecznie się przywitał (on zawsze ze wszystkim grzecznie się witał, nawet z milicjantami, którzy go zatrzymywali) i powiedział łamaną niemiecczyzną, kiwając głową w stronę śpiewaczki: „Wielka czarna kobyła”. Wieczór był, rzecz jasna, zepsuty.
W jakiś dziwny sposób łączył zewnętrzną delikatność z demonstracyjną prawdomównością. Z takimi ludźmi trudno wytrzymać. Dlatego zwykle spycha się ich na margines i stara się nie zagadywać. Choć jednocześnie uśmiecha się do nich i nawet podtrzymuje rozmowę. Co prawda, rozmowa ta zazwyczaj nieszczególnie się klei.
Swego czasu, na początku lat dziewięćdziesiątych, jego zdanie było dla mnie tak istotne, że większość rzeczy widziałem jego spojrzeniem.
I muszę powiedzieć, że lubiłem patrzeć na świat właśnie tak. To w ogóle niezwykle ważny i formujący moment, kiedy ktoś przedstawia ci swoją wewnętrzną optykę, ustawia ostrość, wyjaśnia kolory i odcienie.
Świat oczyma Bondara mógł wyglądać różnie – mogła to być ascetyczna czarno-biała grafika z charkowskimi zaśnieżonymi podwórkami, ostrymi rozwidleniami gałęzi, z ciemnymi oknami i jasnym niebieskim niebem. A mogły być ogniste barwy, zielony i niebieski, soczyste ciężkie kolory, które wypełniały rzeczywistość. Wszystko zależało od nastroju i równowagi, a równowaga z kolei zależała wyłącznie od ciebie i nikt nie miał prawa wtrącać się w twoją osobistą wolność, w twoją personalną przestrzeń. A nawet jeśli ktoś miał takie prawa (jak wspomniani milicjanci), to możliwości wciąż nie miał zbyt wiele. Bo kto może pozbawić cię twojej wolności? Nikt poza tobą samym. Kto może zmusić cię, żebyś malował to, czego nie widzisz? Żadna administracja, żadna władza, żadni klienci. Zawsze można odłożyć pędzle i wyjść do ciemnego jabłkowego sadu. Zmienić optykę i ustawić ostrość.
Co robi z nami czas? Szlifuje nas, jak morskie kamienie, pozbawia nas ostrych kątów, wymywa z nas żar, zmienia kształt naszego serca, zmienia nasz głos. Czas powinien mijać, tak właśnie ma być, tak zawsze było, co tu jeszcze. Pamiętam, jak się zmieniał, jak go wykręcało i łamało, aż ostatecznie pękł.
Najsmutniejsze, kiedy coraz dalej odchodzisz od ludzi, którzy coś dla ciebie znaczyli, którzy byli dla ciebie ważni, których się trzymałeś. Robisz krok w inną stronę, potem jeszcze jeden. Głosy cichną, okoliczności się zmieniają, na ciszę i zrozumienie po prostu nie ma już czasu.
Pamiętam ostatnie wizyty w jego zapuszczonym mieszkaniu w bloku – trzeba było ostrożnie przestępować nad nowymi obrazami porozrzucanymi po podłodze, trzeba było szczególnie uważnie wsłuchiwać się w jego komentarze, ponieważ prace stawały się coraz mniej oczywiste, więc trzeba je było wyjaśniać coraz gruntowniej i bardziej szczegółowo. Zresztą tak można byłoby komentować czyste kartki, wyjaśniając, co właściwie na nich widzisz, co właściwie, zgodnie z twoją optyką i wewnętrznym wzrokiem, na tych kartkach przedstawiono. To wszystko trochę przypominało odwiedziny bliskiego w jakimś sanatorium. Tylno sanitariuszy brakowało. I o wyleczeniu nie było mowy. A tak w ogóle bardzo podobnie – przywozisz świeżą prasę, zostawiasz nowości książkowe, oglądasz ostre graficzne przełomy, migotliwe plamy farby na papierze, próbujesz ustawić ostrość, ustawiasz i ustawiasz, ale wciąż jej nie łapiesz. I już nie udaje się widzieć świata tak, jak on go widzi, już nie wychodzi całkowite zrozumienie, zgadzanie się z nim we wszystkim. Zadawanie się ze starymi przyjaciółmi jest jak ponowne czytanie książek, którymi się kiedyś zachwycałeś – w którymś momencie rozumiesz, że nie rozumiesz nic.
Ale czytasz dalej. Bo życie jest zbyt krótkie, żeby rezygnować z przeczytanego. I zbyt długie, żeby pamiętać wszystko, co się widziało. Dlatego wybierasz najistotniejsze. Zostajesz z najważniejszymi. Pamiętasz o najlepszych.
przeł. Michał Petryk