Wczoraj zaszokowała mnie jedna informacja, chociaż wydawało mi się, że nic, co wiążę się z polską służbą zdrowia, nie jest w stanie mnie zdziwić, bo już drugą kadencję PO prowadzi prostą i jednoznaczną politykę w tym zakresie. Chodzi o to, żeby pacjenci więcej płacili, a mniej za to dostawali. I nie można rządowi odmówić wymiernego sukcesu: mam chyba najwyższy w Europie poziom współpłacenia za leczenie (1/3 kosztów z prywatnej kieszeni) oraz jedną z najgorszych służb medycznych (27 miejsce wśród 33 krajów europejskich). W związku z tym zupełnie nie zdziwił mnie pomysł, żeby szpitale, którym skończyły się pieniądze z kontraktów, mogły dalej leczyć odpłatnie. Obudziło mnie dopiero hasło choroba Crohna, pewno dlatego, że nie jest dla mnie abstrakcją, bliska mi osoba choruje na nią od lat.
Dowiedziałam się, że w ramach racjonalizowania procedur medycznych wprowadzono dość ścisłe kryteria, komu w czasie kuracji szpitalnej przysługują leki. Otóż mężczyzna o wzroście 182 cm nie dostanie skutecznego leku, jeżeli waży więcej niż 60 kg. To BMI 18, oznaczające niedowagę. (Nic nie było o kobietach, ale jeśli dla nich kryteria są inne, to oczywiście uważam to za dyskryminację mężczyzn. Może po prostu ktoś uznał, że o takim BMI każda kobieta wprost marzy, więc nie ma problemu.) Jest to jeszcze bardziej absurdalne, niż może się wydawać, bo Crohna leczy się sterydami, po których, jak powszechnie wiadomo, choć może nie dr Arłukowiczowi, przybiera się na wadze. Zresztą nie jest to jedyne kryterium, poza tym trzeba mieć wysokie OB i jeszcze jakieś dodatkowe objawy. W jednym ze szpitali na 420 pacjentów pod opieką na leczenie załapuje się dwóch. To jeszcze nie jest pełen sukces, ale trzeba przyznać, że mało brakuje.
Ktoś naiwny mógłby zapytać, jak to się ma do konstytucyjnego prawa do ochrony zdrowia? Otóż dobrze się ma. Państwo chroni nasze zdrowie (patrz art. 68 Konstytucji RP) zapewniając wszystkim równy dostęp do świadczeń medycznych finansowanych ze środków publicznych, równy – czyli niezależny od statusu materialnego. Niezależny od statusu materialnego, ale zależny od potrzeb. I tu wkraczamy na grunt komunistycznej zasady sprawiedliwości społecznej: „każdemu według potrzeb”. Jest to dosyć oczywiste. Trudno, żebyśmy dostawali „po równo” zdrowia, każdy kawałeczek wyciętego wyrostka, jedną aspirynę i ćwierć lewatywy. A jeżeli to nie pieniądze mają decydować, to pozostają potrzeby.
Kiedy na początku lat 90. przyglądałam się różnym projektom reformy służby zdrowia, zauważyłam, że kluczowym zagadnieniem jest zdefiniowanie uprawnionej potrzeby zdrowotnej. W różnych dokumentach nazywało się to „racjonalizacją potrzeb”. I tu się kończy komunizm, a zaczyna komunizm zracjonalizowany. Każdemu według potrzeb, które my określamy. Wszystkie publiczne systemy ochrony zdrowia „racjonalizują potrzeby”, ale Polska jest chyba liderem racjonalizacji. Tylko tak dalej, a uda się zbudować taką definicję, przy której potrzeby znikną.
Nie mogę się powstrzymać, żeby w tym miejscu nie powrócić do pomysłu powszechnie dostępnej, legalnej i bezpłatnej eutanazji. Na to chyba nasze składki wystarczą, a służbę zdrowia po prostu zlikwidujmy. Szczególnie że jej związek ze stanem zdrowia społeczeństwa jest niewielki (korelacja na poziomie 0,10).
Wymaga to tylko jeszcze jednej kosmetycznej korekty symbolu. Trzeba zamienić węża eskulapa na sztylet misericordia.