Trudno odczepić się od tego Euro. Podczas pierwszego meczu poszłam na basen, prawie nikogo, cały tor dla mnie, stężenie testosteronu w wodzie bliskie zera, puste sauny, ale niestety – ratownicy, szaliczki, wuwuzele i okrzyki. Nie ma ucieczki. Podobnie u fryzjera, wszystkie panie, fryzjerki i klientki, tylko o piłce. Że niby się nie interesują, ale nie da się nie, i że widziały, a druga połowa to prawdziwa rozpacz… Nie lubić Euro, to właściwie znienawidzić całe społeczeństwo, w którym jednak żyję i nawet dobrze mu życzę. Poza tym wzrusza mnie to kibicowanie tym, którzy i tak przegrają, nawet jeśli gdzieś po drodze uda im się zremisować. To tak jak pójść na film o powstaniu warszawskim i liczyć na to, że nasi jednak zwyciężą. Miałam tak, jak byłam dzieckiem, i lud polski też jest jak dzieci, trudno się na niego złościć. Może rzeczywiście należy mu się święto i trochę dumy, że coś nam wyszło. Nie mówię o meczu, tylko o przyszykowaniu naszego wspólnego domu na przyjęcie gości ze świata w myśl staropolskiego porzekadła: zastaw się a postaw się. Wszyscy chwalą, że dziewczyny piękne i pierogi smaczne. Kiedy lud polski ostatnio przeżywał jakieś wspólnotowe uniesienia? Po śmierci papieża? Po katastrofie smoleńskiej? A teraz, odpukać, nikt nie zginie, trochę się chłopaki potłuką. Chłopaki lubią wojenki. Podobno sport jest zamiast wojen, ale gdyby nie igrzyska, to czy Polacy z Rosjanami tłukliby się dziś na ulicach? Poza tym podobno futbol jest OK, bo jest rozrywką plebejską, więc jest słuszny, klasa robotnicza za nim przepada, więc lewica nie powinna grymasić.
A jednak nie. Dziś chyba futbol już nie istnieje – w sensie niewinnej gry polegającej na kopaniu – istnieją showbiznes, targi gladiatorów, polityczne interesy, populistyczne hasła. Ładne widowisko? Kiedy byłam w przedszkolu, lubiłam chodzić do cyrku, może nadal by mi się podobało, ale teraz bym nie poszła ze względu na zwierzęta. Argument z podobania się jest naprawdę słaby.
Zresztą Euro nie jest rozrywką plebejska, a masową. I gdybyż to była jedynie rozrywka! Ale to przecież dużo więcej, to zbiorowe przeżycie i narodowa ekstaza. A jak zbiorowe to zbiorowe, już nie mogę słuchać, że we wszystkich domach i na wszystkich ulicach i w ogóle wszędzie wszyscy przeżywają to samo. Źle się czułam w jednej i drugiej żałobie, źle się czuję w narodowej histerii futbolowej. Może nawet wolę lud smoleński spod krzyża. Chyba dlatego, że wszystko to jest tak nachalnie tworzone odgórnie. Media, politycy, lata ględzenia o tym, jak się przygotowujemy, kręcenie politycznych lodów, medialne podgrzewanie atmosfery. To nie jest lud ludowy, czysty i plebejski, tylko skonstruowany i zmanipulowany produkt ludopodobny.
Na zarzut, że nie kocham dość swojej wspólnoty, że kręcę nosem na naród polski, odpowiem: ależ kocham, troszkę. Bez szemrania płace podatki, żeby wspólnota mogła je wydawać na lekcje religii, segreguję śmieci, żeby miała recycling, kasuję bilet w autobusie, żeby miała transport publiczny. Ale czy muszę wyć z tego powodu na ulicy?
I też nie chce mi się już słuchać, że jako lewica powinniśmy z prostym człowiekiem się bratać i nie tracić związku ze społeczeństwem. Za późno. Już zbratał się prezydent, premier i cała rada ministrów. I to oni z wyprodukowanym przez siebie ludem krzyczą: Polska gooola…
A jeśli to nie ja straciłam kontakt ze społeczeństwem, tylko ono ze mną? Mój ukochany lud został przerobiony na jakieś biało-czerwone gremliny przez tuski i tvny. Na lud smoleński przez Kaczora. Na pokolenie JP2 przez Kościół i tvny. Lud podobnie jak piłka nożna oraz stosunek seksualny nie istnieje. Nadal jestem po stronie ludu, oczywiście. Ludu który byłby, gdyby nikt go nie ruszał. To byłby lud czysty, kopiący prawdziwą robotniczą piłkę, a nie medialną atrapę. Łagodny, grający na gęślach. Strajkujący godnie, jak w końcowej scenie Ziemi obiecanej albo na filmach o „Solidarności”.
Oj, ludu mój, ludu…