Podobno zapalczywie poszukuję fallusa, w każdym razie tak pisze o mnie internetowy komentator viking. Jak wiadomo feministki są wojujące, agresywne albo przynajmniej zapalczywe, inaczej być nie może. Tym razem jednak pudło. Poszukiwałam w tekstach kolegów, chyba bez specjalnej zapalczywości, cipek, wszędzie jednak były same fallusy i nie trzeba było ich specjalnie szukać. Zazwyczaj szukamy tego, czego nie ma, a nie tego, co w nadmiarze.
Może jednak rozwinę tę rzuconą w felietonie, na marginesie, myśl. Skoro sprowokowała kąśliwą uwagę, to znaczy, że została zauważona, ale nie jako oczywista oczywistość, tylko coś, co uwiera męskie ego. Czyli ja trafiłam.
Zgadza się, napisałam, że mamy literaturę fallusów. Fallus w tym wypadku był synekdochą, to taka figura stylistyczna. Nie pisałam o fallo- czy fallogocentryzmie, jedynie zastąpiłam całość częścią. Możemy jednak powrócić do całości i zastanowić się, czemu nawet na lewicowym portalu, kiedy pisze się o kulturze, pojawiają się sami mężczyźni. Odpowiedź wydaje się prosta: to oni tworzą kulturę, są znanymi artystami, pisarzami. Nie ma kobiet w tekście, bo ich nie ma w realu, jest ich w każdym razie mniej.
I tu od razu powiem, że niekoniecznie musi to oznaczać brak kobiecej reprezentacji. Jeśli nawet jest coś takiego, jak specyficzne doświadczenie kobiece, to – poza pewnym sferami – nie jest ono aż tak specyficzne, żeby wrażliwy pisarz nie potrafił się w nie wczuć. I są pisarze, którzy to robią, czasem bardzo pięknie, chociażby Coetzee. Teoretycznie można by zatem wyobrazić sobie zrównoważoną płciowo literaturę pisaną wyłącznie przez mężczyzn. Teoretycznie, bo jednak to, że kobiety też piszą to i owo, a niektórzy mężczyźni to czytają, zapewne wzmaga ich zdolność do empatii. Bez żadnych świadectw kobiecych byłoby to trudniejsze. Mój umiarkowany sąd w tej kwestii jest prosty: kobieta, czytelniczka może się odnaleźć w dziele męskim, a nie zawsze i niekoniecznie w kobiecym. Czyli bez względu na proporcję płci wśród pisarzy, kobietom nie dzieje się żadna krzywda?
A jednak się dzieje. Pisarz to taki zawód. I pozycja społeczna, mniej lub bardzie lukratywna, najczęściej mniej. Niektórzy jednak radzą sobie całkiem nieźle. To nie tylko honoraria, ale też inne dochody: stypendia, spotkania autorskie, cena nazwiska, które potem można sprzedać, pisząc drobiazgi dla lepiej płacących. Sława przekładająca się na kapitał społeczny. Krótko mówiąc, jest pewna pula kasy, którą społeczeństwo wydaje „na pisarzy”. I jestem przekonana, że większą część z tego zagarniają faceci. I nawet Nobel Szymborskiej tego nie jest w stanie wyrównać. Poza tym kobietom trudniej jest się po tę kasę dopchać, dlatego jest ich mniej. Nie twierdzę, że pisarze świadomie zabierają pisarkom, po prostu korzystają z pewnego mechanizmu, tak jak inni mężczyźni w innych dziedzinach życia. I pewno nie bardzo lubią zastanawiać się nad tym. A kiedy się o tym wspomni, część z nich zamienia się w urażonych vikingów.
Rynek usług literackich nie jest ani sprawiedliwy, ani merytokratyczny. Kiedy pisałam felietony do medium, które jednak niektórym płaci, zarabiałam za nie dziesięć razy mniej niż Pilch w podobnym medium. Niech będzie, jestem gorsza od Pilcha, może nawet dziesięć razy gorsza. Weźmy więc inny przykład. Parę lat temu literacką nagrodę Gdyni dostał Marcin Świetlicki i ją przyjął. Nagrodzono go za kryminał, który z trudem doczytałam do końca, bo nie interesowało mnie, kto zabił. To poważne niedopatrzenie, jeśli mówimy o kryminale. Naprawdę jednak dostał ją za jęk zalkoholizowanego mizantropa z głębi andropauzy. (Nie tylko andropauza jest męska, także mizantropia, właściwie nie ma w literaturze portretów kobiet-mizantropek, a takich męskich bohaterów jest na pęczki.) Nieco później kryminał Olgi Tokarczuk nie wszedł nawet do finału. Starsza kobieta, prawa zwierząt, ach, te kobietki, lubią wzruszać się zwierzątkami.
Załóżmy, że i Świetlicki, i Tokarczuk umieją pisać, zostali zweryfikowani przez krytykę, czytelników, wydawców. Jedni wolą to, inni tamto, o gustach się nie dyskutuje. Ale trudno nie nabrać podejrzeń, że w świetle wartości tej kultury andropauza ma wyższe notowania niż prawa zwierząt, a pisarz większą szansę na sukces niż pisarka. I ta różnica jest wymierna, wynosi 50 tys. PLN. Plus reklama w mediach, co też da się przeliczyć na pieniądze.
Czym się zatem różni wróbelek? Wróbelek literatury – uniwersalistyczny i bezpłciowy. Ano tym, że jedną nóżkę ma zdecydowanie bardziej.