Czy jest sens zarobki poselskie obniżać? Na tle statystyk europejskich – żadnego. A na poziomie odczuć społecznych? Sprawdza to Michał Sutowski.
Jarosław Kaczyński nakazując posłom oddanie premii na Caritas i zapowiadając obniżki uposażeń polityków różnych szczebli zrobił w czwartek mediom „agendę dnia”. Czy przykryje tym memy z Beatą Szydło, której 65 tysięcy „się należało”, czas pokaże. Z pewnością jednak dołożył cegiełkę do fatalnej, tabloidalnej opowieści o państwie tym lepszym, im tańszym.
Prezes #PiS J.#Kaczyński: pic.twitter.com/M5Q2TxVcT6
— Prawo i Sprawiedliwość (@pisorgpl) April 5, 2018
Najpierw poziom doraźny: Prezes swą deklaracją znów podjął z nami grę w „co złego (w PiS), to nie ja”, dokładnie opisaną przez Macieja Gdulę w Nowym autorytaryzmie. Oto sterując partią i rządem z tylnego siedzenia, samotny strateg po ojcowsku dyscyplinuje zbyt rozbestwionych polityków swego obozu. Bo przecież żadna władza nie jest święta, a politycy to jednak częściej złodzieje niż anioły – tę ludową mądrość podzielają również zwolennicy rządu. Skoro jednak prezes jest niejako „poza strukturą”, a do tego znany jest ze swej ascezy, wszelkie afery, nadużycia, wywyższanie się czy zwyczajna buta jego ekipy wobec obywateli spływają po Prezesie jak po, ekhem, kaczce. A ponieważ do tego ludzie wiedzą, że PiS to tak naprawdę Prezes, uosabia on jednocześnie „słuszną ideę”, względnie „zdrową tkankę”, zaś jego zbyt aroganccy podwładni – „błędy i wypaczenia”.
Jak dotąd – vide rekonstrukcja rządu czy posłanie na zieloną trawkę Misiewicza – udawało się PiS skutecznie jedno od drugiego odcinać. Ciekawe, czy powiedzie się i tym razem, skoro Prezes po raz pierwszy chyba tak wyraźnie plącze się w zeznaniach. Nagły przypływ pseudoempatii dla ludu („jeśli społeczeństwo tego chce”) trudno wyjaśnić inaczej niż sondażowym tąpnięciem sprzed kilku dni, skoro na chwilę przed nim Kaczyński deklarował jeszcze, że sam kazał Beacie Szydło w tym temacie „pokazać pazurki”. Czy zatem wkurzony – na ideał, co sięgnął bruku – lud to wszystko kupi? Zobaczymy. Demagogiczna zagrywka Prezesa może się udać albo i nie. Z pewnością jednak nie pomoże w dyskusji o państwie sprawnym i skutecznym, wzmacniając tylko szkodliwą ideologię taniego państwa.
Prezes #PiS J. #Kaczyński: Społeczeństwo oczekuje skromności i ta skromność będzie wprowadzana. pic.twitter.com/Yolm4hW9lX
— Prawo i Sprawiedliwość (@pisorgpl) April 5, 2018
Po pierwsze zatem skandalem są premie i nagrody, a nie wysokość uposażeń. Dlaczego? Bo te pierwsze niejako z definicji powinny mieć charakter wyróżniający i wyjątkowy, a przynajmniej jasno powiązany z ponadprzeciętnymi osiągnięciami. Dopięcie negocjacji akcesyjnych? Skuteczna organizacja przełomowego referendum? Napisanie nowego kodeksu karnego? Rozwiązanie kryzysu dyplomatycznego w relacjach z ważnym sojusznikiem? Proszę bardzo – momenty przełomów dziejowych nie zdarzają się co dzień. Nie mam problemu z dodatkową gratyfikacją dla polityka po ciężkiej i udanej robocie, okupionej nieprzespanymi nocami, wrzodami dwunastnicy czy rozwodem z powodu zamarcia pożycia – paru z nich przez ostatnie ćwierćwiecze na pewno na solidny bonus zasłużyło.
Rząd PiS uczynił jednak z premii regularny dodatek do pensji, czego robić żadną miarą nie miał prawa. Gdyby – przy wszystkich zastrzeżeniach – za Rodzinę 500+ premię dostała np. minister Rafalska z zespołem, przynajmniej podstawa decyzji byłaby jasna. Natomiast dziesiątki tysięcy dla każdego od Streżyńskiej po Szyszkę to przykład omijania ustawy i hurtowego podwyższania sobie uposażeń, czego uczynić formalnie i zgodnie z prawem rząd zwyczajnie nie ma odwagi.
10 najbogatszych osób w Polsce ma tyle, co 6,8 miliona najuboższych
czytaj także
Jeszcze gorsza jest jednak polityczna reakcja. Mniejsza już o kolejny transfer publicznych pieniędzy na Kościół – przy wszystkich realnych zasługach obdarowany szczodrze ministerialnymi premiami Caritas to nie jest instytucja neutralna światopoglądowo. Kluczowe jest jednak coś innego. Pod wpływem sondażowego impulsu wrzucono do debaty postulat obniżenia poselskich pensji o 20 procent i wprowadzenia „nowych limitów obniżających” wynagrodzenia dla wójtów, burmistrzów, prezydentów, marszałków i starostów, a także dla ich zastępców.
czytaj także
Dane o relacjachPatrz: www.presse.preisvergleich.de/salary-atlas-in-the-27-eu-countries-mps-earn-an-average-of-878-percent-more-than-eu-citizens. | Dzięki za wskazówkę Piotrowi Wójcikowi! wynagrodzeń poselskich do średniego dochodu w krajach pokazują, że Polska płaci „wybrańcom narodu”… lekko poniżej unijnej średniej. Czyli wcale nie tak źle, bo o 192 procent więcej niż wynosi nasza średnia krajowa, ale całkiem skromnie na tle Francuzów i Niemców (im podatnicy płacą więcej odpowiednio o 518 i 444 procent), ale też np. Słowaków (o 325 procent) czy dość przecież egalitarnych Finów, Szwedów i Duńczyków. Znacząco mniej płacą swym posłom Węgrzy, Rumuni, Czesi czy Bułgarzy, ale też politykom tych krajów daleko do ideału w kwestii korupcji, płatnej protekcji czy zarabiania na boku. „Mało” (o 6 procent więcej niż średnia) zarabiają też posłowie z Luksemburga, ale tam za ten wynik odpowiada skrajnie wysoka średnia krajowa.
Choć dane niemieckiego portalu Preisvergleich.de różnią się od tych, które podaje np. Euronews, to nie zmienia to faktu, że obecna wysokość polskich pensji poselskich w kontekście krajowych zarobków mieści się w średniej europejskiej.
Czy jest sens zarobki poselskie obniżać?
Na tle statystyk europejskich, które mogliście obejrzeć wyżej – żadnego. A na poziomie odczuć społecznych? Argument z „idioty lub złodzieja”, co pracuje za sześć tysięcy, musiał zadziałać na Polaków jak płachta na byka, skoro bodaj 98 procent z nich zarabia mniej. I nawet jeśli minister Bieńkowska mówiąc w głośnym nagraniu o specjalistach ściąganych z rynku miała wiele racji, to można przecież wskazać, że posłowie to nie są wykwalifikowani urzędnicy, którym do dobrej pracy po prostu niezbędna jest specjalistyczna, a więc ceniona rynkowo i trudno dostępna wiedza.
Tyle że z drugiej strony standardu poselskich dochodów nie może wyznaczać średnia krajowa, mediana ani tym bardziej płaca minimalna. Argumentów jest sporo. Począwszy od potocznej obserwacji, że ludzie we wszystkich praktycznie grupach społecznych nie wybierają przecież „takich jak oni”, tylko „lepsze wersje siebie”. To oczywiście nie oznacza wyboru wyalienowanej kasty, lecz przekłada się na trzy rozumowania. „Merytokratyczne” – że posłowie powinni być częścią elity społecznej, której standardy wyznacza styl życia ludzi dobrze wykształconych, co w Polsce dość wyraźnie przekłada się na wyższe zarobki. „Praktyczne” – posłowie gros czasu spędzają w dużym mieście o wyższych kosztach życia. „Ludowo-zdroworozsądkowe” – dobrze zarabiający nie kradną.
Ile płacimy posłom w Europie
Z mojego punktu widzenia kluczowe argumenty są jednak dwa. O ile relatywnie wysokie uposażenia nie odstraszają od kandydowania polityków ideowych, uczciwych i zaangażowanych pochodzących z niższych warstw społecznych i o mniejszych szansach rynkowych, o tyle uposażenia zbyt niskie odcinają nieraz równie ideowych profesjonalistów i ludzi rozchwytywanych przez rynek. Dodajmy za ekonomistą Łukaszem Komudą – notabene zwolennikiem obniżenia poselskich wynagrodzeń – że „z podatków i dochodów własnych oraz dzięki zaciąganiu długu nasze państwo w 2017 miało wydać 383,4 mld zł. Tymczasem dieta plus uposażenie szeregowego posła kosztuje nas rocznie ok. 175,6 tys. zł (wliczając składki), co pomnożone przez 460 miejsc daje kwotę 80,8 mln zł – niespełna 1/4 promila państwowych wydatków”. W tej sytuacji koszt uniknięcia negatywnej selekcji wśród choćby części posłów wydaje się naprawdę niewygórowany.
czytaj także
Druga rzecz: nie chodzi nawet o to, by „poseł nie kradł”, lecz żeby nie dorabiał. Cały swój czas powinien poświęcać spotkaniom z obywatelami, pracy legislacyjnej, konsultacjom politycznym, dokształcaniu się. Poseł nie jest „taki jak my wszyscy” choćby dlatego, że nie dajemy mu prawa do „8 godzin pracy, 8 godzin odpoczynku, 8 godzin snu”. Dlatego wszelkie formy zawodowych zajęć dodatkowych, może poza naturalnym „przedłużeniem działalności politycznej” w rodzaju publicystyki czy występów medialnych, należy traktować u polityka podejrzliwie. Osobiście mam wątpliwości nawet co do działalności naukowej – co prawda wiedza zdobyta w danej dziedzinie może sprzyjać profesjonalizacji pracy politycznej, ale znane skądinąd przypadki pisania cegieł o Platonie przez urzędujących (!) europosłów świadczą raczej o lekceważeniu własnych wyborców niż cennym zapale badawczym. Krótko mówiąc: wyższe niż przeciętne uposażenie posła to wynagrodzenie za odpowiedzialność, ale przede wszystkim za utracone – przy dobrym posłowaniu – możliwości zarobku, wolny czas i święty spokój.
czytaj także
Najpoważniejszy moim zdaniem argument zwolenników obniżania poselskich wynagrodzeń dotyczy „oderwania od rzeczywistości”.
W moim przekonaniu problem wynika jednak nie tyle z uposażeń, ile z przywilejów, które separują posła od społeczeństwa. Rezerwowanie całych przedziałów w wagonie, żeby z ludem (choćby tym z pierwszej klasy) przypadkiem nie zagadać czy przeloty klasą biznes brzmią anegdotycznie, ale świadczą mocniej o izolacji kasty politycznej od reszty Polaków niż pensja dobrego specjalisty. Może najbardziej rażące są jednak przepisy podatkowe – horrendalnie, na tle reszty obywateli, wysoka (ponad 30 tys. zł) kwota wolna od podatku, niezrozumiała zwłaszcza w sytuacji stabilnych dochodów naprawdę czyni z posłów osobną kastę. Abstrahując od tego, że jako fakt mało znany, skutecznie ukrywa część poselskich dochodów przed opinią publiczną.
Dodajmy, że zatrudnianie (nieraz i piątki) dzieci we własnym biurze poselskim czy senatorskim to neofeudalna groteska – oto urząd publiczny zostaje wprost wykorzystany dla prywatnej korzyści rodziny wybrańca, poza kryteriami merytorycznymi. Trudno o lepsze potwierdzenie stereotypu, że w państwie polskim kluczowym kryterium awansu zawodowego jest więź rodzinna lub koleżeńska, oczywiście na koszt wszystkich spoza układu. Jeśli do tego wszystkiego dołożyć jeszcze łagodne traktowanie nadużyć, które trudno – jak w przypadku kilometrówek dla posłów bez prawa jazdy – uznać za coś innego niż ordynarna kradzież, łatwo zrozumieć, skąd się bierze domyślna niechęć do uprzywilejowanej kasty.
To przywileje separujące posłów od społeczeństwa, w tym te ukryte przed wzrokiem opinii publicznej, należałoby znieść. I zrekompensować to wyższymi, za to jawnymi uposażeniami. Nie wiem, czy temu, kto to zaproponuje, sondaże skoczą w górę. Jakoś jednak nie wierzę też, że politycznie zyska ten, kto „empatyczny” ruch Prezesa pochwali, względnie przelicytuje. A poza sondażami jest jeszcze zwyczajna prawda, że nakaz przelewu premii na Caritas to obrzydliwa obłuda, a cięcie pensji funkcjonariuszom publicznym – tania demagogia.
Ludziom wkurzonym i sfrustrowanym – bardzo często słusznie – może i zrobi się trochę lżej na sercu od tego, że sejmowym „darmozjadom” Prezes pojedzie po pensji. Nie sądzę jednak, by dawanie im właśnie tej odrobiny radości i pocieszenia było zadaniem tych, którzy walczą o wyższe płace, równość w pracy i poza nią, dobre i dostępne usługi publiczne, społeczny pluralizm i silną Polskę w demokratycznej UE.
Lewico od „trzykrotności minimalnej pensji”, nie idź tą drogą.
Chcemy prostej zasady: niech dobrobyt polityków zależy od dobrobytu wszystkich obywatelek i obywateli. Też tego chcesz?…
Opublikowany przez Razem 5 kwietnia 2018