Spór o trumnę ze Stambułu można potraktować jako XIX-wieczną, wciąż romantyczną i skromną, choć już nieco wampiryczną zapowiedź skandali wokół trumien ze Smoleńska.
„Nie będę opowiadał o zewnętrznych wspaniałościach Konstantynopola; znasz je Pani z opisów” – donosił Adam Mickiewicz w jednym z niewielu listów wysłanych znad brzegów Bosforu. Jeśli tak, to ja także mogę darować sobie opisowy wstęp felietonu, tym bardziej, że dziś każdy może zajrzeć na Google Maps. W wirtualnym świecie wciąż jednak nie można poczuć zapachów, a Wieszcz ostrzegał, że „trzeba mieć zmysły iście demokratyczne i bardzo mocne, aby znieść pierwsze wrażenia wschodniego miasta. Jednakże szybko się do tego przyzwyczaiłem. (…) Nie bez pewnej przyjemności zatrzymywałem się w niektórych dzielnicach miasta, które mi się zdawały zupełnie podobne do dzielnic mego rodzinnego miasteczka litewskiego. Proszę sobie wyobrazić na przykład plac targowy, pokryty warstwą nawozu i pierza, gdzie się spokojnie przechadzają kury, indyki i wszelkiego rodzaju stworzenia wśród gromad drzemiących psów”. Dalej pisał o „kupach zdechłych szczurów” oraz „rozpłatanych kotach”, a specjaliści od tematu – jak Stanisław Rosiek, autor między innymi książki Mickiewicz (po śmierci) – dopatrują się w tej fascynacji odpadami i trupami nie tyle sentymentalnego wspomnienia „ojczyzny”, ile przeczucia śmierci. „Wszystko, co się stało, jest dziwnym i nie wiedzieć, jak sobie to tłumaczyć” – ubolewano zaraz po nagłym zgonie poety, który nastąpił 26 listopada 1855 roku. Nie interesuje mnie jednak nadchodząca właśnie rocznica śmierci, lecz spór o trupa Mickiewicza w kontekście zbliżającego się terminu ekshumacji ofiar katastrofy smoleńskiej, którą to (prawie wampiryczną) procedurę rozpocząć ma otwarcie grobu pary prezydenckiej.
Nad Bosforem, w wąskich uliczkach dzielnicy Tarlabaşı, Armand Lévy, przyjaciel, sekretarz i powiernik Pana Adama, domagał się wywiezienia zwłok na Zachód. „We Francji zmarły Mickiewicz jeszcze wpływ wywierać może. Podniecać on będzie szlachetne dusze, by szły jego drogą. (…) Zawsze zalecał działanie; tym sposobem działać będzie jeszcze po śmierci”. Jednak wkrótce potem zjawiła się delegacja Polaków (bardzo licznych wtedy w mieście), która domagała się pozostawienia martwego poety na miejscu. „Dla nauki pokoleń przyszłych, męczennik tam spoczywać winien, gdzie umarł” – mieli powiedzieć, czyniąc męczennikiem ledwie ostygłego kacerza i odstępcę. Tłumaczyli się także tym, że Konstantynopol jest najpiękniejszym miastem świata. „To najodpowiedniejsze miejsce na grób wielkiego poety” (ten cytat i następne za wspomnianą książką Stanisława Rośka). „Jegomościowie”, którzy „naszli dom żałoby”, działali prawdopodobnie z poduszczenia lokalnego agenta Hotelu Lambert, który w dalszych losach zwłok przewidział wielkie możliwości „działania”, tak jak sam Lévy, ale w nieco innej sprawie. O agencie, doktorze Drozdowskim wiadomo niewiele, nie sądzę jednak, by jego duch (wywołany obrzędem Dziadów z przeszłości) głosował dziś na PiS. Człowiekowi księcia Czartoryskiego samowolne działanie podpowiadała jednak typowo polska intuicja specjalistów od zombie, na której współczesny książę Kaczyński zbudował „mit smoleński”. W 1855 roku nie chodziło przecież o pochówek Mickiewicza na jednym z pięknych, ocienionych cyprysami muzułmańskich cmentarzy w Konstantynopolu, lecz o katolicki grób w polskiej wsi Adampol, założonej przez Czartoryskiego. W grę o ciało doktor Drozdowski wciągnął więc szybko także ambasadę francuską, gdzie Armand Lévy udał się po zgodę na przewiezienie trumny do Francji.
Usłyszał, że Polacy kłócący się nad trupem poety to rzecz haniebna – jak zwykle potrzebne było spojrzenie obcych, abyśmy dostrzegli własne szaleństwa.
Usłyszał, że Polacy kłócący się nad trupem poety to rzecz haniebna – jak zwykle potrzebne było spojrzenie obcych, abyśmy dostrzegli własne szaleństwa. Na szczęście Czartoryski uznał, że Mickiewicz lepiej (choć jeszcze nie wiadomo, w jaki sposób ani w czyjej sprawie) „działać będzie” w Paryżu, a nie w Konstantynopolu. Wojna krymska dobiegała przecież końca i przestano widzieć szansę na niepodległość Polski w konflikcie Imperium Osmańskiego i Rosji. Pojawiła się jednak kolejna trudność: jeśli Pana Adama nie otruto (czyli „zamachu stambulskiego” nie było; o tym, czy był, więcej w kolejnym odcinku), to zmarł na cholerę, więc powody sanitarne uniemożliwiały eksport trupa przez Morze Śródziemne. Ze względów bezpieczeństwa ciało złożono w trumnie z drewna dębowego, którą umieszczono w drugiej z drewna orzechowego. Później pojawi się jeszcze trzecia warstwa – cynkowa. Tymczasem czekając na statek, w obawie przed wykradzeniem szczątków „męczennika” (tym razem intrygę uknuł jeden z zakonów katolickich w mieście), Lévy wraz z Henrykiem Służalskim, drugim zaufanym poety, muszą pilnować „relikwii”. Według niektórych wersji czuwają z pistoletami w dłoniach, przestraszeni presją polityczną, religijną oraz „awanturami”, do których „poduszczają zakonnice między złośliwymi sąsiadami”.
Ci ostatni zaczynają się denerwować, ponieważ trumna nie mieściła się już na schodach i trzeba było ją wystawić „przy bramie wchodowej na ulicy”, gdzie przyjaciele Mickiewicza pełnią wartę. Wieszcz leży więc na uliczce emigranckiej dzielnicy prawie miesiąc, aż do 30 grudnia 1855 roku, kiedy to tłum Słowian odprowadza karawanę do kościoła. Lévy i Służalski przypilnowali, aby w trakcie nabożeństwa nie doszło do żadnych przemówień politycznych i w końcu potrójna trumna dociera spokojnie na pokład czekającego w porcie statku. Nad szczątkami męczennika kłócono się więc wiele, ale nie zostały zbezczeszczone. Można sobie wyobrazić, że spoczywały spokojnie, jak na pośmiertnym zdjęciu, na którym Mickiewicz ma konfederatkę.
Przygody Pana Adama, działającego nawet po śmierci, aż do dziś, nie skończyły się jednak w Konstantynopolu. Jak pisał Cyprian Kamil Norwid: „Nigdzie u nas nie znajdziesz uszanowania dla ciała”, więc w Paryżu w trakcie ceremonii było „nieładu pełno, chodzą z lornetami, patrzą, kłaniają się”. A potem na pewnego starego generała rzucił się inny żołnierz dawnej emigracji i „dopuścił się świętokradztwa narodowego na obchodzie tym narodowym, śmiał bezecną i bezbożną ręką uzbrojoną w pałkę, dwa razy z wszystkiej siły zwierza rozjuszonego uderzyć go w plecy” – jak donosił inny poeta, Zygmunt Krasiński.
Po tych „hańbach narodowych” do ekshumacji zwłok Mickiewicza doszło dopiero 27 czerwca 1890 roku. Trumnę otwarto jednak nie po to, by podłożyć do niej smoleński trotyl, lecz aby sprawdzić, czy wytrzyma ona podróż do Krakowa.
Tam spoczęła już parę dni później, wszystkie uroczystości przebiegały godnie, bez skandali. Dzieci poety nie musiały pisać do prokuratury: „Po sześciu latach od tych strasznych dni stajemy samotni i bezradni wobec bezwzględnego i okrutnego aktu: nasi Bliscy mają być wyciągnięci z grobów, wbrew uświęconemu tabu, aby nie zakłócać spokoju zmarłym, pochowanym z najwyższą czcią. Od miesięcy bezskutecznie wyrażamy swój sprzeciw wobec zapowiedzi tego niezrozumiałego i niczym nieuzasadnionego przedsięwzięcia”.
Potomkom Mickiewicza prokuratura nie odpisywała stwierdzeniem, że „rodziny ofiar nie mogą zaskarżyć jej decyzji o ekshumacji bliskich. Powód? Śmierć w katastrofie smoleńskiej mogła nastąpić w wyniku przestępstwa” (podaję za „Gazetą Wyborczą”). Nie musiał ich bronić Rzecznik Praw Obywatelskich: „Nie mogę zaaprobować poglądu, że podjęta w tym zakresie decyzja prokuratora nie podlega zewnętrznej kontroli. Konsekwencją tego byłaby bowiem utrata przez Konstytucję przymiotu najwyższego prawa Rzeczypospolitej Polskiej”.
Spór o trumnę ze Stambułu można potraktować jako XIX-wieczną, wciąż romantyczną i skromną, choć już nieco wampiryczną zapowiedź skandali wokół trumien ze Smoleńska.
**Dziennik Opinii nr 310/2016 (1510)